Oto tekst przedstawiający kogoś z uniwersum Amelien, kto pojawił się w sieci prawie dwa miesiące temu w ramach Grupy Pisania Kreatywnego. Poznajemy postać, która będzie miała wpływ na życie bohaterów już w najbliższej szóstej części (premiera 18 stycznia). Ktoś chce się zapoznać?
Ziemia. Planeta zamieszkiwana przez ludzi, istoty tak słabe i łatwe do złamania, że czasami aż nie chce się zaprzątać sobie nimi głowy. A mimo to wracam tutaj, jakby coś mnie ciągnęło. Coś innego i o wiele silniejszego od grawitacji. Kiedyś któryś z moich pracowników wysnuł teorię, że wracam tutaj, bo przyzywa mnie krew. Szybko ugasiłem jego teorię garścią popiołu rzuconą w twarz, ale przyznaję, zasiał we mnie pewną wątpliwość. Dlaczego tak często wracam na tę mierną planetę, gdzie najwyższa forma życia nie dorasta do pięt mojej własnej inteligencji? Bo mimo wszystko jest na niej coś, co jest dla mnie dość ważne. Mimo swojej natury nie zapominam o tych, do których stworzenia w jakikolwiek sposób się przyczyniłem, dlatego od czasu do czasu wynurzam się ze swojego królestwa i obserwuję swoje dzieci.
Ostatnio jedno z nich zwróciło moją uwagę. Syn, który niedawno skończył dwadzieścia lat. To już dorosły mężczyzna, a ja przez pewien czas nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. Właściwie nie wiedziałem o nim, dopóki nie zobaczyłem go któregoś dnia w telewizji, jak ratował z płomieni płaczącego kilkuletniego dzieciaka. Nie zwróciłbym na to uwagi - zazwyczaj nie interesowało mnie, co leci w tym dziwnym pudle potrzebnym ludzkości do bycia okłamywanym i ogłupiania - gdyby nie te oczy chłopaka. Tak podobne do oczu kobiety, która na chwilę zawróciła mi w głowie. Nie mógłbym ich pomylić.
To przez nie nakazałem podwładnym poszukać chłopca i dać mi znać, gdzie mogę go spotkać. Nie planowałem wpaść na niego, ale ta wiedza mogłaby mi się kiedyś przydać.
Na przykład dzisiaj, w drugą sobotę miesiąca zwanym styczniem. Idę ośnieżoną ulicę i klnę pod nosem. Jak można żyć w takich warunkach i się jeszcze z tego cieszyć? Unoszę brwi, widząc dwie nastolatki piszczące podczas rzucanie w siebie śnieżkami. Nigdy chyba nie zrozumiem ludzi i ich uczuć. Są zbyt skomplikowani, ale co ja się dziwię - zostali stworzeni na obraz i podobieństwo kogoś, kto ma takie problemy emocjonalne z samym sobą, że nikt nie jest w stanie mu pomóc, nawet jego Syn. Czy ktoś wszechmocny może cierpieć na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości? Tego chyba jego nie grali.
Boston jest dla mnie mglistym spojrzeniem, nie orientuję się zbytnio, gdzie jestem, właściwie to krążę, nie zerkając na tablice z nazwami ulic. Po co to komu, przecież i tak gdzieś się dojdzie. Podgwizduję pod nosem, zerkam na witryny sklepów i przystaję nagle, zaskoczony widokiem kogoś, kogo kiedyś znałem.
Według mojej pamięci nie zmieniła się zbytnio, może zaczęła farbować włosy albo to wynik sztucznego oświetlenia. Uśmiecha się tak, jak lata temu. Nadal szczupła, o przyjemnej aparycji. Co tutaj robi?
Nie myśląc wiele, wchodzę do środka lokalu, a zawieszone nad drzwiami dzwonki dają kobiecie znać o pojawieniu się klienta. Właśnie nim jestem, bo przekraczam próg małej cukierni. Zapach lukru wdziera się do mojego nosa, krzywię się. Nie lubię słodkich zapachów, właściwie w ogóle nie lubię wszystkiego, co słodkie.
Podchodzę do lady, unoszę głowę odrobinę wyżej i napotykam zaskoczone i odrobinę przerażone spojrzenie kobiety. Rozpoznała mnie. Uśmiecham się pod nosem. To miłe, że mnie pamięta. A, no tak, musi pamiętać, skoro pozostawiłem po sobie pamiątkę.
- Witaj, Laureen - odzywam się aksamitnym głosem. - Dobrze znowu cię widzieć.
- Luke. Czego tu szukasz?
Śmieję się pod nosem.
- Jakie gorące powitanie. - Przyglądam się jej uważnie. - Wpadłem w małe odwiedziny, skarby. Pomyślałem, że przyszedł czas, bym spotkał się ze swoim synem, Ruizem. Tak ma na imię, czyż nie?
Kobieta blednie, a mnie sprawia to przyjemność. Lubię budzić strach - w końcu taka praca - i mieć poczucie władzy nad każdym, kto się nawinie i nie da rady stawić mi czoła. Rzadko kiedy przegrywam, więc nic dziwnego w tym, że pokochałem smak zwycięstwa rozlewający się na języku. Czuję go właśnie teraz i jest to wspaniałe uczucie.
- Czego od niego chcesz? Skąd w ogóle wiesz o jego istnieniu?
By pobawić się bardziej emocjami Laureen, unoszę dłoń i przez długie sekundy udaję, że przyglądam się paznokciom i je czyszczę. Efekt zostaje zamierzony, blondynka wzdycha cicho, a moje usta wykrzywiają się w uśmiechu.
- Wiesz, małe kruki posyłają sobie w piekle pewne informacje, nie trzeba wiele, by się czegoś dowiedzieć.
- Dlaczego teraz?
Spoglądam na nią twardo, rumieni się lekko i zerka w bok, byle tylko ograniczyć kontakt wzrokowy do minimum. Dziwne, przez trzy miesiące, które ze sobą spędziliśmy, nie potrafiła się ode mnie odkleić, a w tej chwili zachowuje się, jakby nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Co jest nie tak z tymi ludźmi?
- Dawno mnie tu nie było, chciałem sprawdzić, czy zło szerzy się dalej. Jak widać, zło z mojej krwi wybrało dla siebie nie tę drogę, co trzeba.
Na ten wyraźny przytyk kobieta reaguje w sposób, który z czystym sercem można określić słowem spodziewany. Błękit jej oczu ponownie skierowany jest na mnie, dostrzegam na jej twarzy gniew, a szorstkość głosu nie wydaje się czymś dziwnym.
- Mój syn wybrał to, co sam uznał za słuszne. Jestem z niego dumna, a ty lepiej trzymaj się od Ruiza i ode mnie z daleka, inaczej możesz trafić na czyjś radar.
Nie jestem pewien, kim takim Laureen próbuje mnie nastraszyć, wiem jedno - nie udaje jej się to aż do skończenia świata. Nie istnieje nic, czego mógłbym się kiedykolwiek bać.
Słysząc, że ktoś wchodzi do cukierni i pewnie za moment zwróci się z jakąś prośbą do kobiety, pochylam się nad ladą tak, by policzkiem otrzeć się o policzek kobiety, i szepczę wprost do jej ucha:
- Możesz mu powiedzieć, że tu jestem i nie uniknie konfrontacji. Wykorzystam go, a ty już nigdy nie zobaczysz w nim dobra.
- Nie zrobisz tego - warczy na mnie niczym rozjuszony pies.
Uśmiecham się lekko.
- Przekonamy się.
Rzucam jej ostatnie spojrzenie i wychodzę w objęcia mrozu, a wyraz mojej twarzy się nie zmienia, grymas na moich ustach pozostaje tak samo szeroki. Zdołałem przestraszyć Laureen, jestem pewien, że przekaże naszemu synowi wieść o moim pobycie na Ziemi. Może on ucieszy się bardziej niż jego matka.
Nie oglądam się za siebie, choć jestem ciekawy, czy blondynka za mną patrzy. Opieram się pokusie, ruszam chodnikiem i przyglądam się kamienicą po drugiej stronie. Być może któryś z dachów będzie dobrym miejscem do obserwowania cukierni. Coś mi mówi - może strzykanie w tych starych jak życie kościach? - że Ruiz przyjdzie dzisiaj do mamusi. Chcę zobaczyć jego minę, kiedy usłyszy nowinę. Bardzo chcę to zobaczyć.
By nie musieć samemu decydować, który dach wybrać - po co mam myśleć za dużo, kiedy zrobić może to któryś z moich generałów - wyciągam z kieszeni urządzenie zwane komórką, przyciskam cyfrę jeden i przytykam przedmiot do ucha. To chyba jedyna rzecz, która Ojcu w pełni wyszła i jest całkowicie użyteczna dla każdego, kto tego potrzebuje. Czekam chwilę, zaczynam się niecierpliwić, kiedy po drugiej stronie potężnym basem odzywa się jeden z moich zaufanych pomagierów.
- Słucham, bossie?
- Zlokalizowałeś dla nas najlepszą pozycję? Wiesz, gdzie jest mój syn?
- Tak, mamy to. Akurat cię widzę. - Spoglądam w górę na dachu szarego budynku z odpadającym nieestetycznie tynkiem dostrzegam machającą postać. - Twój synalek jest w drodze do Bostonu razem ze swoją albinoską. Według naszych wyliczeń wychodzi, że pojawią się tu w przeciągu godziny.
- Bardzo dobrze, Bel. Idę do ciebie.
Rozłączam się i przechodzę na drugą stronę ulicy, nie dbając o to, że z naprzeciwka jedzie prowadzony przez jakąś kobiecinę w nieudanej trwałej samochód. Dźwięk klaksonu na mnie nie działa, pokazuję kobiecie środkowy palec i staję na chodniku. Raczej nie podskoczę na dach z tego miejsca, jeśli ktoś mnie zobaczy, pewnie zrobi aferę w internecie, że widział gościa o supermocy, a inni mu nie uwierzą. Lepiej nie ryzykować podobnych akcji, nie mam zamiaru tłumaczyć się później Bogu przez telefon-cirgulum z tego, że znowu się bawię. Jakby mnie nie znał. Postanawiam obejść więc kamienicę, musi być jakaś droga do schodów przeciwpożarowych.
Po prawie dziesięciu minutach, kiedy przekleństwa wypływają ze mnie niczym flaki z ofiary seryjnego mordercy, docieram do celu i gromię wzrokiem Bela, który jak gdyby nigdy nic stoi przy gzymsie i patrzy w niebo. Niech mi tylko nie mówi, że za nim tęskni.
- Serwus - odzywam się, chcąc dać znać o swojej obecności, którą średniego wzrostu mężczyzna na pewnow wyczuwa. - Gorszego punktu nie dało się wybrać? - drażnię się z nim.
Bel odwraca się do mnie, chmurne, granatowe oczy kryje pod farbowaną czarną grzywą, wydyma usta niczym lalunia do pomalowania krwistoczerwoną szminką i zamyśla się.
- Nie, chyba nie znalazłbym gorszego. Ale przynajmniej widać stąd bardzo dużo, sam zobacz.
Zbliżam się do niego, staję obok i zerkam w dół. Ma rację, to dobry punkt obserwacyjny, jeśli chce się kogoś podpatrywać przez większy obszar. Spoglądam na ludzi chodzących pod nami, przywodzą mi na myśl mrówki w mrowisku, gdzie hierarchia jasno nakazuje zakres obowiązków. Tu jest podobnie. Młodzi ciemnoskórzy mężczyźni i biznesmeni są tymi grupami, przed którymi inni schodzą z drogi. Nikt nie zwraca uwagi na kwiaciarkę stojącą przed wejściem do swojego sklepu i zachęcającą do kupna choćby różyczki. Za to wiele osób - głównie kobiet - przystaje przed odzieżowym, gdzie na wystawie pozuje ubrany w złotą sukienkę manekin. Wystarczy moment patrzenia na to piękne, ludzkie życie, by dostrzec, jak bardzo jest niesprawiedliwe. I niby z tego Ojciec się cieszy? Raczej nie powinien.
- Z którego kierunku powinien nadejść mój syn? - pytam, wypluwając z siebie słowa, które nie mają dla mnie większego znaczenia.
- Z tej. - Bel wyciąga rękę w skózanej kurtce i wskazuje na zachód. - Niedaleko jest przystanek autobusowy, gdzie powinien wysiąść razem ze swoją dziewczyneczką.
Uśmiecham się drwiąco pod nosem. Że też synalek zakochał się w córeczce anielicy i wysłannika piekieł. Nie mógł znaleźć sobie jakieś demonicy do zapłodnienia? Musi wierzyć w tę głupią bajeczkę zwaną miłością? Że też łączą nas geny.
- Może jesteś też zorientowany w tym, o której mniej więcej ta dwójka się tu zjawi?
Mężczyzna wzrusza lekko ramionami.
- Nie wiem, pewnie przed południem, tak jak podczas poprzednich misji.
Parskam śmiechem. Idea misji, czyli udawania się wraz z przypisanym sobie partnerem do różnych miejscowości w pobliżu stolicy stanu, by czynić dobro, kiedy tylko jest ku temu okazja, strasznie mnie bawi. Niektóre hybrydy - dzieci aniołów i diabełków bądź demonów - naprawdę myślą, że przy takim połączeni natur da się wybrać dla siebie jedną, przejrzystą i słuszną drogę. Wolne żarty.
Zerkam na wyświetlacz telefonu, który inormuje mnie, że przez najbliższe dwie godziny nie za wiele będę miał do roboty. Zerkam na Bela.
- Nie masz ochoty udać się na krótkie łowy?
- Tym razem podziękuję, szefie. Ostatnio chwyciła mnie kolka przy tej blondyneczce w landrynkowej sukience.
Jak się nie umie porządnie wybrać ofiary do opętania, to tak się ma.
- To co porobimy?
- Możesz powspominać czasy, kiedy zachowywałeś się jak człowiek, chodziłeś jak człowiek, mówiłeś jak człowiek i udawałem, że kochasz jak człowiek. Chętnie zapoznam się z tą częścią ciebie, o której nie mówisz, szefuniu.
Wolałbym nie. Nie lubię opowiadać o tym, jak udawałem dobrego, to niszczy moją reputację, a o nią muszę poważnie dbać. W końcu to ja jestem upadłym aniołem, tym, którego zwą Lucyferem, choć to mrzonka, zakłamanie, wynik złego tłumaczenia Pisma Świętego. Tak właściwie ludzie nie poznali mego imienia, ich interesują jedynie Michał, Gabriel i Rafael, nieliczni wierzą jeszcze w istnienie Uriela, choć mówienie o nim grozi ekskomuniką. Kościół zakazał wymawiana imion archaniołów innych niż powyższa trójka*. Nie jestem pewien, czy to obawa, czy dziwne widzimisię, wiem jednak, że moi bracia nie są zadowoleni z faktu, że się ich pomija w świeci dzieci Bożych. Biedactwa.
- Możesz też opowiedzieć mi, jak było na ostatnich randkach z tymi zielonoskórymi demonicami. Zaliczyłeś którąś czy spierniczyłeś, jak tylko zobaczyłeś je nago?
Posyłam podwładnemu spojrzenie pełne pogardy.
- Bel, zamkniesz w końcu wrota swojej elokwencji czy może mam ci w tym pomóc?
Ten się śmieje i spogląda w dół, wyraz jego profilu nagle się zmienia.
- Hej, boss, czy to nie jest czasem Ruiz?
Także patrzę w dół na część miasta pod nami i otwieram szeroko usta. Oto widzę swojego syna kroczącego za ręce z ładną nastolatką w szarym płaszczu i czuję szybsze bicie złego serca. Odległość między nami jest spora, ale posiadam zdolność doskonałego widzenia. Dostrzegam niebieskie oczy Laureen, wyraźny zarys szczęki, wystające kości policzkowe. Muszę przyznać, że chłopak jest przystojny. Co ja się dziwię, przy takim ojcu nie mogło być inaczej. Oboje z czegoś się śmieją, na twarzy bruneta rysuje się cień zachwytu, kiedy dziewczyna unosi dłoń i chowa pasmo włosów z powrotem pod czapkę. Nie dziwię się synowi, jego partneka przykuwa uwagę niespotykaną urodą. Gdybym był młodszy o kilkaset lat, może sam bym się za nią zabrał.
Słyszę gwizdanie Bela, posyłam mu sójkę w bok.
- No, no, no, to ci się synalek udał. Czy mi się wydaje, czy oni zmierzają tam, gdzie ty niedawno byłeś?
Ma rację, Ruiz ze swoją dziewczyną zmierzają do cukierni, gdzie pracuje Laureen. Prawie staję na gzymsie, byle tylko widzieć ich jeszcze lepiej, a także słyszeć. Uruchamiam swoje ludzkie zmysły, które są mi teraz niebywale potrzebne.
Młodzi wchodzą do lokalu, gdzie witają się z matką chłopaka uściskami. Są ze sobą tak zżyci, że aż mnie mdli od tego widoku. Powstrzymuję się od torsji i obserwuję dalej. Jestem ciekaw, czy Laureen przekaże brunetowi to, o co prosiłem.
Ruiz dość szybko dostrzega, że matka nie zachowuje się jak zwykle, pyta ją czy coś się stało.
- Nie, jest w porządku. - Sztuczny uśmiech nie pasuje do jej twarzy. - Naprawdę.
- Mamo, proszę cię. Mów.
Widząc, że szykuje się na coś intymniejszego, nastolatka przechodzi wgłąb lokalu, tłumacząc swój ruch chęcią przyjrzenia się nowemu obrazowi. Bo każda wymówka może być dobrze.
- Twój ojciec tu był, Ruiz.
Chłopak nie dostrzega niczego dziwnego.
- Chyba Brian ma prawo tu przychodzić, mamo.
Laureen wzdycha. To dla mnie znak, że powie prawdę. Wiedziałem, że to zrobi.
- Mam na myśli twojego biologicznego ojca. Luke tu był i kazał mi cię ostrzec.
Gniew wykwita na dwudziestoletniej twarzy, usta zostają zaciśnięte w wąską kreskę.
- Czego tu szukał? Czego po tylu latach chce?
Nie rozumiem, dlaczego się na mnie wścieka, przecież nigdy się nim nie interesowałem, nigdy wcześniej go nie widziałem, ba! - nie wiedziałem nawet, że istnieje, dopóki dwa lata temu nie dał o sobie znać w telewizji.
- Chyba chce się z tobą spotkać.
Zaskoczenie na moment maskuje złość, ale nie daje jej zupełnie odejść.
- Niech przychodzi - mówi chłopak z mocą. - Chętnie przywalę mu w ryj za to, że cię skrzywdził.
Nie zrobiłem Laureen nic złego poza dzieciakiem. Ruiz nie powinien być zły za to, że go stworzyłem.
- Oho, charakterek ma diabelski - śmieje się Bel. - Chyba jednak ma coś z ciebie, szefie.
Nie zwracam uwagi na jego słowa, wolę skupić się na tym, co takiego brunet chce jeszcze powiedzieć.
- Ruiz, nie możesz tego chcieć! - Laureen jest przerażona. - On może chcieć cię zmusić do przejścia na swoją stronę!
Chłopak przenosi wzrok na swoją dziewczynę stojącą przed obrazem w lokalu i uśmiecha się.
- Nie jestem Anakinem Skywalkerem, mamo. Nie przejdę na ciemną stronę mocy. Nigdy. Bo mam kogoś, kto skutecznie trzyma mnie przy dobru.
Kobieta także spogląda na nastolatkę, kąciki jej warg także się unoszą.
- Rozumiem. Masz własnego anioła, który cię chroni. - Po jej twarzy spływa jedna łza ulgi. - Ale bądź uważny, Ruiz - przestrzega swoje dziecko. - Nie możesz przewidzieć, gdzie chowa się szatan.
- Będę ostrożny, mamo. A teraz... możesz nam pokazać te nowe babeczki, które upiekłaś? Chętnie weźmiemy kilka do szkoły. Najlepiej ze sto sztuk.
Dalsza część spotkania mnie nie interesuje, odwracam się na pięcie i wzdycham. Tyle przyszło z naszej obserwacji.
Kurwa mać, spłodziłem anioła-ciotę, nie diabła.
Bel klepie mnie po plecach, co ma chyba być oznaką wsparcia, którego nie potrzebuję.
- Przykro mi, szefie, pewnie nie to chcieliśmy widzieć.
Analizuję przez chwilę to, co się właśnie i uśmiecham się blado pod nosem. Nie jestem na straconej pozycji, o nie. Scenariusz, choć z małymi poprawkami, został wypełniony, jak tego chciałem. Udało się.
- Mylisz się, Belzebubie. O to nam chodziło. O zasianie plotki o moim pobycie, w co Ruiz chyba nie uwierzył. To oznacza, że nie spodziewa się konfrontacji. A my mu ją damy.
- Damy? Naprawdę?
Niecodziennym jest słyszenie wątpliwości w głosie własnego pomagira.
- Tak, Bel. Damy mu to, tylko musimy się przygotować. - Zerkam w niebo. - Pokażemy chłopakowi, że ze złem nie ma żartów. Daj mi tylko czas, a sam zobaczysz, co to znaczy spotkać diabła w ludzkiej skórze.
Wybucham histerycznym śmiechem, a życie pode mną biegnie dalej. Boston oddycha spalinami, Ziemia dąży nadal do samozagłady, a ja powoli układam sobie w głowie plan, jak zaskoczyć syna. Sprawię, że zacznie się bać.
A Bóg go przed tym strachem nie uchroni.
______________________________
* informacje pochodzą ze strony: http://siostryodaniolow.pl/archaniolowie [dostęp: 25.11.2016 r.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz