Tego wieczoru szli oboje, ramię przy ramieniu, krok za krokiem, a za ich plecami właśnie zaczynał się zimowy sen.
Lub też by się zaczął, gdyby świat nie postanowił schylić się bardziej ku upadkowi.
Szli obok siebie, jednak nie dotykając się, bo ciężkie skafandry uniemożliwiały jakikolwiek kontakt fizyczny z drugim człowiekiem. Ich twarze ukryte były za hełmami, a oddychać mogli jedynie za pomocą tlenu, który im podłączono.
Dawniej
sądzono, że tak wyglądać będą ludzie, kiedy na dobre rozpoczną
kolonizacji Marsa czy innej planety. W rzeczywistości Ziemia zaczęła
wydawać ostatnie tchnienia, a ci, którzy jeszcze mieli ten fart, by
po niej stąpać, powoli marzyli już tylko o tym, by jak inni stać
się jedynie wspomnieniem na mapie historii, której już nikt nikomu
nie przekaże.
Szli, bo tylko ruch pozwalał na czucie się
człowiekiem i umożliwiał zdobycie pożywienia.
Wśród pyłów i promieniowania niewiele sklepów pozostawało
otwartych, a rządowa pomoc była coraz bardziej na wyczerpaniu. Choć
od wielu lat mówiło się o kryzysie, który dotknie świat i będzie
nieporównywalny do poprzednich, bo dotknie wszystkich obszarów
ludzkiego życia, nie zdołano się przygotować. W pierwszej
kolejności zapłacili za to najbiedniejsi, do których wsparcie nie
mogło dotrzeć. Populacja zaczęła raptownie się zmniejszać,
pojawiły się nowe mutacje chorób wywołane przez działanie
Słońca, do tego wybuchły protesty, które w zamierzeniu miały
pokazać niezadowolenie, a które w rezultacie doprowadziły do
kolejnych zgonów i licznych problemów.
Świat się kończył,
a o dawnej przyjemnej zimie można było jedynie zapomnieć. Zamiast
połaci śniegu czy też przyjemnie puszystych zasp można było
jedynie natknąć się na prószący z nieba pył nie do końca
poznanego pochodzenia, do tego wiatr, który podczas poprzednich zim
pełen był chłodu, obecnie roznosił ze sobą jedynie śmieci i
zanieczyszczenia, które przyczyniały się do wzrostu zgonów. Tej
zimy nikt nie mógł czuć się bezpiecznie.
Poza tą dwójką
trudno było ujrzeć na ulicach miasta kogoś innego. Przynajmniej
jeżeli chodzi o żywych — gdzieniegdzie bowiem natrafić można
było na zwłoki, których odór jeszcze bardziej podkreślał
zniszczenie, jakie objęło cały świat.
—
Skręćmy
tutaj — odezwała się wyższa z osób, mężczyzna, jak można
było wywnioskować po niskim głosie, druga jej
przytaknęła.
Wymagane było stąpanie powoli, gdyż ulice
także ucierpiały wskutek nagłych i zupełnie niespodziewanych
trzęsień ziemi, jakie nawiedziły tę część planety. Liczne
zapadliska czekały, by pochłonąć kolejne ofiary, do tego wśród
szczelin czaić się mogły wygłodniałe zwierzęta — te jak
ludzie przeżyły jedynie po części i teraz walczyły o przetrwanie
— gotowe zaatakować nie tylko z głodu, ale i z wściekłości, iż
ich dom został zniszczony w wyniku ludzkich decyzji.
Gdzie
zmierzali? Do jednego ze sklepów, który być może nie został
jeszcze całkowicie splądrowany. Dla swojego zabezpieczenia oboje
mieli ze sobą broń — tę również wzięli, bo trudno było mówić
o kradzieży, kiedy nikt nie pilnował lokalu — i gotowi byli się
bronić przed wszelkim zagrożeniem, jakie mogło ich spotkać
podczas tej wyprawy.
Zapuszczali się w głąb miasta
ostrożnie, a choć podchodzili bliżej jego centrum, nie natknęli
się na żadnego innego człowieka. Od czasu do czasu rozlegały się
dźwięki syren z budynków straży pożarnej, ale nie pojawiały się
żadne wozy. Możliwe było, że to jedynie ktoś buszujący w nich
bawił się ku swojej uciesze lub z nudy, jednak dźwięk ten mógł
przyprawić o ciarki. Posuwali się do przodu, by wreszcie znaleźć
naprzeciw wejścia do supermarketu, który dawniej był najbardziej
obleganym. Jeżeli jego reputacja się utrzymała, prawdopodobne
było, iż jego półki świeciły już pustkami, ale musieli
spróbować. Sklepy znajdujące się najbliżej schronu, który
zamieszkiwali od początku katastrofy, były już całkowicie
opustoszałe, nawet myszy i szczury się w nich nie pojawiały. Co
dopiero mówić o jakichkolwiek gangach, które za paczkę zupy
instant gotowe były powybijać wszystkich, których do tej pory nie
zabiła ta panosząca się po świecie mała apokalipsa.
Cały
czas trzymając karabiny w gotowości, a do tego mając pochowane po
kieszeniach noże, para przedarła się do głównych drzwi — a
przynajmniej do miejsca, gdzie by się znajdowały, gdyby ktoś
wcześniej nie rozbił ich szkła w drobny mak. Starając się nie
zahaczyć o żadne wystające pozostałości, weszli do środka i bez
konieczności porozumiewania się przeszli do głównej części,
gdzie kilkanaście alejek kryło liczne regały, które jeszcze przed
kilkoma tygodniami pełne były jedzenia i różnego rodzaju
przedmiotów. Teraz po części z nich pozostały jedynie
wspomnienia.
Mimo to oboje liczyli, że uda im się jeszcze
znaleźć cokolwiek nadającego do jedzenia, a przy tym nie natrafią
na innych, wojowniczo nastawionych ocalałych. To dlatego w pierwszej
kolejności obeszli alejki, by zorientować się, czy są tu sami, a
dopiero potem wzięli się za zrobienie zakupów, których nikt im
nie skasuje i za które nie zapłacą ani centa. Kto by pomyślał,
że w takich czasach i warunkach przyjdzie im żyć?
Dawniej
stosowano pewien system rozkładu towaru, lecz teraz niewiele z tego
pozostało — na jednej półce zastać można było paczkę
makaronu, pastę do zębów i pustą butelkę wody — i trzeba było
naprawdę się rozglądać, by dostrzec coś, co się przyda.
Mężczyzna szybciej zdołał zauważyć, co gdzie może być.
Wiedząc, że nic im nie grozi, bo poza nimi nie ma tu nikogo,
opuścił broń, po czym obejrzał się na partnerkę.
—
Tutaj,
Hye — odezwał się do niej, na co kobieta skierowała się w
stronę alejki, którą wskazał jej ruchem głowy. — Jeżeli coś
zostało, to weź sobie więcej, okej?
Nie nazywał rzeczy po
imieniu, ale Hye wiedziała, iż chodziło mu o podpaski i tampony —
choć zdecydowanie bardziej zależało jej na zdobyciu bielizny
menstruacyjnej, musiała zadowolić się tym, co znajdzie. To bowiem
lepsze od ukrywania się w swojej części schronu i używania
nadmiaru papieru toaletowego, kiedy kończą się odpowiedni środki
higieniczne.
—
Jasne.
Weszła
w odpowiednią alejkę i mogła odetchnąć z ulgą. Choć opakowań
nie było za wiele, mogła być pewna, że kiedy nadejdzie kolejny
okres, będzie przygotowana. Zgarnęła wszystkie do plecaka, jak i
postanowiła przy okazji uzbroić się w inną odpowiednią na tę
część miesiąca pomoc — zapas czekolady powinien ukoić jej
nerwy i pozwolić na lepsze przejście przez ten czas. O ile Ziemia
nie dokona żywota prędzej, niż nadejdzie kolejna czerwona
fala.
Kobieta słyszała, jak towarzysz wrzuca do swojego
plecaka jakieś przedmioty, sama upchnęła potrzebne przybory,
wykorzystała również kieszenie w ubraniu, by wcisnąć do nich
także nić dentystyczną, nowe szczoteczki do zębów, ostatnie
miętówki znalezione na obrotowym stojaku, pewnie przeterminowane
już żelki pozostawione na jednym z przewalonych standów i puszkę
energetyka, którą odkryła pod półkami, schylając się do
zawiązania buta. Do ręki wzięła kilka saszetek zupek do zalania
wrzątkiem, na więcej nie znalazła miejsca. Zarzuciła własny
bagaż na plecy i na nowo zamieniła się w wojownika, mocno
ściskając broń.
—
Mamy
już wszystko, Gi?
Ciężko było określić, czym właściwie
jest to „wszystko”, skoro nie mieli możliwości zrobić jak
dawniej listy potrzebnych zakupów, które z pewnością znajdą na
półkach, jednak miała cichą nadzieję, że udało się wziąć
choć część tego, co pozwoliłoby na przeżycie kilku dni więcej.
Mężczyzna znalazł się tuż przed nią — czekała w
miejscu dawnych kas, z których teraz pozostało jedynie coś na
kształt smutnych szkieletów nieożywionych przedmiotów — i
skinął jej głową.
—
Wydaje
mi się, że tak. Wracamy?
—
Wracamy.
To, że łowy im się udały, nie oznaczało, iż także powrót do schronu przebiegnie bez żadnych zakłóceń. Dlatego ważne było na nowo stać się czujnym i ostrożnym. Droga z powrotem nie była prosta z najważniejszego powodu — oboje mieli teraz obciążenie na plecach i w kieszeniach, które ich spowalniało i mogło przyczynić się do ich zguby, gdyby nagle padli ofiarami jakiegoś ataku.
— Pójdziemy naokoło — zarządził Gi, a Hye mogła jedynie się z tym zgodzić.
Jeżeli
ktoś obserwował ich, kiedy wchodzili do sklepu, mógł teraz chcieć
zaatakować. A nie mogli ryzykować, iż ich trud spotka się z
podobna „nagrodą”.
Świat nie pozostawił jednak aż tylu
wrogów, którzy byliby zainteresowani jakąś dwójką wędrujących
nieznajomych. Gdzieś z południa poniósł się zwierzęcy skowyt,
ale nikt nie nadbiegł w ich stronę, nikt nie pragnął się zbliżyć
i napaść, by odebrać jedzenie. W chwili przetrwania zdarzały się
minuty solidarności i bezruchu tego, co jeszcze wykazywało chęć
przetrwania.
To dlatego wrócili do schronu, nie napotykając
na swojej drodze zupełnie nikogo, nie gubiąc żadnej z
przenoszonych rzeczy, a przy tym żadne z nich nie wpadło do żadnego
z dołów niewiadomego pochodzenia ani nie wdepnęła w kałużę
substancji, która nie była wodą. Choć o tym nie rozmawiali, oboje
uznali tę wyprawę za całkowity sukces, a bandaże, które tym
razem nie były potrzebne do opatrywania nawet najmniejszych ran,
mogli zachomikować na gorsze czasy, o ile takie mogły jeszcze
nadejść.
Przyjemnie było wziąć prysznic po takiej
przeprawie, jak i też z kilku zup, które pozostały z poprzednich
zakupów, ugotować bardziej sycący obiad i z naczyniami w dłoniach
usiąść na dachu schronu, czerpiąc z tego, że dziesięć minut
bez wsparcia tlenowego wystarczy i nie zdoła ich zabić, a w
najgorszym razie podrażni nieco ich drogi oddechowe, jeżeli będą
nabierać zbyt wiele skażonego powietrza.
Hye, przebrana w
znoszone dżinsy i jasnożółty T-shirt, zasiadła obok towarzysza i
przejęła od niego wyszczerbioną miskę. Oboje unieśli je do góry,
jakby chcieli podziękować sile wyższej o pokręconym poczuciu
humoru za to, że udało im się przetrwać jeszcze jeden dzień.
—
Ciekawe,
ile jeszcze podobnych nas czeka — mruknął pod nosem mężczyzna i
upił łyk zabarwionej sztucznie na żółto potrawy, a jego
towarzyszka zapatrzyła się w horyzont, gdzie nie było już dawnego
słońca, a każdy zmierzch przypominał na nowo wybuch bomby.
To
właśnie tyle im pozostało — spoglądanie ze swojego ostatniego
schronienia na to, co stało się z Ziemią, i obserwowanie, jak
wydaje z siebie ostatnie tchnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz