Nigdy nie rozumiałem tego powiedzenia. Moja babcia – od strony taty, drugiej nie miałem szansy poznać – często tak mówiła, gdy docierały do niej wieści o przeżyciach bliskich czy dalszych krewnych lub znajomych, za którymi nie przepadała. Uważała, że dostali to, na co zasłużyli.
Ale używała go także w stosunku do mnie, kiedy przy kolejnych odwiedzinach zaprzeczałem, bym znalazł sobie miłą dziewczynę. Uważała, że każde z jej wnuków przyprowadzi do niej swojego wybranka czy wybrankę. Rozpoczynając trzecią klasę liceum, wciąż tego nie zrobiłem, co chyba powoli zaczynało uwierać starszą panią.
– Bo to te dziewczęta teraz to w ogóle nie dostrzegają takich dobrych chłopców jak nasz Liam – tłumaczyła to sobie i wciąż żywiła nadzieję.
Nie miałem serca powiedzieć jej, że dokonałem wyboru – nie dać się porwać żadnym miłostkom, póki nie zakończę edukacja i nie zacznę porządnej pracy. Chciałem mieć stabilną sytuację, nim wprowadzę do swojego życia kogoś innego.
Udawało mi się to – gdy koledzy wplątywali się w krótsze lub dłuższe, ale wciąż nastoletnie, związki, ja pracowałem nad dobrymi ocenami i udzielałem się w wolontariacie, a w każdą sobotę asystowałem przy treningach miejscowej drużyny piłkarskiej juniorów. Moje dni były wypełnione obowiązkami, do tego żadna z uczennic nie przykuła mojej uwagi, dawałem więc radę trzymać się z dala od niechcianych uczuć.
Ale niespodziewanie pokorne życzenie seniorki rodu zostało wysłuchane, mnie zaś zdawało się być żartem losu.
Znaliśmy się wcześniej z widzenia, ale ze przez dwa lata nie mieliśmy razem żadnych zajęć – co było zastanawiające – ledwie co wiedzieliśmy jak to drugie ma na imię. Mieliśmy wspólnych znajomych, ale nie zdarzyło się, byśmy zetknęliśmy się na jakimś wyjściu większą grupą. Dlatego pozostawała dla mnie odrobinę jak cień.
To zmieniło się jesiennego dnia trzeciej klasy, gdy zderzyliśmy się w drzwiach, bo ja szedłem z nosem w telefonie, a ona niosła małą wieżę książek, zza której nie mogła mnie zobaczyć. Tej jakże wyjętej wprost z komedii romantycznej scenie towarzyszyło moje ciche przekleństwo i jej jęk po upadku na linoleum.
– Przepraszam! Nic ci się nie stało?
Pozbierałem książki, pomogłem jej wstać i oberwałem z pioruna, kiedy naprawdę z bliska nie zajrzałem w błękitne oczy.
– Nic mi nie jest, to tylko taka reakcja. – Uśmiechnęła się. – Dziękuję za pomoc, na razie.
Miała na imię Irene.
I choć się przed tym wzbraniałem, stała się moją pierwszą miłością.
Gdy
jesień ostatecznie oznajmiła swoje nadejście, pokrywając liście
drzew w barwy pomarańczy, czerwieni i brązu, droga do szkoły
nabrała bajecznego klimatu, który odrywał uwagę od kolejnych
wydarzeń w historii, wiedzy o mitochondriach i bieganiu wokół
boiska. Trzecia klasa zaczęła się na dobre, a na wyczekiwałem
każdego kolejnego dnia, by przekonać się, czy Irene znowu znajdzie
się gdzieś w pobliżu.
Znowu tam była. Spóźniona jak inni
stała wyprostowana pod czujnym okiem nauczyciela i trzymała
uniesione nad głową ręce. Gdy jej szkolni towarzysze stękali i
zaciskali dłonie w pięści, byle sobie w ten sposób ulżyć, ona
zdawała się być zadowolona z sytuacji, jakby nie miła zupełnie
nic przeciwko takiej karze. Czyżbym się co do niej nie pomylił?
Może naprawdę była masochistką?
Starałem się przejść
obok zupełnie obojętnie, jedynie przywitać z nauczycielem z daleka
skinięciem głową, ale nie mogłem nic poradzić na to, że moje
spojrzenie powędrowało ku tej dziwnej dziewczynie.
A ona je
odwzajemniła.
Przerażające, jak niebieskie miała
oczy.
Dlatego się zatrzymałem i to na dobre, zapominając o
tym, że jej kara wynika z dotarcia do szkoły po pierwszym dzwonku.
Gdyby przyszła równo z nim, nie musiałaby teraz trzymać rąk w
górze.
Ale nie miałem z nią nic wspólnego, nie powinienem
chcieć wiedzieć, co wydarzy się dalej. Mimo to nie ruszałem się
z miejsca, wciąż skupiony na tym, by słyszeć, co mówi ta
dziewczyna.
Do moich uszu dotarł jej głos.
– Proszę
przekazać żonie, że babeczki cytrynowe są już w cukierni –
powiedziała, mijając nauczyciela. – Mam nadzieję, że jej
zasmakują.
To była kolejna niezwykłość tej nastolatki. Gdy
nawet drużyna atletyczna miała problem, by wstać na poranny
trening, Irene budziła się z kurami i piekła ciasta i ciasteczka
do należącej do znajomych jej rodziców cukierni. Wiedziałem o
tym, bo krążyły takie plotki, które i do moich uszu dotarły,
poza tym widziałem ją w wakacje, jak chodziła po wydzielonej w
niej kawiarni, musiała więc jeszcze tam dorabiać. Jej doba musiała
być dłuższa niż u innych ludzi, inne wyjaśnienie nie wchodziło
w grę. Przez to zastanawiałem się, czy ta dziewczyna w ogóle ma
choć odrobinę czasu wolnego tylko dla siebie?
Szczerze w to
wątpiłem.
– Irene! Irene!
Nie ja ją zawołałem, to
nie dla mnie się odwróciła, nie dla mnie pomachała, a koralikowe
bransoletki opadły w dół na ręce, zostawiając w samotności
sznurek ze stokrotką. Mimo to patrzyłem na nią, bo czułem, że
taka sytuacja szybko się nie powtórzy.
W końcu świat nie
spełniał próśb takich nędznych grzeszników.
– Liam? –
Kumpel próbował zwrócić mnie teraźniejszości. – Wszystko
gra?
Przełknąłem ślinę. Nie, nie wszystko grało, ale nie
umiałem powiedzieć mu, że chyba Kupidyn wziął sobie mnie na
celownik i próbował strzelić jedną ze swoich miłosnych
strzał.
– Tak, jest w porządku – mruknąłem. –
Chodźmy.
Ale nawet kiedy szedłem za przyjacielem na zajęcia,
nie mogłem zapomnieć o tym uśmiechu, jaki widniał na twarzy
dziewczyny, kiedy odbywała tę poranną karę. Nie umiałem wybić
sobie z głowy także tego, jak pogodna się wydawała, biegnąc do
szkoły. Byłem ciekaw, czy gdybym zatrzymał ją choć na chwilę
lub gdybym przebiegła tuż przy mnie, czy poczułbym zapach cytryn,
z których upiekła babeczki?
Nie był to pierwszy raz, kiedy o
niej myślałem, jednak ten krytyczny, gdy zacząłem jeszcze
baczniej szukać Irene w tłumie innych uczniów. Nie mieliśmy
wspólnie żadnych zajęć, ale mieliśmy wspólnych znajomych, co
zauważałem, gdy szła korytarzem w większej grupie. Zastanawiałem
się, czy te babeczki, które piecze, to jedynie taki wymysł i
sposób na hobby, czy może wiąże z tym coś więcej. Chciałem
wiedzieć, dlaczego nie ma nic przeciwko karom, dlaczego w
przeciwieństwie do koleżanek nie stara się zachowywać jak dama
wyrwana z dziewiętnastego wieku i jeszcze raz przykuć spojrzenie
jej niebieskich oczu choćby na jedną sekundę.
Nie pozwalałem
sobie myśleć o niej za wiele podczas zajęć – musiałem być
skupiony, bo od moich ocen i udziału w kołach pozalekcyjnych
zależało moje przyszłe stypendium na uczelni i później dobra
praca – mimo to wciąż była gdzieś z tyłu głowy, a mocniej
pojawiała się, kiedy podczas przerwy obiadowej nasze stoliki
dzieliła cała szerokość sali. Ze swojego miejsca ledwie co mogłem
zauważyć, co je, nie miałem jednak wątpliwości, że nie należy
do osób przesadnie dbających o linię, za to lubi jeść. I to
sprawiało, że podobała mi się jeszcze bardziej.
A los
wyczuł odpowiednią okazję, by złączyć nasze losy i uczynić ze
mnie głupca.
Tego
dnia, jak zwykle na to w zwyczaju los, nic nie zapowiadało żadnych
niespodzianek. Choć może dla niektórych kartkówka z rana w
poniedziałek to coś strasznego, jak z koszmaru, zdołałem wyczulić
w sobie to, by dostrzegać, kiedy nauczyciele planują pracę
pisemne. A że zaraz po weekendzie przyjemnie jest zniszczyć komuś
humor…
Nie chciałem należeć do tej „komisowej” grupy,
więc się przygotowałem i gdy inni jęczeli, ją szybko uporałem
się z zadaniami z trygonometrii i na przerwę obiadowa szedłem w
dobrym nastroju.
Czego nie mogłem powiedzieć o Hudsonie,
który już w kolekcje po tace zaczął perforować na temat tego,
jak mało efektywne jest takie zmuszanie młodego umysłu do
ciężkiego wysiłku o dziesiątej rano. Nie chciałem mu wyjaśniać,
że zdaniem naukowców to jest właśnie najlepsza pora na pierwszy w
ciągu dnia wysiłek umysłowy, bo jeszcze gotów byłby nazwać mnie
Brutusem.
Zamiast tego słuchałem, co ma do powiedzenia. Jasne
jest, że jak ktoś ponarzekać i wyrzuci z siebie nad, go później
czuje się lepiej, a na dobrym samopoczuciu przyjaciela to mi jednak
zależało. Nie robiłem mu nawet problemu, gdy z mojej tacy porwał
małą kiełbaskę w pomidorowym sosie i wepchnął ją sobie do ust
razem z ziemniaczanym puree.
–
A najlepsze jest to, że po zrobieniu nam takiej niespodzianki to
jeszcze zapowiedział prezentację. Prezentację, rozumiesz?! Jakbym
już nie miał dość czytania i słuchania o leukocytach, to jeszcze
muszę o tym coś zrobić. To porażka jakaś jest.
Nikt
nie mówił, że w liceum będzie łatwo.
Chciałem go jednak
jakoś pocieszyć, dlatego zaproponowałem:
–
Może po szkole pójdziemy zjeść coś dobrego? Wydaje mi się, że
w „Marcy’s” znowu mają jakieś kupony ze zniżkami…
Znając
tego chłopaka przez większą część swojego życia, doskonale
wiedziałem, czego potrzebuje, kiedy humor mu się pogarsza. I jak
ważne jest, by nie pozostawiać go wtedy samego.
Nie musiałem
czekać długo, by zobaczyć, jak jego twarz jaśnieje, a nakładanie
obiadu idzie mu że zwykłą werwą. Jego uśmiech to był znać, że
postąpiłem dobrze.
–
Myślisz, że przeciągną mi ostatnie zajęcia? – zapytał,
wpychając w siebie pokaźną łyżkę makaronu z serem, kiedy już
zajęliśmy miejsce przy jednym ze stolików pod ścianą. – I
znowu te dziesięć minut będę musiał słychać, że przygotowanie
się na studia to dla każdego z nas powinna być największą
misja?
– Możliwe, że tak będzie tylko dlatego, że znowu
przyśniesz i to go wkurzy.
Choć był dobrym uczniem,
Hudsonowi zdarzało się postępować wbrew pewnym zasadom. Ucinanie
sobie drzemki na ostatniej lekcji było właśnie tego przykładem.
Przyjaciel podniósł wzrok ku sufitowi.
– Dlaczego
ten przybytek nie może runąć?
– Bo w tej chwili by nas
zabił?
Wystawił w moją stronę sztuciec i pomachał mi nim
przed nosem.
– Masz rację, a tego byśmy nie chcieli. Jakie
kupony są teraz „Macy's”? – zapytał sam siebie i sięgnął
po telefon, by zagłębić się w aplikację lokalu i wstępnie sobie
zaplanować, co weźmie.
Gotowy byłem opłacić mu cały
zestaw, byle tylko widzieć go do końca dnia radosnego.
Powrót
na zajęcia po lunchu był leniwy, wszelkie zadania wykonywane od
niechcenia, ale cierpliwie czekałem, aż zacznie się lekcja z
rozszerzonego angielskiego. Na ten dzień nie było żadnej
planowanej lektury, więc trochę mogłem odlecieć myślami, a i tak
wiedzieć, co się dzieje.
Wyglądałem więc w stronę okna, a
wiatr, który przyniósł ze sobą zapach jesieni, przypomniał mi o
pewnym wierszu. Był on dość smutny, bo prawił o tym, że
wszystko, nawet dzwoń czy ptak, jest na tym świecie samotne.
Poznałem go całkowitym przypadek, czytając nudną przygodówkę –
czy to czasem nie oksymoron? - gdy siostra w tym czasie oglądała
azjatycki serial. Jako że miała w zwyczaju deklamować angielskie
napisy, bo tak treść lepiej do niej trafiała, zapamiętałem jego
fragment, a później, już w swoim pokoju, poszukałem go w
internecie, przepisywałem i wykułem na pamięć.
W
tej chwili, kiedy skupić powinienem się na opowieści kapitana
Marlowa, przepisywałem wiersz na końcu zeszytu. I
dałem się temu wciągnąć.
Ostrożnie stawiałem każdą
literę, jakbym bał się, że któraś źle zapisana odbierze magię
słowom. Tak bardzo dałem się porwać tej czynności, że świat
wokół przestał istnieć i tylko czyjś głos tuż przy moim uchu
wrócił mnie rzeczywistości.
– „Bycie samotnym oznacza
być człowiekiem”.
Wyrwany z własnego świata w sposób
nagły i zdecydowanie brutalny prawie spadłem z krzesła, gdy
odwróciłem lekko głowę, by poznać, kto raczył mi przeszkodzić,
i napotkałem jej spojrzenie i jej całą bardzo blisko
mnie.
Irene.
Nie wiedziałem, co wyczytała w
moich oczach, ale odchrząknęła i wycofała się o dwa kroki.
–
Wybacz, przestrzeń osobista. – Jej usta nie były już centymetry
od moich. – Przepraszam, ale Hudson cię woła i szuka po całym
piętrze. Zdaje się, że byliście umówieni.
Och, na litość
boską.
– Racja – przytaknąłem i zatrzasnąłem notes. –
Zupełnie o tym zapomniałem.
Wciąż tu była i mnie
obserwowała.
– Ładne to zdanie. Pochodzi z jakiegoś
wiersza, prawda?
Nie mogła mieć pewności, bo na żadnych
zajęciach nie miała szansy, by go omówić.
– Zgadza się,
to wers pochodzący z wiersza „Do Daffodil” Jeong Ho Seunga. To
południowokoreański poeta.
– Racja.
Pozbierałem swoje rzeczy, wrzuciłem je niedbale do plecaka i wraz z dziewczyną wyszedłem z klasy na korytarz, gdzie to od razu zaatakował mnie przyjaciel. Sądząc po jego minie, nie był zbytnio zadowolony, że musiał mnie szukać.
– No wiesz co, stary? – zapytał, klepiąc mnie w plecy, aż mi się serce o zebra odbiło. – Żeby mnie chcieć wystawić, kiedy sam mnie zaprosiłeś na wyżerkę? Trzeba było powiedzieć, że nie masz kasy, to bym cię tak nie szukał.
Starał się brzmieć dość nonszalancko, na luzie, ale i tak słyszałem urazę w jego głosie. A przecież nie chciałem dokładać mu niczego, co ponownie pogorszyłoby jego humor.
– Wybacz, Hud, że musiałeś czekać, po prostu trochę się zagapiłem w klasie. I jak najbardziej idziemy do „Marcy's”, przecież obiecałem. Wybrałeś już, co zamówisz?
Twarz przyjaciele rozpromieniła się, gdy do chłopaka dotarło, że nie wystawiam go do wiatru, a mam zamiar dotrzymać danego mi słowa.
– Naprawdę? Super! Jeden wielki zestaw będzie na pewno, nad deserem się jeszcze zastanawiam. Idziecie z nami? – zwrócił się Irene i jej koleżanki, Frances, która najwidoczniej czekała na tę pierwszą, a z którą miałem zajęcia z gospodarstwa domowego.
Wiedziałem, że jeżeli chodzi o słodkie posiłki czy przekąski, Hudson potrzebuje się zastanowić, czy ich potrzebuje, bowiem nie był ich fanem, więc sprawa deseru jakoś mnie nie zdziwiła. Zrobiło to za to zaproszenie, jakie skierował do koleżanek, które wciąż stały z nami na korytarzu.
Starałam się nie patrzeć na Irene, nie mogłem jednak ukryć przed samym sobą, że chciałbym, by się zgodziła. Bo chciałem poznać ją bliżej, a takie wyjście mogłoby mi w tym skutecznie pomóc.
– Czemu nie? – Frances zdawała się być jak najbardziej na tak. – Przyda nam się jakieś pocieszenie po tym ciężkim poniedziałku. Co ty na to, Irene?
Serce zaczęło dudnić mi w piersi, kiedy czekałem na jej odpowiedz. Nie powinienem aż tak się denerwować, bo to nie ja ją zapraszałem, ale nie umiałem nad tym zapanować. Jej obecność na spotkaniu dawała mi okazję, której się nie spodziewałem, a która mogła wnieść coś nowego.
– Z wielką chęcią – powiedziała Irene i uśmiechnęła się, a ja wewnętrznie odetchnąłem z ulgą.
– No to chodźmy! Umieram z głodu! – obwieścił Hudson, a ja mu uwierzyłem, bo z jego przemianą materii było to jak najbardziej możliwe.
„Marcy's” było właściwie lokalną siecią restauracyjną, którą od innych, o wiele bardziej znanych, wyróżniała gościnność, rodzinność i to, że choć na niektóre posiłki się czekało, to zawsze były smaczne i dobrej jakości. Nie wypadało się tu na coś szybkiego - w takim przypadku sprawdzały się inne restauracje – przychodziło się tutaj na spotkania z przyjaciółmi, wieczorki zapoznawcze z pracy czy na śniadanie na kacu. Było miejscem, gdzie każdy był mile widziany, mógł dostać kawę z niezliczoną ilością siewek i albo powoli umierać, albo odnajdywać sens życia.
Mój przyjaciel był raczej tym drugim typem, który ów lokal miał za swój raj, miejsce swojego odrodzenia, azyl i gdzie chętnie by pracował, gdyby tego potrzebował. Na razie sprawdzał się jako jeden z wielu stałych klientów.
– Dzień dobry! – obwieścił, ledwo przeszedł przez próg. – Jak się pani miewa?
Znał każdego z personelu, z każdym się witał i żył w dobrej komitywie, byle go tylko nigdy stąd nie wyrzucili.
Usłyszał coś w odpowiedzi, kiedy ja i dziewczyny zbliżyliśmy się do kolejki do kasy.
– Na co masz ochotę?
Mogłem podejrzewać, że przyjaciółki będą chciały wziąć coś razem, jednak i tak musiałem zapytać, by dowiedzieć się, czy któraś z nich nie chce czegoś słodkiego trochę taniej niż zwykle.
– Jest kupon ze zniżką na szejki, kiedy kupi się dwa, czy któraś z was by chciała?
– Ja chętnie.
Okej, w tym momencie nie mogłem udawać, że serce nie zabiło mi szybciej, kiedy tak było.
Spojrzałem na Irene, nie powstrzymałem uśmiechu, który pchał mi się na usta.
– Dobrze. – Zbliżyłem się do niej, by na telefonie pokazać rabat. – Tylko zniżka obejmuje klasyczne smaki, nie żadne masła orzechowe i tego typu.
Po co jej to tłumaczyłem, skoro sama mogła to zobaczyć na ekranie smartfona?
– Rozumiem. Wezmę czekoladowy.
Nie robiłem sobie nadziei, że weźmie ten sam smak co ja, nie czułem więc rozczarowania, a raczej podekscytowanie, że w ogóle mogę coś dla niej zrobić. Choć to też bardziej zasługa „Marcy's”, ale chciałem sobie robić coś innego.
– A weźmiesz też ze mną ten zestaw? – Frances podsunęła przyjaciółce telefon pod nos. – Bardzo chcę to zjeść, a wiesz, że całemu nie daję rady.
– Jasne – odpowiedziała Irene i zwróciła się ku mnie. – Będziesz brał coś jeszcze?
Nie byłem zbytnio głodny, ale musiałem dochować obietnicy.
– Zestaw dla Hudsona.
– Okej.
Chyba już wszystko ustaliliśmy, dlatego oddaliłem się, by złożyć zamówienie. Kiedy czekałem z numerem zamówienia w ręce, a przyjaciel ruszył na poszukiwania odpowiedniego stolika dla naszej czwórki, tuż przy mnie przystanęła Irene. Spojrzałem na nią, uśmiechnęła się.
– Upewniam się, że nie wypijesz mojego szejka po drodze.
– Nie śmiałbym. Nie przepadam za smakiem kakao i czekolady.
Kiedy chcesz kogoś poznać, jednocześnie bardzo często chcesz mówić o sobie, by ten ktoś dostrzegł, jaki jesteś interesujący.
– Naprawdę? Jeszcze nie poznałam kogoś, kto nie lubi czekolady.
– No to jestem pierwszy.
Nie obchodziło mnie, co pomyśleć może sobie ktoś przysłuchujący się tej rozmowie, o wiele bardziej interesujący był ten ładny uśmiech na twarzy dziewczyny.
Kiedy szejki zostały mi już wydane wraz ze sporym zestawem jedzenia dla przyjaciela, a Irene i Frances otrzymały też swoje zamówienie, ruszyliśmy ku Hudsonowi, który machał nam z jednego z boksów. O wiele bardziej preferowałem zwykle stoliki, ale rozumiałem, że chłopak potrzebuje teraz wygody i komfortu, a to zapewnić mogły czerwone siedzenia, w których można by się nawet zapaść.
Jako że ważniejsze od nas było jedzenie, Hud wcisnął mnie do środka boksu o kształcie półksiężyca, po czym chwycił za pierwszego hamburgera i zatopił zęby w jego bułce. Chciałem mu coś powiedzieć, by się przesunął czy coś, ale wtedy dotarło do mnie, że to najlepsze, co przyjaciel mógł – świadomie czy też nie do końca – zrobić dla mnie w ten chwili. Chciałem odpowiedzieć na to impertynenckie wręcz zachowanie, gdy poczułem dotyk czyjegoś kolana przy swoim. Wystarczyło jedynie rzucić kątem oka – biolog z naszej szkoły pewnie teraz by głośno westchnął, gotów tłumaczyć, że coś takiego nie istnieje – bym wiedział, że oto po raz pierwszy w życiu siedzę tuż przy Irene czy też ona przy mnie i wcale nie wydaje mi się to być czymś bardzo dziwnym, choć jednak jest trochę niekomfortowe ze względu na szybkie bicie serca, które chciało wyrwać mi się z piersi.
– Dlaczego nie jecie? – zapytał Hudson i przełknął kolejny potężny kęs. – Smacznego!
Skoro do tego zachęcił, nie było rady, trzeba było posłuchać. Koleżanki chwyciły po frytce i stuknęły się nimi, a ja upiłem łyk szejka i doszedłem do wniosku, że jeszcze nigdy nie smakował tak dobrze jak tego popołudnia, gdy siedziałem tuż obok dziewczyny, która miała okazać się moją pierwszą miłością.
Od tamtego dnia moje postrzeganie świata uległo zmianie. Gdziekolwiek bym nie był, nieważne, jak wielu ludzi byłoby wokół mnie – Irene odnajdywałem wzrokiem w ciągu zaledwie jednej sekundy i podążałem wzrokiem tam, gdzie szła. W żaden sposób nie walczyłem z tym zachowaniem, jednak dało się zauważyć, że coś się u mnie zmieniło. Póki jednak nie padały pytania, swoje uczucia zachowywałem jedynie dla siebie.
Często
na siebie wpadaliśmy i to nie tylko na stołówce, ale także przed
lekcjami i zaraz po nich. Jakby coś nas do siebie przyciągało.
Choć nie byłem typem sportowca – ale też nie kompletnym łamagą – lubiłem spędzać chwilę czy dwie na trybunach przy szkolnym
boisku. Obserwowałem wtedy treningi sekcji lekkoatletycznej i mogłem
mówić, e tak wspieram Hudsona, który szykował się do ostatnich w
tym roku zawodów. Wykorzystywałem ten czas, odrabiając lekcje, ale
gdy spostrzegłem, że i Irenę pojawia się na treningach w roli
kibica, zwiększyła się ilość moich aktywności.
Trochę
ponad tydzień po tym, jak w „Marcy's” wypiliśmy szejki z tego
samego kuponu promocyjnego, zauważyłem dziewczynę w chwili, gdy
tylko znalazłem się przy murawie. Siedziała mniej więcej w
połowie wysokości trybun i nie śledziła poczynań sportowców, za
to pogrążyła się we własnych myślach. Wydawała się czymś
martwić, jak i wygląda na smutną.
Ten widok mógł łamać
serce.
Pospiesznie udałem się w jej pobliże, odchrząknąłem,
by zwrócić jej uwagę i uśmiechnąłem się.
–
Cześć, mogę się przysiąść?
–
Jasne, hej.
Wciąż wydawała się być gdzieś daleko. Jak to
powiedziała tego popołudnia, kiedy piliśmy szejki? Że zdarzają
jej się podobne zawieszenia w rzeczywistości. Wyjaśniła mi to
krótko: “ – Gdy zamknę oczy, będę się zdawać senna, ale tak
naprawdę zmienię tylko świat na własną głowę. Wierz mi, tam
jest bezpieczniej”.
Teraz pragnąłem jednak, by była
bezpieczna, mając mnie pod ręką.
–
¿Que
tal?
–
O,
znasz hiszpański?
– W jej głosie dało się posłyszeć irytację, którą wcześniej
musiała tłumić.
–
Znam,
bo
bardzo chciałem się go nauczyć ze względu na Natalię Oreiro i
jej wspaniałą Milagros.
– Zająłem miejsce obok niej. – Coś się stało?
Irene
westchnęła.
–
Dzisiaj
to nie jest mój dzień, jest bardzo źle.
–
Dlaczego?
–
Ponieważ
jestem zła. Jestem głodna przez cały dzień, ale nie mam
pieniędzy, by poza lunchem kupić sobie kanapkę czy czekoladę. I
jest zimno, i… To nie jest mój dzień.
–
Hmm…
Spójrz. – Sięgnąłem do plecaka i z bocznej kieszeni wyciągnąłem
kwadratowe opakowanie. – Mam czekoladę i mogę ci ją dać.
–
Naprawdę?
–
Tak.
Proszę.
–
Jesteś
moim aniołem, dziękuję!
Roześmiałem się.
–
Nie
ma sprawy, Irene.
–
Ale
naprawdę mogę? Dziwne, że w ogóle masz ze sobą czekoladę.
Przecież mówiłeś, że za nią nie przepadasz.
Jakoś
tak ucieszyło mnie, że o tym pamiętała, nic więc dziwnego, że
uśmiechałem się do siebie, sięgając do plecaka i z jego
mniejszej kieszeni wyciągając niewielką tabliczkę słodkości.
–
Proszę.
Oczy
Irene, te dwa zaklęte kamienie nieba, rozbłysły, a ona cała
rozpromieniła się.
–
Mówisz
poważnie? To dla mnie?
Miałem ochotę szczerze roześmiać
się na widok jej radości.
–
Jak
wiesz i sama to powiedziałaś, czekolada nie stoi wysoko na liście
produktów spożywczych, po które chętnie sięgam, czego moja mama
wciąż nie potrafi zrozumieć i dlatego codziennie, szykując mi
drugie śniadanie, co również jest całkowicie zbędne, wkłada mi
do plecaka ukradkiem przynajmniej jednego batona i jakąś
kanapkę.
Patrzyła jak urzeczona w położoną na kolanach
tabliczkę, wciąż jej nie otworzyła.
–
Wszystko
w porządku? –
zapytałem, nagle zatroskany, że jednak nie chce czekolady, bo źle
się czuje. –
Coś
się stało?
–
Nie
chcesz dać jej Hudsonowi?
Mój przyjaciel czasami potrzebował
cukrowego wsparcia, ale dzisiaj to nie był jeden z tych dni.
–
Nie,
on już dostał moją kanapkę z serem, a poza tym wypił tyle
słodkiego mleka na lunch, że chyba po tym by się rozchorował na
dobre
Skinęła głową na znak, że rozumie, dlaczego to
właśnie ją wybrałem.
–
Dziękuję.
Tak się składa, że to jedna z moich ulubionych.
Serce zabiło
mi mocniej, kiedy patrzyłem, jak otwiera opakowanie, ułamuje pasek
i gryzie kawałek gorzkiej kostki. Była to zwyczajna czynność,
jednak w jej wykonaniu zdawała się być ćwiczoną kwestią do
nagrania filmu. I wyglądała cholernie dobrze i seksownie.
–
Dlaczego
życie nie jest proste? - zapytała nagle, a ja spojrzałem na nią
uważnie.
–
Uważasz,
że nie jest?
–
Tak.
Jest rak wiele wojen i zła na całym świecie, do tego ludzie nie
starają się być wobec siebie mili. Boli mnie to odrobinę.
–
Ale
możesz zobaczyć te piękne rzeczy, które się na nim znajdują.
–
Naprawdę
mogę?
–
Tak.
Wystarczy, że spojrzysz w lustro. Ty jesteś piękna.
Powinienem
ugryźć się w porę w język, ale nie zdołałem. Już
wiedziała, że mam ją za piękną, ale pewnie nie byłem w tym sam
- widziałem przecież na korytarzach, jak wielu innych uczniów –
i to nie tylko płci męskiej –
obraca się za nią czy też uważnie jej przypatruje.
Jej oczy
i uśmiech potrafiły dotrzeć do każdego serca.
–
Dziękuję
–
odpowiedziała jedynie i skojarzyła mi się z Holly ze „Śniadania
u Tiffany'ego” –
teraz mój humor się poprawił. A już myślałam, że ten dzień
nie będzie miał w sobie nic dobrego.
–
Jeżeli
chcesz, możemy pójść do „Marcy's” na szejka.
–
Niestety
mam plany, idę po szkole, to
znaczy po obejrzeniu treningu i wsparciu brata, który gra tam w nogę
–
wyciągnęła
rękę i wskazała na drugi koniec boiska, gdzie właśnie trwał
mecz –
do pracy. Ale dziękuję.
Spojrzałem na nią uważnie.
–
Pracujesz?
Gdzie?
–
Cukiernia,
do której piekę babeczki i
niektóre ciasta,
ma swoją kawiarenkę, dorabiam tam jako obsługa sali. Nic wielkiego
i głównie w weekendy, ale mam dzięki temu trochę
gotówki na
własne wydatki.
Podziwiałem, że w tak młodym wieku jest już
tak zaradna. I za to, że wciąż miała siły, by że wszystkim
sobie tak dobrze radzić.
–
Rozumiem.
Ale propozycja pozostaje otwarta.
Nigdy nie wiedziałem, jak z
kimś flirtować, nie mogłem więc powiedzieć, że robię to w tej
chwili, ale umiałem powiedzieć, że nad tym nie panuję. Słowa
same pchały mi się na usta, a wpatrywanie w dziewczynę
przychodziło bez kreacji. Choć czerwień na jej policzkach mogła
świadczyć o tym, że zaczyna czuć się niekomfortowo. A to mi się
nie podobało.
Dziewczyna jedynie uśmiechnęła się na to w
bardzo uprzejmy sposób i pozwoliła na jeszcze jedną kostkę.
Tak
mogłem wnosić z jej kolejnych słów, jednak czekolada nie zdołała
całkowicie zakryć złego humoru.
–
Ktoś
powiedział, że ból lub smutek staje się mniejszy, kiedy z kimś
się nim podzielimy. Myślę, że to bzdury.
–
Dlaczego
tak jest?
–
Ponieważ
to moje uczucia. Ja odczuwam ból, to ja jestem smutna, nie ktoś
inny. Tylko ja wiem, dlaczego to odczuwam, nikt inny nie powinien.
Myślę, że powinnyśmy raczej dzielić się między sobą
przyjemnymi uczuciami jak radość czy miłość, bo wpływają one
dobrze na nasze samopoczucie. Ból, łzy i smutek zawsze należą do
mnie.
–
Nigdy
nie zmienisz tej opinii, prawda?
–
Tak
myślę.
–
Okej,
jeśli tak sobie życzysz. Ale czy… Czy mogę mieć pytanie?
–
Tak,
oczywiście.
–
Mogę
podzielić się z tobą swoją przyjaźnią?
–
Z
wielką chęcią. Właściwie
myślę, że zostaliśmy przyjaciółmi, zanim zdołaliśmy pomyśleć,
że moglibyśmy nimi być.
–
Też
tak myślę.
Choć resztę sportowych wyczynów kolegów
milczeliśmy, pogrążając się we własnych sprawach –
ja
odrabiałem lekcje i robiłem zeznanie dla Hudsona, a Irene czytała
lekturę na angielski –
to
nie mogłem powiedzieć, że niemiło było siedzieć tuż obok
niej.
Spodobało
mi się to, że się uśmiechnęła przy
pożegnaniu
i schodziła z trybun bardziej pogodna, gdy zakończył się trening
i żaden uczeń nie miał powodu, by przebywać w pobliżu szkolnego
boiska.
Odprowadziłem ją spojrzeniem, po czym sam udałem się
przed szkołę, by tam poczekać na przyjaciela, który dał z siebie
wszystko, byle pokazać, jak sprawny jest fizycznie.
Dopadł do
mnie dość szybko i od razu z pytaniem zamiast zwyczajowego
narzekania na to, jak bardzo jest zmęczony.
–
Czy
ty właśnie przegadałeś cały mój trening z Irenę? –
zapytał chłopak zamiast tradycyjnego powitania, gdy doczekałem się
go wreszcie przed wejściem na halę sportową.
Nie rozumiałem,
skąd u niego wyrzut w głosie.
–
No
tak.
–
A
co z zapiskami do mojej statystyki, co? To już dla ciebie nic nie
znaczy? –
zapytał z wyrzutem i rozpaczliwie, na co uniósł się kącik moich
ust.
–
Z
nimi wszystko w porządku. –
Pomachałem
mu przed nosem notesem, w którym zapisywałem jego wyniki z każdego
treningu, na którym byłem obecny. –
Wiesz,
że to dla ciebie na nie przychodzę.
–
Ale
to się może zmienić.
–
Co
sugerujesz?
Nie podobała mi się jego kina, jakby patrzył nie
na najlepszego kumpla, ale na kombinatora, który właśnie
sprowadził na niego kłopoty.
–
Irene
ci się podoba?
Mogłem udawać zaskoczenie, że w ogóle śmiał
o to zapytać, ale mnie znał, wiedział, że tylko coś poważnego
może odwrócić moją uwagę od ważnych spraw. Z drugiej strony sam
nie wiedziałem, jak to jest –
powiedziałem
dziewczynie, że jest piękna, co jednak nie odebrała jako
komplement, może z nią flirtowalem i widziałem za nią oczami, ale
ile do tego pory miałem z nią do czynienia? W moim mniemaniu za
krótko, by się w niej zauroczyć.
–
To
nie mój kubek herbaty.
Hudson skomentował to wymownym
uniesieniem jednej brwi, ale nic w związku z moją odpowiedzią nie
rzekł. Rzucił za to pytaniem, którego się spodziewałem.
–
Wpadniemy
do „Marcy's”?
Zew białka po treningu wzywał jak zwykle.
Ale sam nie miałem nic przeciwko, by wszamać jakiegoś tłustego
burgera, może to zdoła na mnie jakoś wpłynąć.
–
Jasne,
z chęcią.
Przez
resztę popołudnia, kiedy byłem z Hudsonem, odganiałem od siebie
myśli o nastolatce,
nie mogłem jednak zatrzymać ich całkowicie – Irene rozgościła
się w nich już dość wyraźnie.
A za tym jednym popołudniem
miały iść kolejne, kiedy ją jedynie mam w głowie.
Nigdy
nie miałem problemu z tym, by szybko wpaść w stały rytm szkolnych
dni. Klasówki, prace domowe, wspólne przerwy obiadowe, treningi
Hudsona, godziny w bibliotece - taka rutyna bardzo mi odpowiadała i
niewiele było rzeczy, które mogły mnie zaskoczyć. Jednak ten
październik przywiódł ze sobą spóźnioną duszę, która
pojawiła się, gdy między mną a Irene wyraźnie nawiązała się
nić porozumienia, którą coraz bardziej chciałem zamienić na coś
więcej.
Spóźnioną duszę ujrzałem tuż przed pierwszymi
zajęciami. Nie mogłem powiedzieć, by chłopak –
bo tą duszą był osobnik płci męskiej –
wyglądał podejrzanie, bo właściwie
to
sprawiał całkiem sympatyczne wrażenie, uderzyć we mnie i
niepokoić mogło jedynie to, że szedł szkolnym korytarzem w
towarzystwie Irene. A mnie to jeszcze nigdy o takiej porze dnia nie
było dane.
Stałem
przed swoją szafką, a sił wyższa nakazała mi spojrzeć w ich
stronę akurat wtedy, kiedy się do mnie zbliżali.
–
O,
hej! –
Irene uśmiechnęła się i na chwilę przyćmiła deszcz, który
rytmicznie uderzał o parapety.
–
Plany po szkole wciąż aktualne?
Nie dziwiłem się temu
pytaniu, gdyż pogoda chyba chciała zepsuć plany wielu ludziom, ale
wręcz idealnie nadawała się do tego, by zaszyć się w bibliotece
i uczyć czy też pracować nad konspektem projektu. Choć pomysł
wyszedł ode mnie, kogoś, kto jedynie chciał zabić czas, a jedynie
odrobinę motywowany był chęcią pomocy przyjacielowi, nie
sądziłem, że zostanie tak ochoczo podłapany przez koleżankę.
–
Jasne.
–
Odwzajemniłem uśmiech i przeniosłem wzrok na chłopaka, który
stał obok Irene i patrzył na mnie z poważną miną.
Nastolatka
zobaczyła, o co chodzi, pospieszyła z pełnieniem roli
przewodnika.
–
Ach,
wybaczcie. Liam, to jest Kim Paul, który właśnie się do nas
przeniósł. Paul, to mój dobry kolega, Liam.
Sądząc po
wyglądzie chłopaka i jego nazwisku, mogłem zaryzykować nietypowe
powitanie.
Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem do niego
rękę.
–
Vangawayo,
Liam-yeo.
Paul
roześmiał się i wyraźnie rozluźnił.
–
Annyeong,
Paul-imnida.
Mnie też jest miło poznać. Nie sądziłem, że ktokolwiek w tej
szkole zna koreański.
Swoje podejrzenie mógł rozszerzyć na
całe miasteczko, bo niewiele tu było przedstawicieli mniejszości
narodowych, nie oznaczało to jednak, nie brakowało nam tolerancji -
to miejsce po prostu nie bywało celem spełnienia marzeń
obcokrajowców o amerykańskim śnie.
Mimo to każdy był tu
mile widziany.
–
To
raczej skutek uboczny niż faktyczna
chęć nauki –
wyjaśniłem,
na co nowy kolega roześmiał się, a na jego twarzy widziałem
zrozumienie.
–
Niech
zgadnę –
nastoletnia siostra ogląda dramy?
–
A
ja siedzę wtedy akurat razem z nią w salonie, zgadza się.
Irene
nie bardzo wiedziałam, o
czym rozmawiamy, mimo to stała między nami i również się
uśmiechała.
–
Jeżeli
mamy razem jakieś zajęcia –
odezwałem się –
to śmiało pytaj o notatki, gdybyś był z czymś w tyle, jak i o
nauczycieli. Wiem o ich słabościach, a to może być użyteczne.
–
Jasne,
rozumiem. Dzięki.
Nie byłem mistrzem zawierania znajomości z
kimkolwiek, ale wydawało mi się, że nadajemy z Paulem na podobnych
falach.
Pewnie chciałbym zapoznać się z nim bardziej, ale
rozległ się dzwonek, który zwiastował jedynie powrót do szarej
rzeczywistości nauki, która nie tak łatwo wchodziła do głowy.
–
Musimy
już iść –
zauważyła dziewczyna. –
Do
zobaczenia później.
Uniosłem dłoń w geście pożegnania.
–
Na
razie. A, Paul?
–
Tak?
–
Jeżeli
chcesz, możesz pouczyć się dzisiaj z nami - powiedziałem,
zapraszając go spontanicznie, nie do końca o tym myśląc. -
będziesz mógł poznać wtedy naszych przyjaciół.
Zmieniając
coś w swoim życiu, można obawiać się, że z czymś się nie uda.
Chciałem ułatwić mu poznawanie nowych osób w miejscu, do którego
trafił, by nie czuł się tu całkowicie osamotniony.
Chłopak
uśmiechnął się do mnie z wyraźną wdzięcznością.
–
Dzięki.
W takim razie… do zobaczenia?
Skinąłem mu głową i
patrzyłem, jak odchodzi wraz z Irene. Nie spodziewałem się, że
dziewczyna odwróci się, by posłać mi jeszcze jeden uśmiech, ale
to zrobiła, a wtedy moje serce miało wszelkie prawo się
roztopić.
Jak na to liczyłem, dzień do przerwy obiadowej
upływał bez żadnych większych ekscesów, nikomu nie przyszło do
głowy urządzać nauczycielom kawałów. Na przerwach krążyły
tematy zbliżającego się swoimi krokami Halloween, planowano
imprezy i debatowano nad strojami na ten rok. Nie brałem w tym
zbytnio udziału, zanurzony w tomiku wierszy, jaki właśnie sobie
czytałem.
Gdy nadeszła pora, by wraz z innymi
trzecioklasistami zasiąść do posiłku, nie czekałem na Hudsona, a
zająłem nam miejsce przy zajmowanym przez nas najczęściej stoliku
i z zadowoleniem wyciągnąłem z plecaka torebkę z posiłkiem, by
umieścić ją na wolnym miejscu na tacy. Choć raz mama trafiła z
tym, co będę chciał zjeść w ciągu dnia, a że nie było
regulacji, która mówiłaby o tym, że uczeń nie może jednocześnie
spożyć jedzenia przyniesionego z domu i tego ze stołówki,
dobrałem sobie również odrobinę zieleniny, co by podaż witamin i
minerałów w młodym organizmie w miarę się zgadzała.
Hudson
zastał mnie, kiedy za pomocą pałeczek umieszczałem w ustach drugi
kawałek kimbapu, z trzaskiem odłożył swoją tackę, na której
było to, czego się spodziewałem.
–
Cześć.
Co jesz?
–
Hej,
kimbap z jajkiem. Chcesz też?
–
Nie!
Przecież to w ogóle nie jest dobre! – Miałem zupełnie inne
zdanie, ale nic nie powiedziałem. – Jak możesz to jeść? –
dopytywał przyjaciel. – I czy ty do tego pijesz mleko?
–
Tak,
bez laktozy.
Hudson skrzywił się na to połączenie.
–
Ble,
przecież to ohydne.
–
Mnie
smakuje.
–
Na
zdrowie.
Bez słowa przyjaciel zajął miejsce obok,
odgradzając mnie swoją osobą od innych licealistów.
–
Rozmawiałeś
z Irene?
–
Widziałem
się z nią rano przy szafkach i przypomniała mi o dzisiejszej
wspólnej nauce w bibliotece. Dlaczego pytasz?
–
Myślę,
że właśnie znalazła sobie nowego przyjaciela.
–
I
w związku z tym…?
–
Masz
teraz rywala, wiesz o tym?
–
Rywala?
–
Spojrzałem na przyjaciela uważnie. –
Nie wiedziałem, że biorę udział w jakimś konkursie i z kimś
rywalizuję.
Hudson westchnął.
–
Wiesz
dobrze, co mam na myśli.
–
No
chyba jednak nie do końca.
Mój przyjaciel, mając do wyboru
jakikolwiek burger i wszystko inne, zawsze decydował się na
burgera. Nieważne z jaką ilością mięsa, zawsze tłumaczył, że
potrzebuje białka i dlatego tak wygląda jego dieta. Rozumiałem go,
w końcu był sportowcem, jednak często musiałem gryźć się w
język, by nie powiedzieć mu, że taki kawał czy wołowiny, czy
kurczaka zanurzony w głębokim oleju to nie jest najlepszy wybór.
Nie chciałem go drażnić żadnymi mądrościami, jednak chciałem o
niego dbać, dlatego talerzyk z sałatką przesunąłem na stolik
tak, by i Hudson mógł z niego podbierać.
–
Ten
cały Paul Kim, czy jak się tak zowie, to ewidentnie jest zapatrzony
w twoją Irene.
–
To
nie jest moja Irene –
zaprotestowałem. –
Ani jego. Irene należy tylko do siebie, nie jest żadną
zabawką.
Uprzedmiotowienie było jednym z rzeczy, na które
zawsze reagowałem, którym byłem mocno przeciwny. Życie każdego
należało do niego, jeżeli ktoś chce sprawować nad nim realną
władzę, zmienia się w tyrana.
–
Poza
tym
to nie jest żadna gra, ale…
–
Wyraźnie
widać po nim, że pasuje mu oprowadzanie przez Irene, wydaje mi się,
że wpadła mu w oko i będzie chciał do niej startować. O, jak
teraz na przykład.
Hudson kolejny razu zanurzył zęby w
burgerze, a ja spojrzałem w stronę stolika, przy którym Irene
właśnie raczyła się sałatką, a Paul odgarniał jej kosmyk
włosów znad czoła.
Nie powinno to we mnie uderzyć, bo
dopiero co niedawno – zaledwie przed dwoma tygodniami – zacząłem
zadawać się z Irene po dwóch latach uprzejmej obojętności,
skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że nie poczułem się
zazdrosny. Tal właściwie to sam miałem już ochotę dotknąć
choćby policzka dziewczyny, ale żaden moment nie był odpowiedni.
Kimowi okazja nasunęła się sama.
–
Nie
da się rywalizować o czyjeś względy – powiedziałem, po czym
zjadłem ostatni krążek kimbapu.
–
Myślałem,
że ją lubisz. No wiesz, tak…
–
Bo
lubię. – Pierwszy raz przyznałem to przed nim na głos. I
przed samym sobą. –
Ale nie zmuszę jej, by to odwzajemniła.
Irene musiała
wyczuć, że jest obserwowana, bo przeniosła spojrzenie z Kima
trochę w bok i natrafiła na moje. Uśmiechnąłem się do niej, co
odwzajemniła i skinęła lekko głową.
Hudson to zauważył.
–
Ej
no, czy ty mi tu mówisz, że nie masz rywala, bo wiesz, że już
sobie z nią flirtujesz przez pół stołówki?
Choć
dziewczyna odwróciła wzrok i wróciła do jedzenia, ja nie umiałem
przestać na nią patrzeć.
–
Stary,
jak będziesz się tak w nią wgapiał podczas nauki w bibliotece, to
wątpię, byś się czegokolwiek nauczył.
–
Dam
sobie radę, dzięki – rzuciłem zgryźliwie. – A, zaprosiłem
Kim Paula, by pouczył się z nami jeśli chce.
Przyjaciel
westchnął.
–
Ciężką
strategię sobie wybrałeś – oznajmił – ale i tak będę cię
wspierał.
–
Dzięki.
–
A
czy teraz możemy porozmawiać o…
Reszta przerwy obiadowej
upłynęła na analizie progresu Hudsona, jeżeli chodzi o biegi, i
skończyła się za szybko, ale dobrze – nim ostatecznie ruszyłem
do klasy na kolejne zajęcia, jeszcze raz udało mi się pochwycić
spojrzenie Irene, a ta uśmiechnęła się najpiękniej, jak tylko
się dało.
A później cała wspólna nauka upływała na
ukrytych spojrzeniach i uśmiechach.
Moje
zachowanie dało się wyjaśnić łatwo – chciałem przekonać się
na własnej skórze, że Irene powiedziała mi prawdę. Ale też
kryło się za tym coś więcej.
Wiedziałem, że to odrobinę
– bardzo – niemądre z mojej strony, że mogę zostać
potraktowany nie tylko jako intruz, ale i stalker, lecz po prostu
musiałem sam przekonać się, że wyjątkowość Irene jest taka,
jak w moich spostrzeżeniach. Nie musiałem widzieć, jak wnosi do
cukierni pudełko z własnymi babeczkami, które nadają się do
sprzedaży, bo widziałem to kiedyś latem z okna samochodu, gdy z
rodzicami jechałem do dziadków na weekend, ale chciałem się
upewnić, że czasami pracuje tam przy obsłudze. To, że przy okazji
wypiję pierwszą tej jesieni gorącą herbatę w miejscu innym niż dom – nigdy bowiem
nie zrozumiem fenomenu dyniowego latte – było jedynie dodatkiem do
potwierdzenia swojej teorii.
Mama, która przyłapała mnie na
wychodzeniu z domu w sobotnie popołudnie, taktownie nic nie
powiedziała, ale jej spojrzenie jasno dało mi do zrozumienia, że
będzie miała kilka pytań, kiedy wrócę. Nie chciałem tworzyć
dla niej żadnej historyjki, zamierzałem wprost powiedzieć, że
wpadłem do miejsca, gdzie uczy się koleżanka ze szkoły, i tam
odrobiłem lekcje. Z tego względu brałem ze sobą szkolny
plecak.
Droga do lokalu była łatwa do zapamiętania, a
cukiernia do odnalezienia za sprawą ładne, lecz ze smakiem
urządzonej witryny i jasnego szyldu, który nawet przy zapadającym
szybko o tej porze roku zmierzchu dał się dojrzeć i przeczytać.
Spodziewałem się, że przy co najmniej jednym stoliku ktoś będzie
siedział, i nie pomyliłem się – zajęte były trzy, ale przy
oknie jeden wciąż był wolny, postanowiłem uczynić go swoim
choćby na pół godziny,, bo tyle minimum czasu dawałem sobie na
potwierdzenie, że Irene faktycznie pracuje tu w weekendy.
Po
wejściu zorientowałem się, że nie ma tu zbyt wielu klientów,
jednak nie jestem jedyny, co dodało mi trochę otuchy.
Udałem
się od razu do kasy, gdzie przywitał mnie uśmiechnięty
barista.
–
Dzień
dobry, co podać?
–
Poproszę
czarną herbatę bez cukru.
–
Coś
jeszcze?
–
Nie,
dziękuję. Tylko… Czy jest Irene? Mówiła, że dzisiaj tu
będzie.
–
Tak,
jest, w tej chwili przebywa na kuchni.
Rozszalałe serce
odrobinę spowolniło swoje bicie.
–
Och,
dziękuję.
Dlaczego tu byłem? Nie lubiłem ciast i kawiarni,
a jednak się tu znalazłem.
Bo ona tu była. Gdyby Irene tu
nie pracowała, omijałbym to miejsce dalej zupełnie nie zwracając
na nie uwagi. Byłem tu, bo chciałem ją zobaczyć.
Chyba
nadeszła pora, by nadać mi metkę głupca.
Ledwie udało mi
się odebrać zamówiony napój, kiedy drzwi z kuchni otworzyły się
i zjawiła się w nich osoba, dla której się tu
znalazłem.
Dziewczyna popatrzyła na mnie jak na wariata, po
czym roześmiała się. Miło było widzieć, że takim
niespodziewanym pojawieniem się wywołałem u niej radość.
–
Zajmij
miejsce –
poleciła mi –
zaraz do ciebie przyjdę.
Rozumiałem, że nie ma zbyt wielu
klientów, ale żeby poświęcała mi swój czas? Nie byłem pewien,
czy powinna to robić.
Usiadłem przy stoliku pod oknem, z
plecaka wyciągnąłem podręcznik do literatury i wyjrzałem na
zewnątrz, zachodząc w głowę, co też dziewczyna mogła tak
spontanicznie wymyślić. Uniosłem
brew, kiedy po kilku minutach zjawiła się przede mną i postawiła
na stoliku talerzyk z brązowym ciastem.
–
Ale
ja nic nie zamawiałem.
–
Za
to ja to upiekłam i mogę decydować, kto to zje. Na zdrowie.
–
W
takim razie dziękuję.
Nie byłem pewien, czy to część
jakiegoś planu lub misji, czy też próba otrucia mnie, ale nie
mogłem za wiele poradzić na to, że Irene usiadła naprzeciwko i
czekała z niecierpliwością, aż skosztuję i ocenię jej pięknie
pachnące brownie. Z duszą na ramieniu zanurzyłem widelczyk w
wilgotnym cieście i powoli umieściłem go w buzi. Szybko zakryłem
usta, by dziewczyna nie widziała, że rozpływam się wraz z
wilgotnym wnętrzem wypieku.
–
Dios
mio,
to jest naprawdę pyszne! Gratuluję!
Irene roześmiała się i
poprawiła, teraz przyjęła zdecydowanie bardziej wygodną
pozycję.
–
Cieszę
się. Żona pana Saura też była nim zachwycona.
–
Była
tu po nie?
Jako że był weekend, każdy mógł się przez ten
lokal przewinąć, mogłem więc spodziewać się, jaka będzie
odpowiedź.
–
Tak
i wzięła jeszcze kawałek dla profesorka. Podejrzewam, że w
poniedziałek mi się za to dostanie, nawet jeśli zjawię się przed
dzwonkiem. –
Westchnęła,
przyspieszając tym bicie mojego serca, i spojrzała na mnie
niebieskimi oczami. –
Wiesz,
dlaczego on
zawsze
daje mi taki wycisk?
–
Nie
i nie bardzo mnie to ciekawi. – Moja odpowiedź nie należała do
najgrzeczniejszych, Irene jednak się nie pogniewała, a całkowicie
mnie zignorowała.
–
Bo
w przeciwieństwie do mnie jesteś odpowiedzialny i nigdy się nie
spóźniasz.
–
Dokładnie.
Powinnaś tego spróbować.
Teraz
Irene patrzyła
na mnie z przekąsem.
–
Może
kiedyś. Chodzi mi o to, że nie dostaję kar jedynie za te
niewielkie spóźnienia, ale i dlatego, że jego szanowna małżonka
bardzo często odwiedza cukiernię i kupuje moje babeczki. Nie tylko
dla siebie, bo wiem, że częstuje nimi kolegów w pracy, ale trochę
pieniędzy przy tym wydaje. I chyba to się panu Suarowi nie
podoba.
–
Przecież
chyba kupuje je za swoje, prawda?
–
Mimo
to jest zły o koszta. Cóż, nie każdego przekona smaczna muffinka
pomarańczowa z kawałkami czekolady.
Patrzyła, jak powoli
nabieram jeszcze trochę brownie.
–
A
gdybym dodała do tego migdały? – zapytała nagle, a ja spojrzałem
na nią uważnie. – Nie lubię ich, ale są dość popularne w tego
typu wypiekach.
–
Dlaczego
ich nie lubisz?
–
Cyjanek.
Unikam tego, co mogłoby mnie zabić.
–
To
musiałabyś unikać życia – zauważyłem.
–
Robię,
co mogę, nie widać? – zapytała z uśmiechem, a moje serce
drgnęło. Ta dziewczyna naprawdę mnie zaskakiwała, a przy tym
podobała coraz bardziej, im więcej o niej wiedziałem.
Klientów
nie przybywało, nie za wiele pracy miała do wykonania, dlatego też
nastolatka rozejrzała się po wnętrzu.
–
Spójrz
na to – powiedziała i wskazała palcem na coś na
parapecie.
Powiodłem wzrokiem za jej ręką. Pokazywała nią
na zielony krzewik będący jedną z wielu ozdób w lokalu.
–
Ta
roślina jest zielona przez cały rok, a kwitnie tylko przez trzy
tygodnie. Mimo to stale objęta jest taką samą opieką. W innym
wypadku obumarłaby i już nigdy nie cieszyła oka. To samo jest z
każdym człowiekiem. Należy o niego dbać, by rozkwitł jak
najpiękniejszy kwiat, gdy nadejdzie jego pora.
Uśmiechnąłem
się do niej.
–
Płacą
ci coś dodatkowo za to, że podlewasz im rośliny?
Parsknęła.
–
Ledwie
godzą się wyrównywać rachunki za składniki do wypieków, nie
oczekujmy za wiele. – Podobał mi się błysk w jej niebieskich
oczach. – Smakuje?
Byłoby niegrzeczne z mojej strony, gdybym
chociaż nie spróbował tego brownie, które mi przyniosła, nie
mogłem jednak ukryć tego, że bardziej zajmowała mnie czarna
kawa w ciemnoszarym kubku.
–
Jak
pewnie
chciałaś mi to udowodnić, przynosząc mi próbkę,
jest dobre. Choć nie przekonuje mnie to do polubienia
słodyczy.
Przewróciła
oczami.
–
Rozumiem,
że w takim razie z tobą w grę wchodzi tylko waniliowy szejk.
–
Dokładnie.
Roześmiała
się, a ja chciałem tego słuchać w nieskończoność, jednak nie
dane mi to było – sił wyższa wprowadziła bowiem do lokalu
spragnionych ciepła klientów, którzy już od progu zawiadomili, że
potrzebują miejsca na cztery osoby i tyle samo razy dyniową latte i
„dobrze by było dorzucić do tego jakieś ciacho lub dwa!”. Nie
rozumiałem, jak można zachować się w taki sposób i tak głośno
w miejscu, gdzie są też inni ludzie, którzy z pewnością poświecą
chwilę swojej uwagi na takie show. Ale szybko pojąłem, że Irene
jest już do tego przyzwyczajona – opuściła mnie, przybierając
na twarz uśmiech i od razu ruszyła wskazać wolny stolik
spełniający życzenie klientów, jak i raczyła im opowieścią o
tym, jakie wypieki znajdują się w ofercie.
Urządzenie części
kawiarnianej w cukierni musiało być dla właścicielem strzałem w
dziesiątkę, sądząc po tym, że im później się robiło, tym
więcej klientów tu przychodziło i to na zwykłą małą czarną.
Byłem ciekaw, ile z tych osób nie zdoła w nocy zasnąć i winić
będą wypity napój, ale też nie obserwowałem innych, wracając do
pracy domowej i, nie zdając sobie z tego w pełni sprawy, jedzenia
brownie. Kiedy talerzyk był prawie że wyczyszczony z wilgotnych
okruszków, herbata wypita, a podręcznik zamknięty, mogłem powoli
zbierać się do wyjścia. Przeciągałem to jednak, chcąc
sprawdzić, czy Irene zwraca jeszcze uwagę na moją obecność w
swoim miejscu pracy i czy w ogóle zauważy moje zniknięcie.
Serce
mocniej mi zabiło, kiedy pochwyciłem jej spojrzenie.
Nie
wiedziałem, w jaki sposób najlepiej pożegnać się z nią na
odległość, ale i w tym mnie wyręczyła, unosząc dłoń i
machając mi. Odwzajemniłem to i dziwnie lekki, choć przecież
wlałem w siebie sporo herbaty i zjadłem ciasto, ruszyłem w drogę
powrotną do domu.
Wyjście z kawiarni nie oznaczało, że
Irene zniknęła z moich myśli, o nie. Raczej pozostała w nich
przez całą noc, kiedy to postanowiłem – wkrótce powiem jej, co
do niej czuję.
O ile prędzej nie wygra tchórz, który
głęboko we mnie tkwił.
Nie
mogłem nic na to poradzić.
Nie tylko serce, ale powoli i
umysł zaczął wyrywać się ku Irene, pragnął jej obecności,
głosu, gestów i uśmiechów oraz spojrzeń, które zamieniały mnie
w galaretę. Pierwszy wizyta w kawiarni to był dopiero początek –
w ciągu jednego tygodnia do moich zajęć dołączyło odwiedzanie
tego przybytku. A to nie mogło pozostać niezauważone.
Kolejny raz czekałem na dziewczynę, której przyszło zamykać lokal. Choć chciała mi to wyperswadować, ja trzymałem się twardo.
– Zaczekam na ciebie – powiedziałem, kiedy zmyła podłogi i pozostało jej jedynie opuszczenie żaluzji i zamknięcie.
Powtarzałem to w kółko i w kółko, aż musiała ulec.
Jej spojrzenie było takie łagodne, kiedy poddała się po czterech nieudanych próbach.
– Dobrze.
Pewnie powinienem zająć się czymś innym, na przykład graniem z Hudsonem na konsoli w jego domu, ale właśnie stałem się tym nastolatkiem, który przeżywał pierwszą miłość i choć dostrzegał, że zachowuje się niczym głupiec, to wciąż w to brnął.
Listopad przyszedł w swej mokrej, deszczowej wersji, ale jego wieczory były w moim mniemaniu dość przyjemne. Mogłem ukryć się za kapturem kurtki i mało kto mógł dostrzec wyraz mojej twarzy, to dobrze robiło dla mojej głowy. Choć jednocześnie mogłem w czyichś oczach wyglądać podejrzanie, to zdawałem sobie sprawę, że wszyscy zaczynamy chować się za naszymi ubraniami, odgradzać od innych i liczyć na to, że nikt nie zechce się zaprzyjaźnić.
Stanie przed kawiarnią, w której powoli – wraz z gaszeniem kolejnych świateł – zamierało życie, nie było zbyt pasjonujące, to nie chciałem się stąd ruszać. Musiałem mieć pewność, że po zakończonej pracy Irene dotrze do domu w jednym kawałku i w dobrym humorze.
Obserwowałem ulice, kiedy dziewczyna zamykała lokal, upewniałem się, że nikt nie pojawi się nagle znikąd i nie wyrwie jej kluczy z rąk.
– Jestem gotowa – powiedziała, przystając przy moim boku.
Uśmiechnąłem się do niej.
– Więc chodźmy.
Choć wiedziałem już, którędy iść do jej domu, pozwoliłem, by Irene ruszyła w odpowiednią stronę, i przez chwilę szedłem za nią niczym cień
– Wiesz, że powoli stajesz się stałym klientem?
– Dwie wizyty w tygodniu to jeszcze nic.
– Trzy wizyty, Liam. I to jest akurat twój najniższy wynik.
Pewnie bym się zarumienił czy zareagował w jakiś podobny sposób, gdyby mój umysł nie analizował tak jej słów.
– Czy wy tam na kuchni prowadzicie jakieś statystyki odwiedzin?
– Można tak powiedzieć.
Choć widziałem w świetle latami tylko jej profil, wiedziałem, że się uśmiecha i to w złośliwy sposób.
– Co jeszcze o mnie mówicie?
– Żeś bystry i sumienny, bo odrabiasz lekcje przy kubku z herbatą, ale że masz przy tym swój powód, by tu przychodzić.
Irene przystanęła, co ja też musiałem zrobić.
– To prawda? – zapytała, a w jej niebieskich oczach czaiło się coś podobnego do cichej nadziei.
– Zgadza się – przyznałem. – To ty jesteś powodem, dlaczego przychodzę tak często. Bardzo cię lubię, a to jedyny sposób, by się z tobą spotykać po szkole, na jaki wpadłem.
Irene patrzyła na mnie uważnie, a ja topiłem się w jej spojrzeniu, niezdolny powiedzieć nic więcej. Nie panowałem również nad swoim ciałem, dlatego nie mogłem powstrzymać się, by się nie nachylić i nie pocałować jej w zaróżowiony od chłodu policzek.
– Bardzo cię lubię, Irene – powiedziałem i uśmiechnąłem się do niej.
Patrzyła na mnie uważnie, zaglądając mi prosto w oczy.
– Gdybyś powiedział to wcześniej, mógłbyś odpuścić sobie te podchody i przychodzenie do kawiarni.
Nie bardzo rozumiałem, co ma na myśli.
– A co by się wtedy stało?
– Powiedziałabym ci, że jest inny sposób, byś spotkał się ze mną po szkole. Wystarczy, gdybyś zaprosił mnie na randkę i…
– Więc cię zapraszam.
Rozchyliła lekko usta, wybita z rytmu wypowiedzi, którą chciała pociągnąć, po czym je zamknęła, a ja wykorzystałem okazję, bo dotarło do mnie, że jak nie teraz, to nigdy.
– Lubię cię, Irene. Czy zechcesz umówić się ze mną i pójść do kina w następny weekend, jeżeli masz chęć i wolny czas?
Przez chwilę patrzyła na mnie bez słowa, po czym roześmiała się.
– I właśnie ten sposób powinieneś wziąć pod uwagę już wcześniej. – Cała promieniowała radością i uśmiechała się najpiękniej na świecie. – Z wielką chęcią. Ja też cię lubię, Liam.
Nie spodziewałem się, że dziewczyna czuje to samo, w nagłym wzruszeniu zbliżyłem się jeszcze bardziej, by ją do siebie przytulić.
Tamtego wieczoru na dobre rozpoczął się nowy rozdział w moim życiu.
Pierwszy
związek zawsze jest ekscytujący, jednak my z Irene bardziej
zachowywaliśmy się jak para z długim stażem. Nie było między
nami wielkich publicznych czułości czy wyznań, a wspólne
spędzanie czasu i poznawanie się powoli każdego dnia.
Kiedy
przyznaliśmy się otwarcie do bycia razem, mój przyjaciel przysiadł
się do mnie na stołówce i podzielił swoją opinią.
–
Cześć,
stary. Jest coś, czego nie rozumiem.
–
Co
takiego?
–
Powiedziałeś,
że ona nie jest twoim kubkiem herbaty, prawda?
–
Tak,
powiedziałem. I?
–
Więc
co się teraz dzieje? Lubisz ją?
Jedynie się uśmiechnąłem.
–
Jak
ci powiedziałem, nie jest moim kubkiem herbaty i to się nie
zmieniło. Ale teraz mogę powiedzieć, że jest moim kubkiem
szejka.
Hudson przewrócił oczami, a ja roześmiałem się.
Już dawno nie czułem się tak lekko jak teraz, kiedy wiedziałem,
na czym stoimy i ja, i Irene. Cholernie podobało mi się to bycie
odwzajemnionym.
–
Irene!
Tym
razem to ja byłem tym, który ją zawołał.
To dla mnie się
odwróciła i uśmiechnęła, a ja wpłynąłem po stopniach schodów
przed głównym wejściem do szkoły, przemierzyłem kółka kroków
bardzo ostrożnie, by czasem nie dać się ograć śniegowi j nie
poślizgnąć, po czym stanąłem przed dziewczyną, by ją
zganić.
–
Co
mówiła twoja mama? Masz wiązać szalik pod szyją, a nie zawieszać
go sobie na ramieniu.
Irene westchnęła.
Nie wierzę, że
aż tak się jej słuchasz. Nic mi nie będzie, od jednego krótkiego
spaceru bez szalika przecież nie umrę.
–
Ale
ja mogę, jeśli twoja mama się o tym dowie i stwierdzi, że to moja
wina.
Poznałem rodzicielkę dziewczyny przez czysty przypadek,
gdy odprowadziłem Irene do domu tego dnia, kiedy zaczęliśmy się
ze sobą spotykać. Nakazała mi wtedy dbać o nastolatkę, co jej
uroczyście obiecałem. Nie chciałem, by coś tak trywialnego
zniszczyli to zaufanie, jakim zdążyła mnie obdarzyć.
To
dlatego zbliżyłem się do Irene jeszcze bardziej, by przełożyć
jej szalik, okryć szyję, jak i narzucić jej kaptur zimowej kurtki
na głowę.
–
Idealnie
- oceniłem swoje dzieło i uśmiechnąłem się.
Nastolatka
była innego zdania.
–
Liam,
prawie nie mogę oddychać.
Zsunąłem nieco szalik, by odkryć
jej nos.
–
Liam.
Odkryłem
także jej usta, które zaciskała w wąską kreskę, by
zaprezentować w ten sposób swoje niezadowolenie.
–
Jesteś
w tym beznadziejny.
–
Niedoświadczony.
A to różnica.
–
Nieważne.
W każdym razie jestem już gotowa, tak? Możemy iść?
–
Oczywiście.
–
Chwyciłem
ją za rękę i ruszyliśmy w stronę centrum.
Obiecałem
Irene, że spróbuję poświęcać odpowiednio dużo
czasu na przekonanie się do smaku czekolady. To dlatego zmierzaliśmy
tego listopadowego, już zimowego popołudnia do jej cukierni, by
ogrzać się przy kubkach gorącej czekolady. Zadanie było ciężkie,
ale dziewczyna nie ustawała w swojej misji, a ja czułem, że dopnie
swego w chwili, gdy wpadnie na pomysł użycia czekoladowego
szejka.
Bo to szejk sprawił, że mogłem cieszyć się swoim
pierwszym love
story.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz