Menu

poniedziałek, 12 września 2016

Soy novia del diablo

       Czwarte wyzwanie Grupy Pisania Kreatywnego, trzecie, którego się podjęłam.    


     Sen. Tak niezbędny, byśmy mogli funkcjonować. Czas w ciągu dnia, kiedy to pozwalamy swojemu organizmowi na regenerację. I choć praca naszego mózgu nie ustaje, wręcz się zwiększa, my odpoczywamy. Wielu pragnie tego snu, tego wypoczynku, by później żyć, tworzyć, pracować dalej. Są jednak też tacy, którzy pragną snu już na zawsze. Jak ja. We śnie znajduję ukojenie, na chwilę odwracam się od swojego przeznaczenia, pragnę by ten stan trwał już wiecznie.
     Byłam przeklęta. W dniu moich narodzin, podczas porodu, pojawiły się komplikacje. Akuszerka obecna przy tym stwierdziła, że jestem nieprawidłowo ułożona i raczej nie opuszczę ciała matki. Na cesarskie cięcie było za późno - nikt nie dowiózłby mamy, poza tym rodziłam się w opuszczonej chacie z dala od miasta. Czasy średniowiecza pod koniec dwudziestego wieku. W bólach rodzenia matka prosiła Boga, by pomógł mi wyjść na świat. Kiedy ten nie odpowiedział, wezwała Lucyfera i za uratowanie mnie oddała mu moje ciało. Przyrzekła, że ono już zawsze będzie należało do niego. A później znów pomodliła się do Boga, który otoczył ją opieką i pozwolił mnie urodzić. Co za absurd: moje ciało zostało obiecane diabłu, duszę zaś nadal ma Bóg. Z mojego powodu toczy się mała bitwa między tymi dwoma. Sama wybrałam Boga, dlatego też od dwóch miesięcy nosiłam na szyi poświęcony krzyż, który choć sprawiał mi ból, skutecznie odganiał ode mnie Szatana.
     Myślałam, że choć przez chwilę będę miała od niego spokój, że nie będzie chciał spotykać się ze mną raz w miesiącu o trzeciej w nocy, najlepiej na cmentarzu. Faktycznie tak było, zamiast niego miałam jednak na karku kogoś innego. Lub właściwie coś. Demona o pięknym imieniu Mastema, który sprawował małą władzę nad moim czasem i codziennie przypominał mi o wszelkich obowiązkach, pisząc o nich na moim lustrze w łazience. Nie byłoby to dla mnie jakoś niezwykle dziwne - w końcu wiem, kim jestem - ale pisanie krwią kurczaków odrobinę mnie deprymowało. Zmywanie tego dzień w dzień, nawet w niedzielę, było małą katorgą. Dziwiłam się, że nikt z sąsiadów nie wyczuł jeszcze tej woni soli i rdzy dobywającej się z mojego mieszkania i nie wezwał policji. Może i na to przyjdzie pora?
     Tego dnia, kiedy postanowiłam coś zmienić w swoim życiu, kiedy to myśl pojawiła się nagle i zalęgła na dobre w mojej głowie, na lustrze napotkałam kolejną wiadomość od Mastemy. Brzmiała pięknie: "dzisiaj o 5 widzisz się ze swoim szefuniem, uważaj, może cię podrywać", ale przez krwawą czcionkę nie wyglądała najlepiej.
     Westchnęłam cicho, wracając do swojego pokoju. Z szuflady biurka wyciągnęłam czerwony flamaster i taśmę klejącą, z drukarki zaś porwałam ostatnią kartkę papieru. Na niej napisałam wielkimi literami "Kurde, Mastema, po prostu użyj flamastra. Nie musisz zabijać kurczaków za każdym razem, gdy mam spotkanie!”, po czym przykleiłam ją do lustra, a obok doczepiłam użyty przed chwilą flamaster. Zadowolona ze swojego dzieła umyłam zęby i twarz, nałożyłam korektor pod oczy i opuściłam swoje puste cztery ściany, by udać się do pracy.
     Pomaganie w organizacji społecznej nie było szczytem marzeń ani dobrze płatnym zajęciem, ale mając nad sobą taką klątwę, gotowa byłam chwycić się wszystkiego, byle udowodnić sobie, że nadal wygrywa u mnie dobro.
     Po ściągnięciu kurtki zasiadłam na swoim stałym miejscu przy starym, prawie sypiącym się biurku i zaczynam przerzucać dokumenty z dnia wczorajszego, szukając w nich tych, które mogą mi się przydać także dzisiaj. Czułam przy tym spojrzenie swojego kolegi, którego nie odwzajemniłam. Skoro znowu miałam znosić jego obecność przez najbliższe osiem godzin, musiałam zacząć budować mur wokół siebie od samego początku i starać się go utrzymać do końca dnia.
     Częścią mojego przeznaczenia było to, że wiele osób, które za bardzo się do mnie zbliżyło, ginęło w dziwny sposób. Zaczęło się od mojej matki, która zmarła od ran ciętych, gdy miałam dziesięć lat. Wykrwawiła się na moich oczach. Później ginęły kolejne osoby. Ostatnia, Pat, dwudziestopięcioletni dobrze zapowiadający się lekarz, zginął ponad dwa miesiące wcześniej. To na jego pogrzebie postanowiłam pójść do księdza i prosić o wyświęcenie krzyżyka. Od tamtej pory ten mały drobiazg był mi największą ochroną.
      - Hej - rozległ się głos. - Chcesz kawy?
      Obdarzyłam kolegę jednym krótkim spojrzeniem i powróciłam do przerwanej czynności, nie odpowiadając. Codziennie było tak samo: on proponował kawę, ja milcząc, odmawiałam, co on proponował ponownie trzy godziny później i godzinę przed końcem pracy. Ten sam schemat, dzień w dzień. Czy istnieje jakieś prawo, mówiące o tym, kiedy należy dać sobie spokój z podobnymi próbami nawiązania przyjaźni? Miałam taką nadzieję.
     Kolejne godziny pracy mijały mi dość spokojnie. Do siedziby przyszło kilka osób pytających o możliwość uczestniczenia w organizacji, wypytywały o formy pomocy, jakie mogą oferować. Cierpliwie tłumaczyłam każdemu, na czym to wszystko polega. Usłyszałam kilka naprawdę głupich pytań, ale przyzwyczaiłam się już do nich. Kiedy nachodziły mnie myśli, że chętnie bym kogoś zabiła, zamieniałam się w automat i niczym robot reagowałam na wszystko, co się wokół działo. Gdy udało mi się opanować ten stan, używałam go zawsze, jak trzeba było.
     Kiedy godziny pracy dobiegały końca, przypomniałam sobie o wiadomości, jaką Mastema pozostawił mi na lustrze. O spotkaniu z moim szefem. Typem, który kierował organizacją tylko dla profitów, jakie z tego płyną. Nie interesowało go, ilu petentów przychodzi, ilu osobom udaje się nam faktycznie pomóc w przeciągu miesiąca - dopóki zgadzały się pieniądze, nic go nie interesowało. Poza flirtowaniem z pracownicami, w tym ze mną.
     Tak, jak starałam się unikać ludzi i zrażać ich od początku znajomości, tak z nim to nie przeszło - osaczał mnie, kiedy tylko mógł, nawet przy klientach. Znosiłam to najlepiej, jak mogłam, ale ile sił może mieć młoda kobieta w walce z determinowanym i narcystycznym mężczyzną? Niewiele.
      Punktualnie o piątej po południu zapukałam do drzwi jego gabinetu - małego pokoiku, gdzie ledwie zmieściło się drugie krzesło. Usłyszałam donośne proszę! i z duszą na ramieniu weszłam do środka.
     - Dzień dobry - przywitałam się, a mężczyzna uśmiechnął się do mnie promiennie.
     - Buenas tardes, mi bella! Dobrze, że przyszłaś. Usiądź, proszę, mamy co nieco do obgadania.
     O tak, mamy. Szczególnie decyzję, którą podjęłam, zanim tutaj przyszłam.
     Jak już wspomniałam, rano pojawiła się u mnie myśl. Zapoczątkowało ją dotknięcie krzyżyka na mojej szyi i wspomnienie Pata, kiedy jeszcze żył. Mieszkałam w tym mieście pół roku, klątwa odebrała mi najbliższego przyjaciela, jakiego tu znalazłam, a bez niego nic nie miało już barw. Przyszedł czas, by ruszyć dalej, gdzie indziej zabrać ze sobą Mastemę i spotykać się z Szatanem. Tutaj wyrządzono już dość zła podczas mojego pobytu, pora dać wytchnąć ludziom i ich duszom.
     - Jeśli można, chciałabym powiedzieć coś pierwsza.
     Mężczyzna, czterdziestoletni Latynos o ciemnych oczach i takich samych, gęstych włosach, pochylił się do przodu i bez skrępowania otaksował mnie wzrokiem z góry na dół, zatrzymując się na dłużej w odpowiednich w swoim mniemaniu miejscach.
     Westchnęłam cicho. Dobrze wiedziałam, że traktuje mnie nie jako pracownika, a przedmiot, którym można się do woli pobawić. Grubo się mylił w tej sprawie - byłam kimś, kto mógł zesłać na niego najgorsze rzeczy. Gorsze od opryszczki czy rzeżączki. Mógłby się o tym przekonać, gdybym pozwoliła mu się zbliżyć wystarczająco. Nie miałam jednak na to ochoty. Pora brać nogi za pas i uciekać dalej.
     - Odchodzę. Tutaj jest moje wypowiedzenie. - Położyłam na blacie kartkę papieru o treści, którą oboje znaliśmy na pamięć. - Jutro rano wyjeżdżam nad morze, prosiłabym o napisanie referencji, bym mogła podjąć tam podobną pracę.
     Mężczyzna przyjrzał mi się badawczo.
     - Puedo ir contigo?
     Zaśmiałam się pod nosem. Naprawdę chciał jechać ze mną? Co za pajac. Nie było nawet opcji, bym chciała spędzić z nim dłużej niż pół godziny w jednym pomieszczeniu, co więc mówić o wspólnym wyjeździe. Dodatkowo wcale się nie znaliśmy. Jeśli uważał, że załatwię mu urlopik - najlepiej darmowy - z pewnymi bonusami, jak wspólne łóżko i mała wanna, to srogo się pomylił.
     - No, imposible - odpowiedziałam, zaskakując go. Do tej pory nie dałam mu poznać, że znam jego ojczysty język. Tak było lepiej, wiedziałam, co o mnie myśli i mogłam to przedstawić jako argument za mobbingiem, jeśli ktoś z organizacji chciałby zgłosić jego popełnienie do prokuratury. O ile ktoś by się odważył.
     - Por que?
     To chyba jedno z bardziej lubianych pytań ludzi na całym świecie, a zwłaszcza czteroletnich dzieci poznających świat. Bardzo możliwe, że mój szef zatrzymał się poziomem mentalnym właśnie na tym wieku.
     - Porque soy novia del diablo.
     Zaśmiał się na tę odpowiedź. Pewnie też bym zachichotała, gdybym faktycznie nie była narzeczoną diabła. Niestety, byłam nią, jedyne, co mi pozostało, to walczyć ze swoją przyszłością.
      - W takim razie cię nie zatrzymuję. - Oparł się o obicie krzesła, jego wodniste oczy śmiały się ze mnie szyderczo. - Zapomnij o tym, że miałaś tu dzisiaj być. Chciałem cię zaprosić na kolację i mały seks wieczorem, ale skoro wolisz zrezygnować z ciała, które masz teraz przed sobą - dłońmi dokonał autoreklamy, zjeżdżając nimi w dół swojego torsu - to twoja sprawa. Adios, złotko! Haz como quieras!
     - Bien. Adios!
     Wstałam z krzesła i najszybciej, jak mogłam, opuściłam ten przeklęty pokoik. Zabrałam swoje rzeczy i bez pożegnania z resztą zespołu, opuściłam budynek organizacji.
    A tak, spełnię życzenie szefa i będę robić to, co chcę. Przynajmniej w granicach tego, co dobre.
     Dotarłam do mieszkania jak na skrzydłach i od razu wzięłam się za pakowanie. Podjęta decyzja nie mogła ode mnie uciec, a żeby do tego nie dopuścić, nie mogłam nad niczym więcej rozmyślać, tylko zbierać swój dobytek do toreb i szukać jak najlepszych połączeń pociągów. Jutro ma być nowym jutrem także dla mojego życia.
     Weszłam do łazienki, by zabrać swoje rzeczy również stamtąd. Co zastałam? Popisane lustro. Tym razem bez krwi - tę z rana Mastema musiał zmyć sam, bo nic po niej nie zostało - za to czerwonym tuszem wypisane było: "a nie mówiłem? To przecież stary casanova. Miłego nowego życia! Pamiętaj, idę za tobą, jak mój Pan. P.S. Z krwi kurczaków będę korzystał tak długo, aż nie zaprotestują! P.S2. Właśnie zastrajkowały. Dzięki za flamaster!".
    Uśmiechnęłam się na ten widok. Coś ulegało zmianie w moim życiu pod wpływem moich wyborów, nie narzuconej woli kogoś, kto rządził złem. Póki to trwało, chciałam z tego korzystać. Dlatego zanim wzeszło słońce, szłam z zarzuconym plecakiem i walizką na dworzec.
     Witaj, nowy świecie! Bądź ze mną, przeklęta przyszłości! Jak długo trzeba, tak będę walczyć o siebie. Gdziekolwiek będę, kogokolwiek spotkam. Bo ja jestem najważniejsza, nie klątwa. Ja.
     Z takim nastawieniem obserwowałam zbliżający się pociąg. Nigdy nie mogłam spodziewać się tego, co spotka mnie w jego wnętrzu.
     Ale to opowieść na inny czas.
     

1 komentarz:

  1. Witaj Cleo! Z wielką przyjemnością nominowałam Twoje opowiadanie do Liebster Blog Award! Więcej szczegółów znajdziesz tutaj - KLIKNIJ!

    OdpowiedzUsuń