Menu

wtorek, 14 lutego 2017

Los cachorros y el amor




Everytime I look at you, my heart is jumpin', what can I do?

     Letnie dni mają to do siebie, że u niektórych wzbudzają energię, którą trzeba efektywnie spożytkować, a u niektórych potężne lenistwo. Jak w przypadku moich rodziców, którzy nie chcieli ruszyć się z domu nawet wtedy, gdy przyjechałem po egzaminach kończących pierwszy rok studiów i proponowałem jazdę do jednego z wielu rezerwatów przyrody w naszej okolicy. Odmówili, ale właściwie byłem im wdzięczny, bo mogłem wcielić w życie plan, który chodził mi po głowie od wielu miesięcy, a dotyczył mojej przyjaciółki, która niedawno została psią mamą. Odwiedzenie jej i zobaczenie szczeniaków to mogła być dobra okazja, bym wreszcie wcielił plan w życie.

     Wbiegłem po schodkach na ganek i z dobrze wyważoną siłą zapukałem kołatką do białych drzwi. Jeśli wzrok mnie nie mylił, a świecące z mocą słońce nie do końca oślepiło, na podjeździe nie było samochodu państwa Gardner. To oznaczało, że Lizzie jest sama i raczej nie znajdzie odpowiednio dobrej wymówki, by odrzucić moją propozycję towarzyszenia jej tego popołudnia. Uśmiechnąłem się pod nosem. To sprzyjające warunki, by wykonać wszystko, co sobie wymyśliłem.
     Lizzie Gardner poznałem jako dziesięciolatek, gdy wprowadziła się wraz z rodzicami i bratem do posiadłości naprzeciwko. Dwa lata młodsza, zawsze w warkoczykach, z pierwszym aparatem na zębach nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Nie znała zasad gry w futbol, fatalnie jeździła na rowerze, a jeszcze gorzej biegała - zawsze robiła wtedy taką minę, jakby chciała jednocześnie krzyczeć i łapać w usta latające muchy. Z kimś takim nie mogłem się pokazywać wśród swoich podwórkowych kumpli. Pod koniec podstawówki zaczęliśmy się kolegować, a gdy dotarła do liceum, nie mogłem oderwać od niej wzroku, tak wyładniała. Nie była moją pierwszą miłością, co to to nie, ale teraz, gdy dziewiętnastoletni ja stałem przed drzwiami do jej świata, czułem zażenowanie i nie mogłem doczekać się, aż ją zobaczę, aż ujrzę te jej nieziemsko niebieskie oczy, zadziorny uśmiech i pojawiające się przy nim dołeczki w policzkach. Już czułem szybsze bicie serca, a jeszcze przede mną nie otwarła.
     Bałem się tego, jak zareaguje na mój widok. Pewnie się mnie nie spodziewała - w wiadomościach jasno pisałem, że pojawię się na początku drugiego tygodni lipca, a wróciłem przed Dniem Niepodległości.  Miałem nadzieję, że nie będzie zła z tego powodu.
     Uniosłem dłoń, by zapukać ponownie, gdy usłyszałem hałas po drugiej stronie drzwi. Przełknąłem ślinę, a moje serce biło coraz szybciej.
     Aż stanęło, kiedy przede mną pojawiła się Lizzie. Miała na sobie bawełnianą, granatową koszulkę bez rękawów i ciemne szorty, za długo zapatrzyłem się na jej długie, opalone nogi, na co zwróciła mi uwagę.
     - Twarz i cycki mam nieco wyżej, Hayden. - Zawstydzony przeniosłem wzrok tam, gdzie powinien być, widziałem jej jasne oczy, uśmiechała się. - Co ty tu robisz?
     - Eee... - nagle zabrakło mi słów. Stary, chociaż się przywitaj, poradziłem sam sobie. Odchrząknąłem. - Cześć, Lizzie. Niespodzianka?
     Promieniała, jej oczy lśniły. Z radością dostrzegłem na jej szyi naszyjnik, który podarowałem jej przed wyjazdem na studia. Poczułem ciepło na samą myśl o tym, że codziennie go nosiła, to było bardzo miłe.
     - Masz rację, to prawdziwa niespodzianka - powiedziała cicho, poczyniła dwa kroki do przodu i uwiesiła się mojej szyi, głowę opierając o ramię. - Cieszę się, że już jesteś.
    Objąłem ją w pasie i pocałowałem w policzek.
     - Ja też się cieszę, Lizzie.
     - Masz może ochotę na lemoniadę z miętą? Właśnie sobie robiłam.
     Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową na znak potwierdzenia.
     - No jasne. W końcu przychodzę do ciebie z trzema sprawami.
     Siedemnastolatka spojrzała na mnie zdziwiona, gdy przechodziła przez próg do domu.
     - Trzy sprawy? Niby jakie?
     - Za chwilę się dowiesz, najpierw chcę lemoniadę.
     Weszliśmy do kuchni, a gdy napój został nalany do dwóch wysokich szklanek, przyjaciółka poprowadziła mnie do ogrodu, gdzie przy drewnianym stole pod rozłożystym parasolem znaleźliśmy dla siebie miejsce i mogliśmy kontynuować rozmowę. Nie umknęło mi to, że wzrok dziewczyny co jakiś czas wędrował w stronę lewego rogu podwórka, gdzie czaiła się buda jej suczki, Sany, oraz jej malutkich pociech.
     - Co to za sprawy? - spytała Lizzie, odkładając naczynie na dębowy blat. Zimna lemoniada przyjemnie chłodziła, zaś dodane liście mięty ogrodowej przyjemnie orzeźwiały.
     - Doszły mnie słuchy, że ty i Callum definitywnie się rozeszliście. To prawda?
     Patrzyłem na nią, widziałem, jak wzdycha ciężko i uśmiecha się złośliwie pod nosem. Gdy się poznaliśmy, była uroczym dzieckiem kochającym wszystko, co różowe, naiwnym i widzącym świat jedynie w ciepłych barwami. Z dorastaniem zaczęła zauważać szarości wokół siebie, zrobiła się sceptyczna i oschła, ale moim zdaniem dodało jej to uroku. Miała trudny charakterek, ale kto jak kto, umiałem ją rozgryźć.
     - Wiesz, czasami nienawidzę tego, że mój tata cię ubóstwia - syknęła, a ja się roześmiałem i wzruszyłem ramionami.
     - No cóż, nie moja wina, że chciałby mnie adoptować, gdyby była taka możliwość. To mów, jak to  tym Callumem było.
     Pochyliła się do tyłu, aż jej plecy nie dotknęły oparcia, przymknęła oczy, wystawiając śliczną twarz do słońca, uśmiechnęła się lekko i zaczęła mówić.
     - Zaznaczmy najpierw, że nigdy z Callumem nie byliśmy oficjalnie parą, my się jedynie spotykaliśmy. - Mógłbym przysiąc, że Lizzie nie ma zielonego pojęcia, jak na tę wiadomość zareagowało moje serce. Wielka radość.W połowie czerwca nasza rocznikowa gwiazdeczka robiła u siebie domówkę. Znasz ten klimat: basen, światełka, muzyka reggae, zabawy, tańce i mnóstwo alkoholu przy niewielkiej ilości jedzenia, co by wszyscy mogli się upić. Nie trudno wtedy o poderwanie kogoś, podjęcie dziwnego wyzwania, na które normalny człowiek chyba nigdy by się nie zgodził, jak i na zdrady. A tego właśnie dopuścił się Callum, obściskując Sandy Adams przy basenie na oczach wszystkich gości. - Westchnęła i spojrzała na mnie z bladym uśmiechem. - Dobrze wiesz, jakie mam zasady, nie dam wiary i nie zaufam komuś, kto pod wpływem promili zapomina o jakiejkolwiek wierności. Wiem, że to może zbyt surowe traktowanie jak na traktowanie kogoś, z kim nie było się w związku, ale zabolało mnie to.
     Patrzyłem na nią, na włosy związane w warkocz, które pod wpływem słońca wyglądały na złote. Na lekko zaróżowione policzki, na ładnie wykrojone usta. Podziwiałem długość jej rzęs i nie mogłem pojąć, jak ktokolwiek mógł całować kogoś innego, mając ją tuż koło siebie. Sam chętnie porwałbym ją w ramiona i obcałował za całe te lata podkochiwania się, ale zdołałem się powstrzymać. Wyznanie uczuć miało być ostatnim punktem, z jakimi przybyłem do Lizzie, musiałem wytrzymać.
     - Jak się po tym czujesz? - zapytałem, kładąc dłoń na jej opalonym ramieniu, spojrzała na mnie.
     - A jak myślisz?
     Uśmiechnąłem się odrobinę i zażartowałem z nadzieją, że poprawię jej humor.
     - Jak krowi placek przejechany przez walec?
     Roześmiała się dźwięcznie, moje gorszące poczucie humoru jej nie przeszkadzało.
     - Wręcz przeciwnie, przyjacielu. Czuję się nadzwyczaj dobrze. - Podciągnęła kolana pod brodę, stopy oparła o siedzenie ławki. Uśmiechała się i wyglądała na szczęśliwą. - Początkowo myślałam, że te wakacje będą smutne, jakieś takie przygnębiające, ale Sana zrobiła nam niespodziankę i zapomniałam o wszelkich zmartwieniach.

     Oboje spojrzeliśmy w stronę kojca biszkoptowej suczki labradora. Sana musiała to wyczuć, bo na horyzoncie pojawił się jej łebek, popatrzyła na nas i zaszczekała radośnie. Do tej pory przybiegała do mnie, jak tylko mnie zobaczyła, by ułożyć się na plecach i tym samym prosić o głaskanie. Od szczeniaka - a miała już prawie pięć lat - zachowywała się w ten sam sposób. A mimo to nigdy nie potrafiłem odmówić jej porcji miziania. Tego popołudnia nie przybiegła się przywitać, co rozumiałem, przecież jako świeżo upieczona mama nie mogła opuścić swoich malutkich pociech.
     - Chcesz je zobaczyć? - Przekrzywiła głowę w moją stronę, uśmiechnąłem się.
     - Jeszcze pytasz? No jasne, że tak.
     Wstała z ławki i otrzepała szorty z pyłków, których moje oko nie dało rady wyłapać. Przesunęła swoją szklankę z niedopitą lemoniadą bliżej środka blatu, by zapobiec ewentualnemu przewróceniu, gdyby jakieś zwierzę postanowiło na nią zapolować. Poszedłem w jej ślady.
     - W takim razie chodźmy.
     Ramię w ramię przeszliśmy na tył działki, gdzie swoje królestwo miała labradorka. Zaszczekała, gdy się zbliżyliśmy, zrobiła nawet trzy kroki w moją stronę. Ukucnąłem i wyciągnąłem dłoń, by pogłaskać jej miękką sierść.
     - Witaj, Sana. Gratuluję, piękna mamusiu.
     Jakby rozumiejąc moje słowa, suczka polizała mnie po twarzy i podała mi łapę. Jasny gwint, nawet za tym psiakiem się stęskniłem.
     Poczułem na ramieniu czyjąś niewielką dłoń, zerknąłem na Lizzie, która uśmiechała się łagodnie. 
     - Mała brygada jest tam dalej. Słyszysz?
     Skupiłem się na wyłapaniu jakiegoś nieznanego dźwięku, usłyszałem ciche popiskiwanie. Odsunąłem od siebie Sanę, pochyliłem się do przodu i zajrzałem do środka kojca, a tam zastałem spojrzenie ośmiu par ciemnych ślepiów. Wzruszył mnie ten widok.
     Każdy ze szczeniaków miał coś ze swojej matki - przynajmniej białe plamki. Dwa psiaki całe były jak skóra zdjęta z Sany, czworo miło umaszczenie mieszane, a pozostała dwójka musiała wdać się w ojca, kimkolwiek był.
     - Wow - tyle zdołałem wypowiedzieć.
     Lizzie ruchem dłoni nakazała wejść mi w głąb domostwa labradorki, uczyniłem to, a moje stopy w sandałach zostały przywitane przez grono niespełna miesięcznych szczeniaczków. Pochyliłem się i zacząłem głaskać tego najbliżej mnie. Panna Gardner przykucnęła obok.
     - Są urocze, prawda? - Wyciągnęła dłoń i dotknęłam jednego z nich - czarnego o białych plamkach przy brwiach i na brodzie. - Ten, a właściwie ta, jest moim ulubionym. Nazwałam ją Mary. - Jej spojrzenie łagodnieje jeszcze bardziej. - Dobrze wiem, że będę musiała ją oddać, zostanie z nami tylko Mars, którego wybrał mój brat, ale nie mogłam przejść obok niej obojętnie. Musiałam dać jej imię. Musiałam poczuć, że za kogoś przez chwilę odpowiadam.
     Patrzyłem, jak z czułością głaszcze szczeniaka i poczułem się jak w domu, widząc ją tak naturalną, tak spokojną. Tak piękną. Nie mogłem się powstrzymać i dotknąłem jej wolnej ręki, zaskoczona spojrzała na mnie. Uśmiechnąłem się po raz kolejny tego popołudnia. Tylko w jej towarzystwie potrafiłem robić to bez końca.
     - Nie dziwię ci się, z chęcią sam bym któregoś przygarnął, ale w akademiku jest zakaz. Niestety.
     - A twoi rodzice? - zapytała. - Nie chcieliby psa?
     Zastanowiłem się. Kiedy razem z braćmi byliśmy jeszcze kilkuletnimi łobuzami, mieliśmy bastera Jacka, uwielbialiśmy chodzić z nim na spacery do parku, gdzie szukał szyszek i tarzał się w błocie. Zdechł ze starości, kiedy kończyłem pierwszą liceum, nadal ciepło go wspominałem.
     - Zapytam ich, ale wydaje mi się, że ze względu na Kurta są skłonni się zgodzić. Na pewno przyjdą je zobaczyć.
     - Cieszę się, chętnie upiekę dla nich jakieś ciasto.
     Prawie zapomniałem, jakie cuda Lizzie potrafiła stworzyć z mąki, jajek i mleka. Powinna zostać cukiernikiem, jak dorośnie, miała by z tego niezły przychód.
     Ale nie o nią chodziło w tej sytuacji, a o jej psa. Przeniosłem uwagę na maleństwa.
     - Nadal Sana je karmi?
     - Tak, ale staramy się je przyzwyczaić do normalnego mleka z kartonu. - Nastolatka nagle dźwignęła się, przytulając do piersi piszczącą Mary. - O właśnie, możemy je teraz nakarmić. - Spojrzała na mnie. - Poczekasz tutaj? Skoczę tylko do domu po jedzenie.
     Kiwnąłem głową na znak zgody.
     - Jasne, poczekam i pomogę Sanie w opiece.
     Lizzie uśmiechnęła się.
     - Dzięki. Za chwilę wracam.
     Patrzyłem za nią, aż nie zniknęła w progu domu, po czym wróciłem do głaskania słodkich piesków. Musiałem przyznać, że bardzo mnie to uspokajało, wręcz relaksowało, przestałem się nawet bać tego, co może przynieść mi załatwianie z przyjaciółką trzeciej sprawy.
     Po kilku minutach Lizzie wróciła, w jednej ręce trzymała miskę z mokrą karmą, pod pachą karton mleka, zaś w drugiej dłoni spoczywała maleńka suczka, która w najlepsze poszła spać. Sam chętnie zasnąłbym blisko Lizzie, czując jej ciało, ale w przeciwieństwie do szczeniaka mogłem jedynie pomarzyć. 
     - Chodźcie tu maluchy - powiedziała słodkim głosem, próbując jakoś zniżyć się, czego nie ułatwiały jej przedmioty i zwierzątko w rękach - jedzonko nadeszło.
     Jako dżentelmen szybko ruszyłem jej z pomocą, odbierając miskę i mleko, jej pozostawiając jedynie Mary, którą delikatnie ułożyła na betonowej części kojca. Obserwowaliśmy, jak wciąż nieporadnie szczeniaki garną się do posiłku, w tym czasie Sana rozłożyła się w cieniu przed budą i patrzyła na nas z wdzięcznością. Jakoś się jej nie dziwiłem.
    - Wiesz co, Hayden? - odezwała się Lizzie, przysuwając kremowego psiaka bliżej miseczki, gdzie wcześniej wlałem mleko. - Sama odrobinę zgłodniałam, a mam w zamrażalniku zapas lodów w przeróżnych smakach. Skusisz się?
     Dziewczyna dobrze wiedziała, że mam słabość do tego zimnego smakołyku. 
     - Jak mam ci odmówić? - zapytałem, na co się roześmiała. Wyciągnąłem dłoń i pogłaskałem każdego psiaka po kolei, kończąc na Mary, która na nowo przebudzona podeszła na malutkich łapkach do miski z karmą i próbowała jeść. - Cześć, maluchy. Niedługo znowu wpadnę. - Spojrzałem na Sanę. - Pa, psino. Jeszcze się zobaczymy, może cię wezmę na spacer.
     W odpowiedzi suka zaszczekała i pomachała ogonem. Chyba się ucieszyła z takiej propozycji.
     Wraz z Lizzie ruszyliśmy w drogę do domu, przez taras przeszliśmy do kuchni nastolatka sięgnęła po łyżeczki, a ja zrobiłem przegląd możliwych smaków. Przez cały raz rozmawialiśmy o ósemce cudów. 
     - Byliście z nimi u weterynarza?
     - Jeszcze nie. Kiedy poinformowaliśmy go, że Sana urodziła, zapytał, czy dała radę sama chodzić po połogu, i nakazał przyjechać ze szczeniakami, jak skończą sześć tygodni. Akurat rodzice wyjeżdżają na Florydę w tym czasie, a Dylan na obóz, będę musiała znaleźć kogoś, kto mi z tym pomoże.
     Uniosłem dłoń.
     - Zgłaszam się na ochotnika.
     - Dziękuję.
     Z pięciu możliwości wybrałem kubełek lodów bakaliowych dla Lizzie i miętowych z czekoladą dla siebie. Byłem ciekawy, czy przyjaciółka podoła całemu. Można też ogłosić wyścigi; te zawsze kończyły się śmiechem i dzieleniem, przez co kubki smakowe szalały. Może tym razem będzie podobnie?
     Z kubełkami i łyżeczkami oraz butelką syropu malinowego powróciliśmy do stołu na dworze, zajęliśmy się konsumpcją i pozwoliliśmy słońcu ogrzewać nasze wystawione ku niemu kończyny.
     W pewnym momencie wyczułem na sobie spojrzenie nastolatki, odwzajemniłem je.

     - Miałeś kiedyś podobnie? - zapytała, a jej niebieskie oczy błyszczały. - Czy kiedykolwiek ktoś zawrócił ci w krótkim czasie w głowie i sprawił, że pokochałeś go miłością wypełniającą całe twoje serce?
     Bez wątpienia mówiła o szczeniakach, ale jakoś zepchnąłem to na drugi plan, bo w tej chwili Lizzie sama błyszczała niczym gwiazda. Uśmiechała się całą sobą, była zrelaksowana, żaden problem nie zaprzątał teraz jej głowy, bo spędzała czas z tymi małymi zwierzakami, które właśnie rozpoczęły spacer w moją stronę z zamiarem zjedzenia moich sznurówek wypisanym na mordkach. 
     - Miałem - odpowiedziałem, czyniąc krok w tył, byle tylko uchronić swoje obuwie przed zmasowanym atakiem szczeniaków pchających swoje łebki przez kraty w płocie. Jak tak dalej pójdzie, kiedyś własną siłą wyważą furtkę. - A właściwie nadal mam. O ile twoja teoria dotyczy także ludzi.
     Spojrzała na mnie z uwagą.
     - Naprawdę? Kto to taki?
     Uśmiechnąłem się lekko.
     - To jest właśnie ta trzecia sprawa, z którą do ciebie przyszedłem.
      Jej mina mówiła jasno, że nie rozumie tego, co mówię.
     - Hę?
     Pokręciłem głową. To aż niemożliwe, że nie zdołała nic dostrzec, przecież zasypywałem ją mailami tylko po to, by dać jej do zrozumienia, jak ważna dla mnie jest. Wręcz najważniejsza.
     Odchrząknąłem.
     - Zakochałem się - przyznałem bez ogródek, ale zabrakło mi odwagi, by powiedzieć równie głośno, kogo dotyczą te moje najcieplejsze uczucia.
     Lizzie rozpromieniła się, klasnęła w dłonie i zapiszczała.
      - Jej, nareszcie! Brawo ty! - Na sekundę, nie zważając na to, że właśnie chcę wpakować do ust kolejną łyżeczkę lodów, przytuliła mnie do siebie . - Opowiadaj! Kim jest ta dziewczyna, co?
     Pod wpływem jej spojrzenia zaczęło robić mi się głupio. Szlag, jak niby miałem jej powiedzieć, że to o nią mi chodzi? Przecież nie wypalę prosto z postu: "mówię o tobie, kocham cię, bądźmy razem!", to dziecinne i w ogóle nie pasujące do powagi sytuacji. Musiałem się ogarnąć i na szybko wykombinować, jak jej to powiedzieć.
     Zapomniałem jednak, że czasami mózg nie nadąża za tym, co wyprawia serce. Nie zdołałem powstrzymać słów, nie zdołałem ugryźć się w język. Spojrzałem jedynie na przyjaciółkę i otworzyłem przed nią swoją duszę.
     - Kocham cię, Lizzie.
     Chyba do końca życia nie miałem nie zapomnieć wyrazu jej twarzy. Tej mieszanki szoku, niedowierzania, niezrozumiałej radości, tych rumieńców oraz tej ciszy, która - jak się spodziewałem - zapadła między nami.
     Odchrząknąłem, by zacząć swoje tłumaczenie.
     - Nie wiem, kiedy TO się stało, ale sprawiło, że nie mogłem myśleć o niczym i o nikim innym. To dlatego pisałem do ciebie tyle maili i wiadomości przez ostatni rok. To dlatego po powrocie na uczelnię z przerwy wiosennej tak często dzwoniłem. Chciałem widzieć twoje myśli, słyszeć twój głos i myśleć o tym, że choć dzielą nas kilometry, jestem blisko ciebie. Zrozumiem, jeśli mnie odrzucisz, nie oczekuję, że to odwzajemnisz, po prostu miałem dość tłumienia tego w sobie i...
     - Hayden, zamilkniesz wreszcie i spojrzysz na mnie? - przerwała mi odrobinę oschle. Spojrzałem na nią, wpadłem w sidła błękitnej nicości i poczułem się jak największy na świecie głupek, gdy Lizzie uśmiechnęła się łagodnie. - Dziękuję ci za twoje słowa, cieszę się, że nareszcie je od ciebie usłyszałam.
     Kiwnąłem tylko głową.
     - Nie ma sprawy - powiedziałem tylko. Potrzebowałem naprawdę długiej chwili, by przyswoić to, co nastolatka wyrzekła. Ze zdziwienia aż otwarłem usta, spojrzałem na Liz z niedowierzaniem. - Czy ty powiedziałaś nareszcie?!
     Roześmiała się, odłożyła lody z łyżeczką na stół, po czym przysunęła się bliżej mnie, chwyciła pod ramię i oparła o mnie głową.
     - Tak - potwierdziła. - Nareszcie wyznałeś mi to, co chciałam usłyszeć, od kiedy skończyłam czternaście lat. To, co z całego serca od tamtej pory chcę odwzajemnić.
     Nie wierzyłem własnym uszom. Prawie zakręciło mi się w głowie z nagłego nadmiaru szczęścia.
     - Lizzie - wyszeptałem.
     Licealistka spojrzała na mnie, a gdy tylko natrafiłem wzrokiem na jej oczy, nie powstrzymałem się - pochyliłem się odrobinę, odnalazłem jej usta i złożyłem na nich pocałunek.
     Pierwszy był krótki i delikatny, ale Liz nie chciała na tym kończyć. Spojrzeniem przywołała mnie z powrotem, a jej odpowiedź podziałała na mnie tak, że przez kolejne minuty świat przestał mieć dla mnie znaczenie - liczyła się tylko ona i ja.
     Tę magiczną chwilę, której najlepsze sny nie zdołały mi pokazać, przerwał nam donośny dźwięk żwiru miażdżonego przez koła potężnego SUVa. Oto wrócili państwo Gardner i Dylan. Niechętnie odsunąłem się od dziewczyny i westchnąłem.
     - No to skończył się dzień dziecka - zauważyłem gorzko.
     Lizzie chwyciła za moją dłoń i splotła jej palce ze swoimi, uśmiechnęła się promiennie, a rumieńce na jej policzkach dodały jej uroku.
     - Wręcz przeciwnie - odpowiedziała cicho. - Moim zdaniem dzień dziecka dopiero się zaczyna - dopowiedziała, po czym nie zważając na coraz głośniejszy głos ojca opowiadającego o zakupach, których rodzina dokonała, pocałowała mnie. I nawet pisk i oklaski pani Gardner nie oderwały jej córki od moich ust.

     To chyba jakiś sen, pomyślałem, wracając od Gardnerów do domu. W głowie mi szumiało, usta opuchły od wzmożonej pracy, a moje serce dostało skrzydeł i chciało za wszelką cenę wyrwać się z mojej piersi. Gdy dotarłem do pokoju, rzuciłem się na łóżko, zapatrzyłem w sufit i zacząłem śmiać niczym szaleniec. Czy największe marzenie mogło spełnić się ot tak?
     Mogło, a dowodem był esemes, który przyszedł do mnie od Lizzie. Mojej dziewczyny.
      Ja też Cię kocham, Hayden. Dobranoc.
     
     Takiej miłości na Walentynki życzę każdemu. No i szczeniaków też.
   
     
      

1 komentarz:

  1. Ej, tu jest coś jeszcze! No, to co mi szkodzi przeczytać i tak siedzę dzisiaj w domu!
    O, matko, Hayden! Lubię to imię. Ostatnio czytałam książkę, gdzie jakiś Hayden popełnił samobójstwo, ale raczej to nie te klimaty XD...
    W ogóle... masz taką lekkość pisania, jeżeli chodzi o romantyczne wątki! Tak straszliwie to lubię w twojej twórczości! Ja tak nie potrafię, romanse jakoś mnie zawstydzają!
    Nie ma to jak zabijanie głodu lodami >D! Lody bakaliowe dobre na wszystko <3. A Nathiel propsowałby miętę z czekoladą!
    "mówię o tobie, kocham cię, bądźmy razem!" - to by mi pasowało co do niektórych osób XD.
    usta opuchły od wzmożonej pracy - aż mu usta opuchły? No, no, to nieźle się napracował huehuuhe.
    Urocze opowiadanie, aczkolwiek jakoś nie wyczułam tego wątku ze szczeniakami. Nie mniej jednak... och <3.

    OdpowiedzUsuń