La
lluvia. Opad atmosferyczny złożony z kropelek wody o średnicy zwykle pół
do pięciu milimetrów. Pada z chmur kłębiastych i warstwowych. A właśnie te
pierwsze musiały opanować dzisiejsze niebo. Jakby dawno nic nie dało się na
ziemię z wysokości.
- Pada - zauważa Ruiz, stojąc przy
oknie w moim pokoju, a ja wzdycham i zatrzaskuję czytaną właśnie książkę.
- Bardzo odkrywcze - mówię z ironią
i rozciągam się, nadal siedząc na obrotowym krześle. - Powinieneś dostać medal
za to spostrzeżenie.
- A ty jakiś suplement diety na
poprawę samopoczucia. - Odwraca się w moją, opiera o parapet i zakłada przed
sobą ramiona. - Tylko mi nie mów, że denerwujesz się wyprawą na kampus.
- Nie denerwuję się - odpowiadam
szorstko. - W ogóle.
Wstaję z miejsca i podchodzę do
komody. Przez deszczową aurę na zewnątrz nie jest zbyt ciepło, w akademiku
sezon grzewczy się jeszcze nie zaczął, nic dziwnego, że jest mi chłodno. Ze
środkowej szuflady wyciągam ciemnozielony sweter i wciągam go na siebie po
uprzednim pozbyciu się cienkiej koszulki. Mając ją pod spodem, czułabym się
niekomfortowo. Nigdy nie umiałam ubierać się porządnie na cebulkę, noszenie
warstw od zawsze wzbudza mój wstręt.
Nie mam problemu z przebieraniem się
przy Ruizie. Z naszym związkiem zaszliśmy już tak daleko, że chyba nie ma
rzeczy, dzięki której moglibyśmy się nawzajem zaskoczyć.
- Skoro ci chłodno - odzywa się
chłopak za moimi plecami - to wystarczyło powiedzieć, ogrzałbym cię w moich
ramionach.
- Zamiast tego dostałeś
ministriptiz, więc proszę, nie narzekaj - prawie warczę, uwalniając włosy spod
ubrania. Niedawno dość mocno je ścięłam, teraz o warkoczu mogę zapomnieć. Co
nie znaczy, że w takiej fryzurze czuję się źle.
- A czy narzekam? - Słyszę jego
kroki, kiedy zbliża się do mnie i od tyłu mnie do siebie przytula. - Poza tym i
tak mogę trzymać cię w objęciach, kiedy chcę, prawda?
Unoszę dłoń i dotykam nią jednej
ręki partnera.
- Właśnie. Możesz. Nie muszę cię o
to prosić, sam powinieneś zareagować w odpowiednim czasie.
Wzdycha prosto do mojego ucha.
- Czyli to ja jestem tym złym w tym
związku, tak?
Wzruszam nieznacznie ramionami, by
zbytnio nie rozruszać ciemnowłosej głowy. Ta nadal spoczywa na jednym z nich.
- Wybacz, ktoś musi.
Luzuje objęcia, wciąż jednak stoi za
mną, zaczynam czuć niepokój.
- Chyba cię nie uraziłam? - pytam
spięta. - Nie chciałam, przepraszam.
Śmieje się w mój kark.
- Nie uraziłaś, po prostu...
Zapatrzyłem się w ciebie, skarbie.
Marszczę czoło. Jego tłumaczenie
jakoś do mnie nie przemawia.
- Przecież widzisz tylko moje plecy,
tyłek i nogi.
- A mimo to nie mogę powiedzieć, bym
nie miał na czym zawiesić oka. - Chwyta mnie za ramiona i odwraca w swoją
stronę. Uśmiecha się lekko, kosmyki ciemnych włosów prawie wpadają mu do oczu.
Odgarniam je delikatnym ruchem. - Rozchmurz się, Amelien. W końcu dzisiaj zaczynamy
nowy etap w naszym życiu.
Ma rację. Tylko dlaczego w ogóle się
z tego powodu nie cieszę?
Moją jedyną jest jedynie kiwnięcie
głową, co chyba jednak nie przekonuje chłopaka. Nie dopytuje jednak, dlaczego
jestem niechętna tej małej wycieczce. Zamiast tego przytula mnie do siebie -
tym razem mogę wtulić się w jego pierś, a to sprawia, że czuję się
bezpieczniej.
- Będzie dobrze. - Głaszcze moje
włosy, zakręca ich końce, jakby chciał stworzyć z nich włosy. - Więc głowa do
góry. Nie każ mi dłużej być uroczym, moja mroczna natura się przeciwko temu
buntuje.
Uśmiecham się kącikami ust. To pocieszanie Ruiza odrobinę podnosi mnie
na duchu, nie sprawia jednak, że złe przeczucie, jakie pojawiło się u mnie
chwilę po wstaniu z łóżka, ustępuje. Raczej znajduje dla siebie miejsce gdzieś
z tyłu głowy, by stamtąd rozsyłać swoje ciemne siły.
- Lepiej? - pyta mnie brunet.
- Tak. Możemy się już zbierać.
- Prosto w ten deszcz?
- Na to wygląda.
Chłopak wzdycha.
- Dobrze, że chociaż w sobotę nie
padało i nic w moim planie się nie popsuło.
Moją twarz oblewa nagły rumieniec.
Odwracam głowę, by Shota tego nie zobaczył i nie zaczął się ze mnie śmiać.
Dobrze wiem, że jest do tego zdolny, mój kochany dupek.
Sięgam po torebkę i przewieszam ją
przez ramię, starając się nie zrobić tego tak gwałtownie, jak miałam to w
zwyczaju w przypadku starej, czarnej torby. Ta jest nowiusieńka. Listonoszka w
ładnym kolorze nude, wystarczająco duża, bym mogła zmieścić w niej segregator i
duży zeszyt. Taki prezent na naszą pierwszą rocznicę dostałam od Shoty. A do
tego kolację na świeżym powietrzu, oglądanie zachodu słońca na wybrzeżu i
wspólną noc. Nadal głupio mi za to, co ja mu ofiarowałam: kolejny kryminał i
koszulkę do kolekcji, butelkę szkockiej oraz minikolaż z naszymi zdjęciami z
tych dwunastu miesięcy. Wciąż uważam, że mogłam się bardziej wysilić,
zapewnienia chłopaka, że to dla niego idealne prezenty, nie uciszą moich
wyrzutów sumienia.
- Nie musisz o niej wspominać -
zauważam, kierując się ku drzwiom. - Chodź, zaraz Deien nas będzie wzywać, by
przekazać klucz.
Brunet chwyta mnie za dłoń, splata
nasze palce razem.
- Dobrze, chodźmy, zróbmy mu dzisiaj
dzień życzliwości, by się nie musiał jeszcze z nam użerać.
Na parter akademika dostajemy się -
już obleczeni w kurtki - za pomocą windy, do której Ruiz w końcu się przekonał.
Musiał, kiedy po trzech tysiącach prób ani razu nie utknął w niej między
piętrami i miał dowód, że prawdopodobieństwo śmierci w jej wnętrzu jest
naprawdę niskie. Choć nadal preferuje tradycyjny sposób przemieszczania się w
budynku.
Deien czeka na nas przed pokojem
nauczycielskim, przechadza się nerwowo po korytarzu. Skoro on jest wyraźnie
czymś przejęty, to czy ja nie powinnam również czuć niepokoju? Mój stan ducha wydaje
mi się bardziej na miejscu, kiedy porównuje go ze stanem Misjonarza.
Ruiz za to w ogóle go nie dostrzega
albo tak jawnie ignoruje, bo odzywa się z nutą nonszalancji w głosie.
- Część, Deien, co tam? Masz dla nas
ten klucz?
Celeste nie wygląda za dobrze.
Szczerze mówiąc, zdarzało mi się wyglądać o wiele lepiej. Jest bledszy niż
zwykle, a jego cienie pod oczami są o wiele ciemniejsze od moich. Mężczyzna
chyba też odrobinę schudł. Im bliżej jest trzydziestki, tym bardziej przestaje
wyglądać jak nastolatek, raczej już nie może udawać licealisty, by zwerbować
kogoś do szkoły, jak to miało miejsce w moim przypadku.
- Hej - odzywam się łagodniej od
partnera. - Dobrze się czujesz, Deien? Nie wyglądasz za dobrze.
- Cześć wam - odpowiada z dozą
roztargnienia łatwą do uchwycenia. - Coś mnie martwi, ale wy nie musicie
zawracać sobie tym głowy. - Próbuje się uśmiechnąć, ale nie bardzo mi to
wychodzi. Szuka czegoś w kieszeni marynarki, po kilkunastu sekundach wyciąga z
niej srebrny, niewielkich rozmiarów klucz. - Proszę. - Podaje mi go, jakby się
bał, że Ruiz, choć starszy ode mnie, nie okaże się dość odpowiedzialny, by
odpowiednio się nim zająć. - Idźcie tak, jak wam mówiłem. Upewnijcie się, że
nikt was nie widzi, dopiero wtedy otwórzcie drzwi. Wolę nie mieć żadnych
śmiertelników na głowie, źle znoszę usuwanie im wspomnień.
Wzdrygam się lekko. Podczas drugiego
roku nauki dowiedzieliśmy się, jaka magia przysługuje mieszańcom,
jak ją w sobie obudzić i z niej korzystać, nie nadużywając jej przy tym, mimo
to nie potrafię wyobrazić sobie, bym miała jej używać. Wystarczy mi para
kolorowych skrzydeł, nie chcę jeszcze czarować niczym demon.
- Rozumiemy - przytakuję, odbierając
przedmiot. - Zrobimy wszystko tak, by nikt nas nie zobaczył.
Deien kiwa głową, tym razem uśmiech
czai się na jego ustach o wiele wyraźniej niż wcześniej.
- Dobrze, trzymam was za słowo.
Miłej wycieczki.
- Jasne. - Czuję dłoń Ruiza na
plecach, kiedy popycha mnie, bym szła przed siebie. Jakby nie wiedział, że
musimy zawrócić, by wyjść z budynku. Albo robi to specjalnie, bym na chwilę
straciła orientację w terenie, kiedy on sączy swoją mroczną aurę na już i tak
podbitego Misjonarza. - A tobie miłego dnia, Deien. Tylko nie daj się zjeść
pierwszakom, wiesz, jacy bywają podli.
Brzmi to jak rada dla nowego ucznia,
nie jak rada dla nauczyciela, ale Celeste nie zwraca na to uwagi. Cofa się do
pokoju nauczycielskiego, głośno zatrzaskuje za sobą drzwi.
Zerkam na Ruiza.
- Musiałeś być dla niego
nieuprzejmy? Przecież widać, że coś go trapi, nie musisz dołować go bardziej.
Brunet odwzajemnia spojrzenie, teraz
swoje zabiegi, czyli rękę na plecach, zamienia na ciągnięcie za dłoń. Robi to
tak gwałtowne, że coś mi strzela w stawach. Wątpię, by ten entuzjazm związany
był z samą wycieczką.
- Nie popędzaj mnie tak -
protestuję, zapierając się przy tym piętami.
- Naprawdę sądzisz, że byłem
nieuprzejmy? Cholercia, a tak bardzo starałem się zarazić go swoim optymizmem.
Otwiera przede mną drzwi, jako pierwsza
wychodzę na spotkanie iście jesiennej aurze. Szkoda, że stawiam czoła tej jej
gorszej stronie.
- Mogłeś być bardziej taktowny, to
wszystko - mówię i otulam szyję granatowoczarną arafatką. Ruiz za to zarzuca
kaptur bluzy na głowę, po czym chwyta mnie za dłoń. - Myślisz, że wszystko
będzie dobrze?
Jak mówiłam, uczucie niepokoju
towarzyszy mi od chwili wstania, na razie nic nie sprawia, że jego głos
cichnie.
- No pewnie. - W głosie
chłopaka słychać beztroskę, która nie kamufluje do końca tego, że i on martwi
się o Misjonarza. - Poradzi sobie, przecież go znasz. Jest jak kot, w każdej
opresji spadnie na czterech łapach.
Nie pociesza mnie to za bardzo, ale
nie proszę o kolejne podobne słowa. Zamiast teraz szukam w stronę bramy,
starając się nie myśleć o tym, że deszcz przybiera na sile. Ruiz potulnie, jak
nie on, idzie tuż obok, nie wyrywając się do przodu. Nigdzie się nie spieszy
albo też dostrzega, że nie mam ochoty na żadną gonitwę. Lubię to, jak czasami
dostosowuje się do mnie, choć bywam powolna jak ślimak.
- Coś cię dręczy - zauważa, kiedy
jesteśmy na chodniku, a cisza między nami zaczyna mu wyraźnie ciążyć. - Miałaś
koszmary?
Zerkam na niego, też na mnie patrzy.
Nigdy nie nakłania mnie do zwierzeń, zwyczajnie czeka, aż sama zacznę mówić,
choć cierpliwość nie jest jego najlepszą stroną. Czasami wydaje mi się, że
brunet za wiele znosi ze względu na mnie, a ja nie potrafię odwdzięczyć mu się
tym samym.
- Mam złe przeczucia co do
dzisiejszego dnia - mówię cicho. Zbliżamy się do małego parku, gdzie między
drzewami ukryte są drzwi. -
Odnoszę wrażenie, jakby ktoś nas śledził, bacznie obserwował. - Jak tylko o tym
myślę, przechodzą mnie dreszcze. - To infantylne, wiem, ale nie potrafię pozbyć
się tych uczuć.
Ruiz nie uśmiecha się złośliwie, nie
rzuca żadnego komentarza. Zamiast tego rozplata nasze dłonie, by objąć mnie
ramieniem i przygarnąć mocno do swojego boku.
- Nie uważam, że to infantylne, choć
zastanawiam się, skąd to wrażenie. Przecież nie wpadliśmy ostatnio w żadne
tarapaty.
No tak, kłopoty się nas ostatnio nie
trzymają. Co za szczęście. Tylko możemy je przecież niedługo stracić.
- Prawda, nie wpadliśmy. To może
teraz w jakieś wpadniemy? Boston może nas zaskoczyć.
Tym stwierdzeniem rozśmieszam
chłopaka.
- Może. A może i nie. - Całuje mnie
w skroń. - Spokojnie. Nieważne, co się wydarzy, będę przy tobie.
- Dzięki.
Docieramy do parku. Zgodnie ze
wskazówkami Deiena szukany dwóch drzew rozstawionych niczym posągi przed
wrotami, po czym, stojąc przed nimi, rozglądamy się wokół. Nikogo nie widać,
dlatego wyciągam klucz z kieszeni kurtki i czynię dwa duże kroki.
Najpierw unoszę przed sobą dłoń,
przez co między drzewami powstaje coś w rodzaju portalu, którym kiedyś podróżowałam. W jednym miejscu pojawia
się zamek. To tam kieruje klucz, wkładam go i przekręcam. Portal się otwiera.
- Nieźle - ocenia Ruiz i chwyta mnie
za dłoń. - A teraz chodźmy do Bostonu przez wymiary. - W jego głosie słychać
ekscytację. - Uniwersytet już na nas czeka.
Ciągnie mnie ku portalowi, poddaje
się jego sile, uśmiechając przy tym. Po sekundach nie ma nas już w parku. Nikt
na ziemi nas nie widział.
Za to na drzewie tak. Ktoś lub coś
się tam skryło i właśnie teraz melduje swoim demonicznym głosem:
- Bossie, tu Bel. Właśnie przechodzą
między przestrzenią. Będą dzisiaj w Bostonie. Tam możesz ich dorwać.
Gdybyśmy rozejrzeli się dokładnie,
dojrzelibyśmy go i może udałoby się nam przygotować.
Zamiast tego przechodzimy przez
prawdziwy deszcz przed burzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz