Menu

wtorek, 1 października 2019

Mieszkałam w domu z wieżyczką



     Mieszkałam w domu z wieżyczką i był to największy błąd w moim życiu.
Nie znajdował się przy ulicy Flassanders pod numerem z trójką, bo Barcelona nigdy mnie nie kochała, ale znalazłam go gdzie indziej. Był różny od reszty domów przy drodze prowadzącej do ślepej zatoczki, jak nazywali koniec ulicy jej najstarsi mieszkańcy, śmiejąc się przy tym bez szczęk. Dom był brzydki. Trochę jak devitowski Pingwin w jednym ze starych filmów o pewnym superbohaterze z miasta, gdzie gromadziło się największe zło. Niski, z niepotrzebnie rozbudowanym drugim piętrem, wąski, z kilkukrotnie spadzistym dachem i tą nieszczęsną wieżyczką, która wpierw wydawała się być spełnieniem moich artystycznych marzeń. Oczami wyobraźni widziałam siebie na jej galerii, jak tworzę kolejne obrazy, jeszcze bardziej zagadkowe, mroczne i z większą głębią. Widziałam, jak oddaję swoje umiejętności, duszę i serce temu miejscu, które czyni ze mnie gwiazdę.
Dlaczego nie skupiłam się na fikcyjnym bohaterze, którego marzenie przejęłam i uznałam za swoje? Dlaczego porzuciłam pamięć o tym, jak dom z wieżyczką wpłynął na niego? Dlaczego mimo drogowskazów postanowiłam popełnić własne błędy, z których tak ciężko było mi wyciągnąć odpowiednie wnioski? Bo zachłysnęłam się tym, co w tamtej chwili miałam. Niezależność dzięki niespodziewanej wygranej pozwalała mi żyć według swoich wyobrażeń. Zachowałam jednak przy tym dość rozsądku, by w dom i jego remont nie władować wszystkich pieniędzy, a zachowane wrzucić na OKO, by mieć pod ręką plan B. To był jedyny dobry pomysł, jaki przyszedł mi do głowy. Pozostałe prowadziły mnie do zniszczenia.
Bycie właścicielem tego domu kosztowało mnie nie tylko ładne tysiące i mnóstwo czasu, ale też –  z czego tak długo nie chciałam zdawać sobie sprawy  – znaczną część duszy i to nie dlatego, że w tym brzydkim przybytku spotkałam diabła, ale dlatego, iż tego oczekiwał ode mnie dom z wieżyczkę. Całkowitego posłuszeństwa i oddania. Nieważna była moja praca i zlecenia, musiałam tu tkwić, bo przekraczając próg po raz pierwszy, wydałam na siebie wyrok.
Na początku nie miałam tu nic, nawet poduszki dla swojej głowy, śpiąc jedynie w śpiworze, nim zwiozę swoje meble. W tej pustce, jaka wypełniała wszystkie pomieszczenia, czułam stale czyjąś obecność. Kogoś lub czegoś nieuchwytnego, co pilnowało domu, ale także obserwowało mnie i nie pozwalało wyrwać się z kajdan, jakie sama sobie założyłam. Byłam zachwycona domem i przestrzenią, którą mogę zarzucić przedmiotami tak, jak mnie będzie to pasować. Woda sodowa uderzyła mi do głowy, nikt z bliskich nie był w stanie dotrzeć do mnie na tyle, by powiedzieć, że powinnam mieć się na baczności, że coś tu nie gra, nie jest takie, jakie powinno być.
Przez wiele tygodni oddychałam tym, że to miejsce jest moje. Mało jadłam, spędzając głównie czas w galerii na szczycie wieżyczki i malując kolejne dzieła, które wychodziły z mojej duszy i poprzez kolory farb oraz pędzle pojawiały się na kolejnych płótnach. Nie odpowiadałam na telefony inne niż biznesowe, nie przyjmowałam także gości, dopóki niespodziewanie nie zastałam rodziców przed wejściem, oczekujących na wymuszone zaproszenie i herbatkę. Nie podobało im się, gdzie i jak mieszkam, nie omieszkali podzielić się ze mną swoimi wrażeniami.
– Strasznie tu chłodno – zawyrokowała mama, rozglądając się po salonie, jaki urządziłam w pokoju przylegającym do kuchni bez drzwi. – W dodatku ten brak firanek w oknach... Przecież sąsiedzi mogą cię podglądać!
Spojrzałam na nią w taki sposób, jak ona patrzyła na mnie, gdy byłam dzieckiem i paplałam głupoty, jakie przyszły mi na język.
– Są za daleko od tego domu, by cokolwiek zobaczyć, więc się nie martw.
Uwag było znacznie więcej, ale nie docierały one do mnie. Żyłam jak w raju, który stworzyła moja głowa. Z każdym dniem porzucałam coraz więcej dotychczasowych przyzwyczajeń i zamykałam się w domu z wieżyczką, co nie przeszło niezauważone. Zatroskani rodzice wysłali w końcu do mnie kogoś, kto zawsze miał na mnie olbrzymi wpływ – mojego najlepszego przyjaciela, który w czasie, gdy ja urządzałam dom, przeprowadził się do innego miasta, gdzie wysłała go firma, by dowodził nowym biurem. Nie zmienił się ani trochę, za to zauważył wiele zmian w moich wyglądzie. Po jego minie mogłam stwierdzić, że nie za bardzo przypadły mu one do gustu.
Nie skomentował jednak wyraźnych obojczyków, wysokich kości policzkowych czy też chudych nóg. Skupił się za to na czymś innym.
– Coś jest z tobą nie tak – orzekł i wskazał na mój lewy nadgarstek, gdy staliśmy w galerii przy oknie wychodzących na piękny zachód słońca. – Do tej pory nie nosiłaś ich tak wiele.
Również spojrzałam w rękę, gdzie założone tkwiły sznurkowe bransoletki w wielu kolorach i z zawieszkami, które kiedyś miały znaczenie, uśmiechnęłam się krzywo i, nim na dobre zdałam sobie z tego sprawę, odpowiedziałam, choć nie była to cięta riposta, z których słynęłam jako nastolatka, a coś, co mogło budzić niepokój:
– Spokojnie, nie ma tych sznurków na tyle dużo, bym miała się na nich powiesić.
Nic nie powiedział, ale zaczął odzywać się częściej, pytał o samopoczucie i prosił, bym wysyłała zdjęcia domu, by sprawdzić, czy nic się w nim nie dzieje. Robiłam to, ale jedynie dla świętego spokoju. Czułam się przecież dobrze.
Nie umiałam powiedzieć mu o koszmarach, jakie zaczęły nawiedzać mnie w noc po jego wyjeździe. Czarno-białe, do tego realne i po prostu mroczne, gdzie śmierć przybierała wiele form, a mord odbywał się zawsze na moim ciele. Budziłam się, krzycząc wniebogłosy, a nikt nie mógł przybiec mi na ratunek. Do tego coś zaczęło dziać się ze sztućcami. Noże pojawiały się nagle w dziwnych miejscach, łyżki wyginały i spadały ze stołów i schodów, a widelce przelatywały obok mojej twarzy za każdym razem, kiedy wchodziłam do łazienki. Zapuściłam korzenie w tym domu, który teraz pragnął mojego końca na swoich warunkach.
I prawie mu się udało, lecz w pogotowiu był mój przyjaciel. Zaniepokojony brakiem wiadomości przybył, wparował do domu z wieżyczką i siłą, mimo moich protestów, gryzień i kopnięć, wyciągnął z niego. Zabrał najważniejsze z moich rzeczy, zapakował do samochodu i tak odjechaliśmy, porzucając ten brzydki budynek i moje obrazy, na których w wielu mrocznych kolorach pojawiała się wieżyczka i mordercze sztućce.
Zaopiekował się mną, wysłał na terapię i pilnował, bym nie wróciła. Dzięki niemu odzyskałam choć odrobinę dawnej siebie, mimo to nie zdołałam wyleczyć się – i chyba nigdy nie zdołam – z tego domu z wieżyczką, który pojawia się nadal na moich obrazach, budząc ciekawość, grozę i niepojęty, niedający się opisać słowami niepokój.
Mieszkałam w domu z wieżyczką i nigdy nie zdołałam wyprowadzić się z niego na dobre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz