Izolatka

   Przechowana w pałacu pamięci idea poczekała na swój czas i na chęci. Wytrwała i ma teraz swoje pięć minut.
________________________________________________





   Świat widziany przez jednostkę może diametralnie różnić się od świata widzianego przez resztę społeczeństwa. Inaczej widać przejaw dobra i zła, piękno i brzydotę. Jeden umysł dostrzega wyjście tam, gdzie inny widzi jedynie ścianę, ślepy zaułek. Tam, gdzie jedna para oczu potrafi ocenić jedynie barwę mroku, inna ujrzy światło.

   Przód i tył. Tył i przód. Rytm, spokój, harmonia pracy. Siedzę na huśtawce i przyglądam się dzieciom robiącym babki z piasku. Ich opiekunowie, zapewne rodzice bądź dziadkowie, zajmują miejsca na ławkach niedaleko. Parkowymi ścieżkami przechadzają się leniwie mieszkańcy tego wielkiego miasta. Rozmawiają o niczym, jedzą byle co i piją nie wiadomo jakie płyny. Nie zwracają uwagi na nikogo poza sobą i swoimi znajomymi. Niby na chwilę ludzie, a wciąż całkowici egoiści.  Nie dostrzegają piękna wokół siebie. Słońce jest tylko słońcem, trawa jedynie trawą, a wiatr wiatrem. Niczym niezwykłym.
    Przód i tył. Tył i przód. Zadzieram głowę do góry, uśmiecham się na widok napływających ciemnych chmur. Będzie padać, to pewne. Ale egoiści wokół mnie nie zdają sobie z tego sprawy, zatopieni we własnym idealnym świecie. Sadyści i masochiści. Jeszcze więcej tłuszczów, jeszcze więcej tuszy. Jeszcze więcej wypowiedzianych słów, jeszcze więcej wykorzystanego na marne tlenu. Jeszcze więcej wypitej wody, więcej pragnienia.
   Przód i tył. Tył i przód. Zatrzymuję się, moje nogi skończyły swoją rytmiczną pracę. Jestem już odrobina za duża na huśtawkę. Ponownie patrzę w niebo i uśmiecham się ironicznie. Zmiana pogody jest nieunikniona, a głupcy wokół mnie nie mają parasoli. Czasami używanie mózgu naprawdę mogłoby niektórym uratować życie.
  Przód i tył. Tył i przód. Krok za krokiem poruszam się w stronę swojego domu - białego budynku na jednej z głównych ulic miasta. Park pozostaje za mną ze swoją bandą idiotów, destrukcją i brakiem przyszłości. Idę rytmicznym krokiem, który przypomina poruszanie się na huśtawce. Powtarzalność wielu czynności w ten sam sposób czyni życie lżejszym do przejścia. Na koniec kostucha zobaczy jedynie mój uśmiech i środkowy palec.
   Przód i tył. Tył i przód. Mijam kolejne domy, kolejnych ludzi, kolejne brzydkie płoty, kolejne dziurawe sztachety, kolejne wrzeszczące dzieci. Kolejny raz czuję, że nie należę do tego świata. Kolejny raz czuję się kimś obcym. Kolejny raz postrzegam siebie jako kosmitkę. Kolejny raz patrzę na innych jak na obcych, którzy nawiedzili moją planetę i nie chcą się z niej wynieść, jakby ich planeta nagle wyparowała.
   Przód i tył. Tył i przód. Wchodzę po schodkach na werandę swojego domu, który jest tylko dla mnie. Mały, piętrowy, ciasny. Własny. Pełen słońca i ciemności, otwarty i z zakamarkami. Moje królestwo, w którym żaden egoista nie będzie mi mówił, co dobre, a co nie. Sama decyduję o swoim życiu. Jestem swoim sterem.
   Przód i tył. Tył i przód. Idę do swojego pokoju, nie oświecam światła. Siadam na szerokim parapecie okna i spoglądam przez nie na świat poza mną. Istny wyścig szczurów mnie nie dotyczy. Tworzę idee dla siebie, nie dla zbawienia świata. Staram się żyć w zgodzie ze wszystkim, tolerując wszystko, nie oceniając, bo to może jedynie zaszkodzić moim komórkom nerwowym. Przyglądam się przechodniom, liczę samochody i uśmiecham się do siebie. Zawsze lubiłam obserwować innych i rozmyślać nad ich czynami, zachowaniami i słowami. Ciekawi mnie, co zmusiło ich do takich czy też innych działań. Może i są egoistami, ale fascynują mnie i siedzą w mojej głowie przez cały dzień, nawet w snach.
   Siedzę tak na parapecie i czuję, że czegoś mi brakuje. Czegoś, co uczyniłoby tę chwilę jeszcze lepszą. Wstaję i idę do kuchni, gdzie z szafki wyciągam ulubiony kubek, puszkę z herbatą i wstawiam wodę. Czarny napój wprost z Cejlonu jest tym, którego teraz tak bardzo potrzebuję. Dwie łyżeczki liści trafiają do okrągłego zaparzacza, czekam na gwizd czajnika. Przypominam sobie, że mam schowane gdzieś owsiane ciasteczka z czekoladą, wyruszam na ich poszukiwania, to pomoże mi znieść czekanie na zagotowanie się wody. Lubię to pomieszczenie, ma swój porządek, którego nic nie zdaje się zakłócać. Wszystko ma przypisane sobie miejsce, tu chaos nie ma możliwości wstępu.
   Słyszę gwizdek, kładę znalezione opakowanie ciastek na stół i wyłączam palnik. Już po chwili czarne liście spotykają się z gorącą wodą i zaczynają wydobywać swój kolor, smak i aromat, którym tak bardzo lubię się upajać. Czuję małą namiastkę szczęścia, teraz wyglądanie przez okno będzie jeszcze przyjemniejsze. Zgodnie z zaleceniami producenta, odczekuję pięć minut, po czym zaparzacz wraz z liśćmi ląduje w zlewie, zabieram kubek z parującą cieczą i ciasteczka do swojego pokoju.
   Ponownie zasiadam na szerokim parapecie i patrzę na zewnętrzny świat, którego częścią jestem tylko wtedy, gdy sama tego zapragnę. Upijam łyk herbaty, który przyjemnie drażni moje podniebienie i spływa w dół gardła, obserwuję dziewczynkę w czerwonej sukience, która trzyma w dłoni balonik w kształcie Minionka Stuarta. Świat oszalał na punkcie tych uroczych, nieistniejących stworzonek. Widziałam wszystkie animacje z ich udziałem, ale dla mnie to jedynie postaci, które stworzył umysł dorosłego zatrzymany na poziomie dziecka, takie przeniesienie wyimaginowanych przyjaciół z dzieciństwa na ekran i zarobienie na tym dużych pieniędzy. Czysta komercja. Młynek z banknotami. Nic więcej.
   Dziewczynka wyczuwa, że jej się przyglądam, bo unosi głowę i szuka mnie, a gdy dostrzega w oknie, macha i z radosnym uśmiechem na twarzy. Nie jest on niczym zmącony. Szczęściara, jeszcze nie wie, jak życie potrafi być okrutne, brutalne i straszne dla marzycieli jej pokroju. W podskokach przemierza resztę ulicy, szybko znikając mi z pola widzenia. Chwytam ciasteczko i gryzę, znajomy smak wywołuje radość mojego podniebienia. Kawałki czekolady rozpuszczają się na języku, a drobiny płatków owsianych nie starają się zagnieździć w gardle, by mnie udusić, to miłe. Jedno ciastko znika wewnątrz mnie, zapijam je herbatą i poddaję się dalszej obserwacji.
   Trzymające się za ręce małżeństwo (ze swojego punktu widokowego mogę dostrzec obrączkę na palcu mężczyzny, niech żyje lornetka!) zmierza w kierunku centrum, pewnie do parku. Kto nie wykorzysta tak ładnej pogody na zacieśnianie więzi z naturą? Zwiewna sukienka odrobinę pulchnej kobiety miejscami prześwituje, co zbytnio mi się nie podoba. Jestem zdania, że należy się ubrać tak, by ludzie nie mieli możliwości powiedzieć niczego złego o twoim ubiorze. Widok bielizny ta kobieta powinna raczej zachować dla swojego męża. Podziwiam go, że pokochał taką kobietę, będąc mężczyzną, nawet bym na nią nie spojrzała. On, ubrany w krótkie spodnie i biały T-shirt prezentuje się całkiem dobrze. Z lekkim zarostem, szczupły i wysoki w ogóle nie pasuje do swojej towarzyszki. Jak to mówią, miłość jest ślepa. Tutaj to naprawdę wzrokowo upośledzona. Jem kolejne ciasteczko i odprowadzam parę wzrokiem. Zauważam, że nie mają parasola, a chmury kłębiące się nad nami są całe granatowe u podstawy. Idioci, nie potrafię ujrzeć tego, co przyroda ta jawnie i prosto pokazuje.
   Z przeciwnej strony nadchodzi powolnym krokiem starszy pan ubrany w elegancki szary garnitur, w prawej ręce trzyma bukiecik białych kwiatów, w lewej dzierży laskę, którą się podpiera przy co drugim kroku. Pewnie zmierza na cmentarz, bo gdzie indziej? Jest niedziela, przychodnie i większość aptek jest zamknięta, a raczej człowiek stary nie ubiera się tak do szpitala. Uśmiecham się kpiąco, gdy starzec potyka się o kamień na chodniku, a przejeżdżający samochód klaksonem daje popis wesołości wywołany niezdarnością dziadka. Biedak, teraz może być jedynie obiektem żartów, jego życie właściwie już się skończyło.
   Kolejne ciastko, łyk herbaty i obserwacja. Z czasem sięgam po zeszyt w granatowej okładce z cytatem Nietzsche'go na przedzie i zapisuje w nim wnioski wyciągnięte z obserwacji ludzi. Oznaczone datą, w podpunktach, tworzą całość z poprzednimi zapiskami. Zeszyt nie jest gruby, ale wiele jego stron jest już zapełnionych moich pismem. Lubię to zajęcie, jest dopełnieniem tego, co robię.
   Rozlega się pukanie do drzwi mojego pokoju. Odwracam się i patrzę, jak do środka wchodzi ubrany w biały kitel mężczyzna o białych włosach, zielonym spojrzeniu i przyklejonym na twarz uśmiechu. Dostrzegam plastikowy, niebieski kubeczek w jego ręce i krzywię się, dobrze wiem, co jest jego zawartością.
   - Dzień dobry, Miachar - wita się, podchodząc bliżej mnie, a ja kulę się lekko na parapecie. Pusty kubek odłożony został na blat biurka, opakowanie po ciastkach leży gdzieś na podłodze, lornetka wylądowała na łóżku. - Jak się dzisiaj czujesz?
   - Bien.
   Jego uśmiech się rozszerza.
   - Cieszę się. Proszę, to dla ciebie. - Podaje mi kubek. - Jest ci potrzebna woda?
   Kiwam głowę i przechylam kubek, zawartość ląduje ciężko na moim języku, gorzka, rani wnętrze moich ust. Kitelowy pan podaje mi butelkę wody, odkręcam ją i pozwalam płynowi spłynąć w dół razem z ohydnymi tabletkami. Lekko się krztuszę, mężczyzna uderza mnie po plecach.
   - No już, dobrze, wszystko dobrze.
   Przód i tył. Tył i przód. Oddaję mu kubeczek i odwracam się do niego plecami. Nie mam ochotę na rozmowę z nim, chcę wrócić do obserwowania ludzi, chcę wiedzieć, czy deszcz zaczął wreszcie padać i moczy tych idiotów, egoistów myślących tylko o zaspokajaniu swoich potrzeb. Ale on wciąż tu jest. Biały kitel działa mi na nerwy.
   - Wychodzę, Miachar - informuje mnie, kiwam tylko głową. - Ale mam do ciebie prośbę.
   Warczę cicho, ale i tak to słyszy. Nie zraża się, wie już, jak reaguję.
   - Przestań wpatrywać się w końcu w tę ścianę, nic w niej raczej nie znajdziesz.
   Przód i tył. Tył i przód. Zamyka za sobą drzwi, które zostają zaryglowane, a ja zostaję w pomieszczeniu sama. Otaczają mnie białe ściany kryjące pod sobą dobre zabezpieczenie, gdybym nagle znowu dostała ataku paniki, histerii czy czegoś innego, o czym wiedzą psychiatrzy. Siedzę na podłodze, wpatruję się w jedną z nich, przez białą, długą koszulę przenika mnie chłód.
   Siedzę sobie sama na podłodze i wpatruję się w ścianę.
   Jestem w swojej izolatce.
   I raczej  tak szybko mnie z niej nie wypuszczą.

2 komentarze :

  1. Przerażasz mnie, Cleo. Tak jakbym słyszała moją Vivian z jej najgorszych, buntowniczych czasów. Chociaż nie, ona nie zmieniła się w perspektywie czasów, a jedynie dostrzegła, że ma swój własny, mały świat.
    Uderzyło mnie to, naprawdę mocny tekst, a niby nie ma w nim nic, co mogłoby szokować. Nokaut.
    Pozdrawiam
    Laurie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przerażam sama siebie, nie wiedziałam, że noszęvw sobie aż takie demony.
      Dziękuję za komentarz i ściskam! :*

      Usuń

Hope Land of Grafic