Menu

niedziela, 7 marca 2021

Yeoboseyo

 – 여보ㅅㅔ요 –

    Nie spodziewałam się znaleźć nic pod drzwiami w korytarzyku, ale ledwie wgramoliłam swoje zmęczone ciało do środka, moja prawa stopa w rajstopie – już po zzuciu obuwia – natrafiła na jakiś papier. W półmroku trudno było mi ocenić, na co właściwie nadepnęłam, dopiero oświecenie światła pomogło w nazwaniu przedmiotu pocztówką, z której patrzyła na mnie wieża Eiffla. Tylko jedna osoba mogła wysłać mi kartkę z Paryża. A właściwie cywilizowany demon. Który pod naporem słów innej osoby pewnie dopisał i jej imię, byle tylko było, że żona nie ma nic przeciwko kontaktom ze mną.
    Pewnie by mnie to rozczuliło, gdybym natknęła się na nią w ciągu dnia w swojej skrzynce na listy, nie zaś w taki sposób, od którego przeszły mnie dreszcze.
    – Wyrośnięty dzieciak – mruknęłam do siebie, po czym schyliłam się po pocztówkę, a kiedy ją odwróciłam, nie znalazłam swojego adresu czy znaczka, a jedynie krótką wiadomość:

Pozdrowienia z kraju żabojadów, maleńka!

    Nie mam komu skopać tu tyłka poza jedną wiedźmą
    i wcale nie mówię tu o mej drogiej małżonce!
Pięknie, metalowo i jebutnie!

Trzymaj się!

N. xoxox i L.

    Westchnęłam i zbliżyłam się z kartką do tablicy korkowej, by dołączyć ją do pozostałych, jakie przez ostatnie lata otrzymałam. Zapatrzyłam się na tę – moją własną, kilkuletnią i wciąż dającą przyjemne ciepło bijące ze wspomnień, które nigdy nie mogły należeć do mnie – kolekcję trochę za długo, ale tylko tutaj składowałam nieliczne uciechy swojego serca, od czasu do czasu mogłam do nich wrócić, by przekonać się, że jednak coś dobrego mnie kiedyś spotykało.
    Przyglądając się nie tylko tablicy, ale i wąskiej szafce pod nią, na której pozostawiłam pamiątki z ostatniego wyjazdu na urlop – ciężko uwierzyć, że to już prawie cztery lata – mój wzrok padł na niewielkie liczydło, którego koraliki w kolorze ciemnej zieleni i turkusu nieba bywały środkiem antystresującym. Coś mi nie pasowało w jego wyglądzie. Ilość drewnianych kółek nie zgadzała się w dwóch rzędach, a przecież każdego ranka upewniałam się, że są na swoim miejscu, jakie znalazłam dla nich, gdy po zakupie wróciłam do domu.
    Szczerze wątpiłam, by N. pozwolił sobie na włamanie do mojego mieszkania, by trochę pomyszkować i pozostawić po sobie jakąś namiastkę bałaganu – mimo swojego charakteru i bycia narwańcem potrafił uszanować czyjąś prywatność i bez zgody nie wchodził, gdzie go nie proszono. Wyjątkiem były walki, jakie prowadził, ale że ja nigdy nie byłam mu wrogiem, pewnie po prostu wsunął pocztówkę od dołu przez zamknięte drzwi, a liczydło…
    Ktoś inny musiał więc to zrobić. Ktoś, kogo nie obchodziły zamknięte drzwi i szanowanie cudzej przestrzeni. Ktoś...
    Od coraz bardziej ponurych myśli oderwał mnie dzwonek telefonu. Nie patrząc na numer, nie starając się go komukolwiek przyporządkować, a po prostu wyciągając telefon z kieszeni płaszcza – wciąż się przecież nie rozebrałam – odebrałam.
    – Słucham?
    – Hej, wróciłaś już? Jesteś w domu?
    Nie musiał się przedstawiać, doskonale wiedziałam, że to dzwoni kochany kuzyn, który nie ma nic ciekawego do powiedzenia, a jedynie szuka pomocy, bo państwo jest dla niego złe i niedobre, nie chce mu dać godnie żyć i dlaczego on jeszcze nie wyjechał gdzie indzie, gdzie będzie lepiej.
    Jak na taką postawę to dość szybko i łapczywie wyciągnął rękę po pieniądze, jakie władza w swoim wspaniałym pomyśle zechciała rozdawać uprzywilejowanym.
    – Tak, jestem, niedawno przyszłam, a co?
    Pewnie czekał, siedząc w kuchni i patrząc na zegarek, byle tylko wytrwać do pory, aż nie będę zajęta, byle znowu na coś ponarzekać.
    – Sprawdziłaś ten wyjazd, o którym mówiłaś? Łapalibyśmy się na niego z rabatem, prawda?
    Gdybym na ostatnim spotkaniu rodzinnym przed ponad tygodniem nie wspomniała, że będę miała szansę wyjechać do Indii na dwa tygodnie z dwoma członkami rodziny, jeśli tylko przez ten czas zechcę wesprzeć główną filię w swoją obecność i poprowadzić niewielki projekt, pewnie nie mielibyśmy za bardzo o czym ze sobą rozmawiać.
    Westchnęłam w duchu. Powinnam się domyślić, że kuzyn dzwoni tylko i wyłącznie w tej sprawie. Bo jakże mogłoby być inaczej?
    Na nerwy działało mi to, że jeśli się ze mną kontaktowano, to tylko po to, by zapytać, czy czasem w czymś nie pomogę, bo przecież w oczach innych byłam niczym Matka Teresa z Kalkuty – tak naprawdę jedyne co nas łączyło, to jej kraj pracy i mój wykonywany zawód indologa. Poza mną żaden z członków rodziny nie wychwytywał chyba tej różnicy.
    – Wciąż jest to dogadywane, ale w połowie lipca wyjazd chyba się odbędzie – zaczęłam powoli, ważąc słowa, byle tylko nie dać nadziei.
    – Więc się da, tak?
    Moje próby mogły spełznąć na niczym.
    – Powiedziałam jednak, że nie będę zabierała ze sobą nikogo z rodziny, bo…
    – Ale jak to?! Nie możesz tak zrobić, miejsca przepadną i jak możesz być…!
    – Niekoniecznie – przerwałam mu równie niegrzecznie co on chwilę wcześniej. – Miejsca, których nie zajmę ja ze swoimi krewnymi, zostaną przydzielone stażystom, którzy będą mieli szanse, by…
    – Czy ty pojebana jesteś?
    Aż się zapowietrzyłam. Wiedziałam, że nie będzie zadowolony z podjętej przeze mnie decyzji, ale nie zniosłabym dwóch tygodni w towarzystwie jego i starszej z córek, którą zaproponował wziąć jako trzecia osobę, kiedy jednocześnie miałam pracować. Nie podołałabym temu, wiedząc, że kuzyn w głębokim poważaniu ma inne kultury i zawsze dąży do tego, by wszystko było tak, jak on chce. Podejrzewałam, że Hindusi nic by nie zrozumieli z jego pokaleczonego angielskiego, a jeszcze skorzystali, by wcisnąć mu jakieś produkty czy też oszukać.
    A to wszystko byłoby moją winą. Dlatego postanowiłam, co powiedziałam.
    Nie oznaczało to jednak, że jestem pojebana, byłam realistką, która wie, na co może sobie pozwolić, by nie ucierpiało jej zdrowie – ani fizyczne, ani psychiczne.
    Mimo to miałam ochotę zaklnąć porządnie, że przecież chuja mam, a nie wpływ na ostateczną decyzję zarządu, ale opanowałam się. Nie powinnam dać się kuzynowi podpuścić.
    – Wydaje mi się, że tak będzie lepiej. Nie znacie kraju ani języka, do tego nie będę miała dość czasu, by się wami zajmować, a tam bywa niebezpiecznie i…
    – Gówno mnie to obchodzi, nara!
    Musiałam odsunąć telefon od ucha, kiedy się wydzierał. Z ulgą przyjęłam to, że się rozłączył, i westchnęłam. Skoro taką rozmowę miałam za sobą, mogłam zająć się sobą. W końcu zdjąć płaszcz, zaparzyć sobie słabą kawę dla smaku i coś zjeść. Chciałam zająć się gotowaniem, wykorzystaniem warzyw, nim zaczną się psuć, ale że kuzyn popsuł mi humor, zdecydowałam się na strasznie szybki i niezdrowy posiłek – ramen w misce. Cud, jaki zaobserwowałam przez przypadek w jednym z supermarketów, który okazał się dla mnie zbawieniem i lekiem na spadek nastroju. Tak jak i batoniki z czerwonej fasoli, które powinny gdzieś jeszcze zalegać w którejś szufladzie w aneksie kuchennym.
    By uspokoić myśli i się rozluźnić, załączyłam telewizor na jednym z popularnych kanałów, gdzie właśnie zaczynał się odcinek programu paradokumentalnego. Nigdy za nimi nie przepadałam, ale dla odprężenia mogłam obejrzeć.
    Zalewałam właśnie wodą napój, kiedy z telewizora rozległy się głosy bohaterów – dwóch nastolatków, którzy siedzieli przed komputerem, jeden z nich w coś grał, a jego twarz robiła się coraz bardziej czerwona.
    – Stary, ty na serio masz gorączkę…
    – Ha, po prostu jestem tak gorący, że nie możesz tego znieść.
    – Nie, to gorączka na poziomie hospitalizacji. Musimy jechać do szpitala!
    Ta scena tak bardzo przypominała mi tę dwójkę, od której otrzymałam pocztówkę, że przez chwilę nie walczyłam ze sobą i po prostu się uśmiechnęłam.
    Mogłam łatwo przewidzieć, jak potoczy się ten odcinek, jakie dramaty scenarzyści włożyli, by był bardziej emocjonujący, mimo to nie przełączyłam na nic innego, bowiem nie uśmiechało mi się także zanurzać w świat informacji i wiadomości, z których część nigdy nie została potwierdzona, a i tak dostała swoje życie w mediach. To dlatego postanowiłam spędzić wieczór przy tych absurdalnych serialach, jakie ktoś powołał do istnienia, tak mi mijały kolejne minuty przy ramenie, kawie i ostatnich batonach.
    Aż w końcu nadeszło coś, co mogłam przeczuwać, choć spychałam to gdzieś na tył głowy.
    Znowu zadzwonił mój telefon, a jeden rzut na ekran wyświetlacza wystarczył, by krew w żyłach zamarzła, a całe ciało objął chłód.
    Numer nieznany.
    A mimo to czułam, że rozpoznam, kto jest po drugiej stronie. Bo o takiej porze tylko pewne istoty śmiały wyciągać po mnie ręce.
    Odebrałam.
    – Słucham?
    Początkowo po drugiej stronie panowała ciążąca cisza, po czym rozległ się śmiech, od którego przeszły mnie ciarki. Spotęgowany śmiech hien, który bynajmniej nie pochodził od tych padlinożerców. To inne demony śmiały dać znać, że wciąż są w pobliżu, że ani myślą o mnie zapomnieć.
    Przełknęłam ślinę, kiedy niespodziewanie rozległo się także:
    – Nadchodzi noc… – i znowu wybrzmiał śmiech.
    Rozłączyłam się. Wyłączyłam telewizor i światło w całym mieszkaniu, zrobiłam kolejną kawę i usiadłam przy niewielkim stole, bo wiedziałam, co wydarzy się teraz.
    Jedynym towarzystwem stała się kołysanka, która od nowa i od nowa rozlegała się w mojej głowie.

Zamknij oczy, gwiazdy lśnią

Wszyscy ludzie w mieście już śpią
Twoje oczy nie chcą spać
Tej nocy, jak każdej, będę się bać

    To była rutyna moich nocy – bez snu, przy rozsuniętych żaluzjach, bym mogła wyglądać na światło miasta i nie pozwoliła cieniom wychynąć za bardzo. Bo gdzie one, tam najczęściej zło.
    Dlatego, że nic nie mogło ulec zmianie – moje modlitwy nie miały chyba prawa ulecieć ku niebiosom, by ktokolwiek, ze świętych czy też mniej, zdołał mnie usłyszeć i wysłuchać. Nie mnie przyszło wybierać, jak potoczy się los, bo ten od dawna działał podług swojego widzimisię, ja się tylko mogłam dostosować.
    Bo tak to musiało wyglądać – nie mogłam spać, kiedy dzwonili, bo to oznaczało, że są blisko.
    Musiałam pozostać czujna, by móc się bronić, kiedy w końcu po mnie przyjdą.
    Bo przyjdą na pewno.

    Nie zamknę oczu. 



2 komentarze: