Setny post na WMC. A jeszcze kilka opków czeka na napisanie i publikację tutaj. Huehue.
Jeśli ktoś uważa, że przesadzam ostatnimi czasy z ilością ponurych scen w swoich pracach, proszę o wybaczenie - staż w prokuraturze za często wydobywa ze mnie negatywne emocje.
Promienie słońca padające na metal, odbijające się od niego, tańczące na jego powierzchni. Coraz wyżej i wyżej, aż do kulminacji i w dół, w dół, aż moneta znowu wyląduje na mojej bladej dłoni.
Powtarzałam ten ruch raz za razem, nucąc Deszczową piosenkę i kierując się w stronę domu. Jak zwykle mogłabym marudzić, jaki to mam wypchany plecak, bo musiałam pobrać książki z szafki na weekend, że mam od groma prac domowych – czy ci nauczyciele się wściekli wraz z nagłym atakiem lata w samym środku jesieni? – ale kto by mnie chciał słuchać? Na pewno nie mój towarzysz, który szedł obok z pochmurną miną, jakby piękne słońce grzejące od samego rana miało wypalić w nim dziury.
Setny raz podrzuciłam monetę nad głową, na co pan wampir głośno i przeciągle westchnął.
– Mogłabyś przestać? Jeszcze chwila i stracisz ten swój skarb.
Złapałam połyskujący przedmiot i zamknęłam w dłoni, uśmiechając się słodko do kolegi.
– Przesadzasz – odpowiedziałam, przekładając monetę między palcami. – Nic jej się nie stanie, przecież jest magiczna.
Pokręcił głową nad moimi słowami.
– Uważaj, by ta magia kiedyś cię nie zgubiła.
– E tam, przewrażliwiony jesteś. – Schowałam przedmiot do kieszeni dżinsowej kurtki i poprawiłam ramiona plecaka.
Schodziliśmy jedną z głównych ulic miasta, pełnej spacerujących i śpieszących się ludzi, mijaliśmy sklepy obuwnicze, lodziarnie, sklepy dla wędkarzy i kilkanaście innych, jakby nie można znaleźć dla nich innej lokalizacji. Fakt, kiedy szło się na zakupy, wszystko było praktycznie w jednym miejscu, ale nie każdy mieszkał w ścisłym centrum – dla wielu z nas do sklepów trzeba było podjechać ponad cztery kilometry, a nie wszyscy mieli samochody. Miasto powinno ułatwić im egzystencję i zgodzić się na jakiś supermarket czy coś. Nie miałabym nic przeciwko temu.
– Właściwie to dlaczego się denerwujesz? – zapytałam, zerkając na niego i napotykając spojrzenie turkusowych oczu. – Sam przecież widziałeś, że do tej pory mnie nie zawiodła.
Moneta, która spoczywała w kieszeni, była moją własnością od trzech lat. Jej magia polegała na tym, że pomagała mi podjąć decyzje. Kiedy nie wiedziałam, jak postąpić, zadawałam jej pytanie, decydowałam, która strona – rewers z grawerem leżącej dziewczyny czy awers z celtyckim znakiem – odpowiada za tak, zrób to i nie, nie rób tego, po czym rzucałam i kierowałam się jej odpowiedzią. Czasami wynik rzutu wydawał mi się niedorzeczny, absurdalny i bezsensowny, jak na przykład w przypadku pójścia ze znajomymi na horror, kiedy nie cierpiałam tego gatunku. Nie rozumiałam, dlaczego moneta kazała mi tam iść, ale nie wyszło mi to na złe – byłam tysięcznym widzem tego dnia, co wiązało się z darmowym biletem na wybrany przez siebie film 2D i największy zestaw popcornu i picia za symbolicznego dolara. Koniec końców był to jeden z lepszych wieczorów ostatnich miesięcy.
– Może i nie zawiodła, ale przyjdzie i czas na to. Nie możesz cały czas pokładać naiwnej wiary w nieożywioną rzecz, Eveline!
– To nie jest naiwna wiara – prychnęłam. – Tyle razy zadziałała, że dlaczego miałabym jej nadal nie ufać?
Turkus próbował przebić się przez moją tarczę, nie dał jej jednak rady; chłopak nachmurzył się i spojrzał na jedną z wystaw – morze kolorowych cukierków uśmiechało się do nas.
– Wszystko ma swój limit, Eveline. Nawet głupia moneta.
Teraz to ja się naburmuszyłam. Nikt nie powinien obrażać czegoś, co jest dla mnie ważne.
Przed nami majaczył przystanek autobusowy, gdzie kręciło się kilkoro ludzi – sądząc po garniturach i teczkach, właśnie skończyli pracę i jak ja zmierzali do domu. Patrzyłam na słup z wizerunkiem autobusu, a w mojej głowie narodził się dość szalony pomysł.
– Wiesz co? – zerknęłam na przyjaciela. – Udowodnię ci, że się mylisz. Pokażę ci, że moneta nigdy nie kłamie i zawsze podsuwa mi dobre decyzje.
– Co takiego planujesz?
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Za chwilę podrzucę monetę. Jeśli powie mi tak, wsiądę w najbliższy autobus i pojadę nim do końca jego trasy.
– Chyba żartujesz.
– No właśnie nie.
– Jesteś szalona.
– Bardzo możliwe. Chcesz to zobaczyć?
Zacisnął wargi, jego wzrok ciosał piorunami, ale skinął mi głową. Wiedziałam, że nie przegapi okazji, by dowieść, że mogę się mylić. Ja może i tak, w końcu byłam tylko człowiekiem, ale moja moneta się nie myliła i to właśnie chciałam mu udowodnić.
– Tylko bądź ostrożna. W końcu oboje nie wiemy, gdzie wylądujesz, skoro nie chcesz tego sprawdzić na wykazie... – wydukał, przystając na chodniku i patrząc, jak wyciągam monetę. – Ale jeśli wpadniesz w jakieś tarapaty, to zadzwoń, ze swoim sprzętem szpiegowskim powinienem cię znaleźć. Okay?
Przewróciłam oczami. Co takiego miałoby mi się stać? Mój kolega był przewrażliwiony i tyle.
– Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – powiedziałam, pokazując mu monetę. – Będzie dobrze. To co? Dziewczyna na tak, zrób to, a symbol na nie, zapomnij?
– Jak sobie chcesz. – Wzruszył ramionami. – Tylko uważaj na siebie.
– Tak jest, mistrzu! - Zasalutowałam mu, po czym pod jego czujnym okiem podrzuciłam monetę.
Byłam pewna, że odpowie to, co chcę, by mi odpowiedziała, i będę miała szansę pojechać na ten obszar miasta, gdzie być może jeszcze nie byłam. Byłam podekscytowana wizją takiej małej przygody. Raczej nikt nie będzie się o mnie martwił – rodzice mieli pracować do późna, a starsi bracia iść na imprezę – więc mogłam robić, co chciałam tego piątkowego popołudnia. A mój kolega mógł czuwać niczym wybrany anioł stróż.
Patrzyłam, jak moneta obraca się w powietrzu. Złapałam ją zgrabnym ruchem i z uśmiechem umieściłam na dłoni, całkowicie pewna, że da mi odpowiedź, której pragnę.
Łaciński symbol.
Nie, zapomnij o tym pomyśle.
Że co?!
Pozostałam uśmiechnięta, choć był to już bardziej sztuczny wyszczerz. Nie mogłam dać po sobie poznać, że coś poszło nie po mojej myśli, nie chciałam, by mój towarzysz się ze mnie nabijał i chodził dumny, bo miał rację. Poza tym... Kto właściwie kazał mi słuchać tej monety za każdym razem? Nikt! Dlatego postawiłam na swoim.
– I co takiego ci wyszło? – zapytał wyraźnie zaciekawiony i zaniepokojony jednocześnie.
Przez trzy lata posiadania monety (którą tak w ogóle dostałam od swojej matki chrzestnej, medium pracującej z policją, którą mama zwie szarlatanem) nauczyłam się nią bawić, robić sztuczki i tak przekładać między palcami, by nikt tego nie zauważył. Właśnie to zrobiłam teraz – zanim kolega mógł cokolwiek zarejestrować, obróciłam monetę tak, że kiedy wysunęłam dłoń w jego stronę, ujrzał stronę z wizerunkiem dziewczyny.
– Tak, zrób to – wymamrotał niezadowolony, spojrzał na mnie spode łba. – Czyli wsiadasz?
Uśmiechnęłam się do niego promiennie.
– Zgadza się. O, a właśnie coś podjeżdża. – Ponad ramieniem chłopaka dojrzałam przód żółtego autobusu. – To do zobaczenia w poniedziałek w szkole.
– Eveline...
Próbował mnie zatrzymać, nawet wyciągnął rękę, byle chwycić mnie za łokieć i powstrzymać. Nie dałam się, szybko podeszłam do krawędzi chodnika po przepchnięciu się między kilkoma osobami i jako jedna z pierwszych wskoczyłam do pojazdu. Prawie zderzyłam się z drzwiami; przez swoje małe kłamstwo chciałam jak najszybciej opuścić ten przystanek, coby samej nie zmienić zdania i jednak nie wrócić jak najszybciej do domu.
Co, jeśli ta wyprawa to jednak nie jest najlepszy pomysł?
Nadal miałam wątpliwości, kiedy znalazłam dla siebie miejsce w połowie autobusu i usiadłam przy oknie, ale kazałam im się zamknąć. Pesymistyczne myśli mogły odebrać mi całą frajdę z wycieczki w nieznane.
Nie mogłam się powstrzymać i kiedy autobus ruszył, zerknęłam przez ramię - chyba moja podświadomość kazała mi usiąść po prawej stronie, bym widziała krawężnik - i dostrzegłam zatroskane, pełne niepokoju turkusowe spojrzenie. Posłałam koledze kojący uśmiech i uniosłam dłoń, by dać mu znać, że wszystko w porządku. W razie czego miałam naładowaną komórkę schowaną w plecaku, nie powinien się aż tak martwić.
Przez pierwsze trzy przystanki wyglądałam przez szybę z uczuciem ekscytacji, podekscytowania. Oto właśnie po raz pierwszy wyruszałam sama w podróż po mieście, nie znając celu. Było w tym coś magicznego, choć magiczna moneta odradziła mi ten krok. Co jednak mogła wiedzieć? Jak rzekł mój kolega, to był tylko nieożywiony przedmiot.
Im dalej jechaliśmy, tym pasażerowie zaczęli stanowić coraz większy kontrast do mnie. Ludzie w garniturach i garsonkach zdążyli wysiąść jeszcze w pobliżu centrum, teraz, kiedy jechaliśmy coraz bardziej na wschód - a przynajmniej tak mi się wydawało, że tam się kierujemy - więcej było młodych meżczyzn ubranych w skóry lub dresy, którzy patrzyli na siebie spode łba, oraz nastolatek w wyzywających strojach, które głośno szczebiotały do telefonów albo próbowały, czasami z użyciem popychania, znaleźć dla siebie miejsce z przodu pojazdu, gdzie usiadło kilka pań w starszym wieku.
Uczucie podekscytowania zniknęło, zastąpione przez dojmujący niepokój. Coraz bardziej spięta patrzyłam, jak moi rówieśnicy przejmują rządy w autobusie. To oni zaczęli ustalać, kto z wsiadających może gdzie siedzieć. Zauważyłam, że więcej osób się ewakuuje, niż wsiada. Po kolejnych kilku przytankach, kiedy nie rozpoznawałam już otoczenia, poza mną i zmęczonym mężczyzną kilka siedzeń przede mną nie było nikogo, kto nie pasowałby do młodzieży. Czując się wolnymi i niczym nieskrępowanymi, młodzieńcy wyciągnęli ze znoszonych puchowych kurtek butelki z alkoholem, a mnie skręcił się żołądek od samego jego zapachu.
Cholera, chyba trzeba było posłuchać monety i tu nie wsiadać.
Przygryzłam wargę, kiedy ktoś zaczął zbliżać się w moją stronę. Patrzyłam, jak kilka lat starszy ode mnie mężczyzna stawia kolejne dziwaczne kroki, jakby walczył z grawitacją lub ta oddziaływała na niego inaczej, i oblizuje obleśnie usta na mój widok. Żołądek mi się rozwiązał i przewrócił na drugą zmianę. Myślałam, że zwymiotuję, kiedy poczułam jego smród.
O mój Boże, ratuj.
– Witaj – odezwał się, po czym czknął. Tyle z jego uroku. – Co taka śliczna dama robi w takim miejscu?
Uniosłam jedną z brwi. Oho, czyli mamy tu przypadek stereotypowego idioty. Świetnie.
– Podróżuje? – podsunęłam mu jedną z możliwych odpowiedzi, po czym wyjrzałam z powrotem za szybę.
Jegomość nie dał jednak za wygraną. Pochylił się w moją stronę – cholera, zaraz padnę! – i z szerokim uśmiechem palacza dopytał:
– Jedziesz sama, złotko? Może chcesz dołączyć do mnie i moich kumpli?
Spojrzałam na niego tak, jak się powinno, i udzieliłam pięknej odpowiedzi:
– No, no quiero. No me gusta tu. Adios!
– Hę?
Westchnęłam, po czym prawie krzyknęłam mu do ucha:
– Spadaj stąd, ziom!
Zaskoczony prawie spada z miejsca, gdy dodatkowo kierowca bierze nagle ostrzejszy zakręt.
– Suka – wysyczał w moją stronę, po czym wrócił do kolegów, którzy mieli niezły ubaw z jego nieudolnej próby podrywu.
Skuliłam się, narzuciłam na głowę kaptur bluzy, którą miałam pod dżinsową kurtką, i przytuliłam do siebie plecak, a myśl, że to był naprawdę zły pomysł, zagnieżdża się w mojej głowie. A jazda się jeszcze nie skończyła.
Pół godziny później z głośników rozległ się komunikat: Przystanek końcowy, zajezdnia. Prosimy pasażerów o opuszczenie pojazdu. Wstałam, mając całkowicie zdrętwiałe mięśnie. Spięłam się podczas drogi do tego stopnia, że teraz samo chodzenie potwornie mnie bolało. Mojego humoru nie poprawiał szybko zapadający zmrok ani głośne okrzyki prawie że upitej młodzieży, która wytoczyła się krzywym krokiem z autobusu. Nikt nie zdołał powstrzymać jej przed otwieraniem i wypijaniem kolejnych butelek piwa – kierowca chyba wiedział, czym grozi zwrócenie im uwagi, dlatego się nie wychylał – dlatego woń taniego alkoholu rozeszła się wewnątrz pojazdu i osiadła na miejscach. Poczułam ogromną ulgę, wdychając zapach świeższego powietrza, choć i tak zanieczyszonego spalinami licznych samochodów i fabryki, która majaczyła w oddali.
Jej widok niczego mi nie mówił. Przełknęłam ślinę. Naprawdę trafiłam w tę okolicę miasta, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. Strach prawie chwycił mnie za gardło, kiedy ktoś roześmiał się niedaleko mnie na przystanku. Dla wszelkiej pewności wymacałam telefon komórkowy w kieszeni kurtki. Z małego schowka w plecaku wyciągnęłam słuchawki i włożyłam je do uszu. Inni mogli myśleć, że czegoś słucham, ja mogłam zachować czujność, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Dopiero po tym zabiegu przeszłam przez pasy na drugą stronę ulicy i skierowałam się w stronę, gdzie – jak myślałam – powinien być przystanek dla autobusów jadących w przeciwną stronę, do miasta.
Już po kilkudziesięciu metrach wiedziałam, że to była kolejna zła decyzja tego dnia i to niepodyktowana monetą, a moją kiepską orientacją w terenie. Z cieni zaczęli wychodzić ci, którzy cieszyli się szacunem na dzielni. Pożółkłe uśmiechy ukazywały się w świetle latarni, widziałam, jak grupka nastolatków namawia się, by do mnie podejść.
Było źle. Cholera, naprawdę było źle. Ale nigdy nie ma tak źle, by nie miało być gorzej.
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę, z której przyszłam, z naiwną resztką nadziei, że przytanek na pewno jest niedaleko. Nie uszłam nawet dwudziestu kroków, kiedy ktoś nagle pociągnął mnie za plecak tak mocno, że niemal upadłam na betonowy chodnik. Przed niemiłym spotkaniem tyłka z twardą powierzchnią uratował mnie czyjś tors. Tors kogoś, kto wyszeptał do mojego ucha:
– Cześć, maleńka. Chcesz się zabawić?
Teraz wezbrała we mnie panika. Szykowałam się do nagłego krzyku, zapominając na chwilę, jak się mówi, ale nie zdołałam nic zrobić – mój oprawca oraz jeden z jego kumpli zatkali mi usta i unieruchomili ręce, po czym pociągnęli w zaułek między dwoma starymi kamienicami.
Wiedząc, że nikt ich nie obserwuje, popchnęli mnie do przodu. Jeden z trójki – bo tylu ich wzięło mnie sobie na cel – dorwał się do mojego plecaka, nie szamotał z jego zamkem, bezceremonialnie wyrzucił z niego wszystko, co tam miałam, prosto w dużą kałużę stanowiącą pozostałość po porannej ulewie. Mój ulubiony kołonotatnik, piórnik, podręczniki, mała kosmetyczka i kartonik z tamponami – wszystko to wylądowało w brudnej wodzie, a wokół rozległ się przeraźliwy rechot nastolatków.
Poczułam napływające do oczu łzy. Na własne życzenie wpakowałam się w taką kabałę, a mogłam posiedzieć w domu przed telewizorem. Boże, dlaczego jestem taka głupia?!
Wśród moich rzeczy dość szybko znaleziono i przywłaszono portfel. Przerażona i bezradna patrzyłam na to, jak pozbywa się mnie gotówki, a wszystkie moje dokumenty lądują w rynsztoku. Miałam dość, pierwsze mokre krople zaczęły spływać po mojej twarzy.
– Przestańcie, proszę – tylko tyle udało mi się wydukać, nim osunęłam się na kolana, pozbawiona sił.
Ten, który zaszedł mnie wcześniej od tyłu, podszedł bliżej, kucnął przede mną i szarpnął mnie za podbródek. W połmroku przyglądał się mojej twarzy, drugą dłonią głaskał policzek i włosy, a mnie paraliżowało coraz bardziej.
– Ładniutka jesteś – powiedział. Ręka z policzka zniknęła, widziałam jednak, gdzie trafia – bardzo blisko guzika moich spodni. Krew odpłynęła mi z wszystkich naczynek twarzy. – Naprawdę ładniutka – wyszeptał do mojego ucha, po czym przygryzł jego płatek. O mało nie zaczęłam na niego wymiotować, kiedy zerknął na kumpli i rozkazał: – Podnieście ją. Zabawimy się trochę z tą lalunią.
Wiedziałam już, co się święci, nie byłam jednak w stanie protestować – strach opanował mnie do tego stopnia, że byłam bezwładna niczym trup, ledwie trzymałam się na nogach, kiedy dwóch chłopaków szarpaniem ustawiło mnie w pionie, a ich lider zbliżył się i dotknął paska moich spodni.
– Spokojnie – powiedział z szerokim uśmiechem, a w jego piwnych, wodnistych oczach widziałam pożądanie – zobaczysz, że ci się to spodoba.
Czy gwałt kiedykolwiek komukolwiek się spodobał? Wątpię. Chyba że prawdziwym masochistom.
Dwaj młodzi mężczyźni trzymali mnie mocno, kiedy ich szef odpiął mi guzik i powoli zaczął zsuwać spodnie z moich nóg. Czułam strach, potworny wstyd i bezsilność. Jak mogłam dać radę trzem o wiele wyższym i cięższym osobnikom, kiedy nie potrafiłam nawet wyrwać ręki z ucisku?
Moja głupota docierała do mnie coraz bardziej. Już niewiele czasu brakowało, by świat ujrzał moje granatowe majtki. I wtedy właśnie rozległ się donośny okrzyk.
– Hej! Co wy wyrabiacie? Zostawcie ją w spokoju!
Byłam tak zamglona, że nie rozpoznałam tej osoby po głosie. Nie umiałam przypisać do nikogo ruchów dłoni, które odciągały ode mnie po kolei każdego z oprawców, zaczynając od tego, który najwidoczniej chciał pozbawić mnie cnoty, i sprzedały im kilka solidnych ciosów. Przymknęłam oczy, kiedy wybawiciel robił im zdjęcia z fleszem, by ich dodatkowo oślepić. Nie spojrzałam na niego, kiedy mnie ubierał. Nie chciałam wiedzieć, kto właśnie ratuje mi życie. A przecież powinnam się tego spodziewać.
– Musi iść, Eveline – powiedział, chwytając moją dłoń. – Szybko, pośpieszmy się, zanim zdołają zebrać się do kupy.
Pierwszy krok był zachwiany, kolejny już lepszy, ale nadal nie byłam sobą.
– Moje rzeczy... – wyszeptałam, gdy pociągnął mnie mocniej.
– Nie mamy na to czasu! Szybciej!
Chciałam dorównać mu kroku, byłam jednak za słaba. Dostrzegł to, zgrabnie zarzucił mnie sobie na ramiona i tak na barana wypadł z zaułka i pognał w stronę zaparkowanego niedaleko srebrnego samochodu. Nie rozpoznałam rejestracji ani kierowcy, mimo to pozwoliłam wpakować się do środka. Zważając na to, co prawie mi się wydarzyło, było mi już właściwie wszystko jedno, kto mnie ratuje i gdzie chce wywieźć. Pragnęłam umrzeć.
– Ruszaj – bohater wydał polecenie i przypiął mnie pasami. – Kieruj się na najbliższy komisariat policji, musimy złożyć zawiadomienie!
Nie chciałam żadnej policji! Chciałam tylko ciepłego łóżka, gdzie mogłam schować się przed całym światem i spokojnie umierać.
Spojrzałam na wybawiciela, by mu to powiedzieć i wtedy natrafiłam na znane i po cichu uwielbiane turkusowe spojrzenie. Zabrakło mi tchu, a po policzkach zaczęły płynąć mi łzy.
– Ty... Ja... Przepraszam!
Objął mnie mocno i zaczął kołysać w ramionach.
– Cicho. Już dobrze, Eveline. Już dobrze. Jestem tutaj. Jestem.
Szlochałam w jego kurtkę, a on tulił mnie mocno i całował we włosy.
– Będzie dobrze – zapewniał. – Ukażemy ich. Ukażemy. Obiecuję ci to – powtarzał całą drogę na posterunek, a ja mu wierzyłam i to tysiąckroć bardziej niż tej przeklętej, magicznej monecie w mojej kieszeni. Tylko jemu mogłam ufać w tę noc.
*
Dlaczego o tym wspominam?
Bo właśnie słucham wyroku, który wydaje sędzia w mojej sprawie. Sprawie napaści, próby kradzieży i gwałtu. Patrzę, jak moim oprawcom rzędną miny. W jednej dłoni ściskam monetę, z której usług nie korzystam od czasu tamtych wydarzeń. Druga spoczywa w dłoni tego, któremu ufam najbardziej, i po raz kolejny dziękuję mu z całego serca, że tamtego wieczora śledził mnie po tym, jak powiadomił siostrę, co wyrabiam. Gdyby nie on, niewiadomo, co by się ze mną stało. Na pewno nic dobrego.
Patrzę, jak trójka mężczyzn wstaje i zostaje wyprowadzona, a po moich policzkach spływają łzy radości. Koniec gehenny i składania zeznań. Coraz bliżej końca walki z koszmarami. Ufam, że przeminą, kiedy po raz kolejny usnę w ramionach tego, kto nigdy mnie nie zawiódł. Pozbędę się złych wspomnień, bo zostaną one zastąpione lepszymi, jeśli tylko dam szansę temu, komu ufam najbardziej na świecie.
Ściska moją dłoń, a ja patrzę w jego turkusowe oczy.
– Ukaraliśmy ich – szepczę, kiedy słuchacze i ławnicy powoli opuszczają salę.
Uśmiecha się do mnie.
– Przecież ci to obiecałem. – Pochyla się i całuje mnie w czoło. – Wracajmy do domu.
Pozwalam mu się wyprowadzić z budynku sądu, na schodach przed nim mocno go ściskam, a ostatnie wspomnienia ciemnego zaułka zostają zamknięte na klucz w pałacu pamięci, gdzie nikt nie zdoła ich dojrzeć. Już mój wybawiciel o to zadba.
Ufam w to i ufam jemu. Już na zawsze.
Jeśli ktoś uważa, że przesadzam ostatnimi czasy z ilością ponurych scen w swoich pracach, proszę o wybaczenie - staż w prokuraturze za często wydobywa ze mnie negatywne emocje.
Promienie słońca padające na metal, odbijające się od niego, tańczące na jego powierzchni. Coraz wyżej i wyżej, aż do kulminacji i w dół, w dół, aż moneta znowu wyląduje na mojej bladej dłoni.
Powtarzałam ten ruch raz za razem, nucąc Deszczową piosenkę i kierując się w stronę domu. Jak zwykle mogłabym marudzić, jaki to mam wypchany plecak, bo musiałam pobrać książki z szafki na weekend, że mam od groma prac domowych – czy ci nauczyciele się wściekli wraz z nagłym atakiem lata w samym środku jesieni? – ale kto by mnie chciał słuchać? Na pewno nie mój towarzysz, który szedł obok z pochmurną miną, jakby piękne słońce grzejące od samego rana miało wypalić w nim dziury.
Setny raz podrzuciłam monetę nad głową, na co pan wampir głośno i przeciągle westchnął.
– Mogłabyś przestać? Jeszcze chwila i stracisz ten swój skarb.
Złapałam połyskujący przedmiot i zamknęłam w dłoni, uśmiechając się słodko do kolegi.
– Przesadzasz – odpowiedziałam, przekładając monetę między palcami. – Nic jej się nie stanie, przecież jest magiczna.
Pokręcił głową nad moimi słowami.
– Uważaj, by ta magia kiedyś cię nie zgubiła.
– E tam, przewrażliwiony jesteś. – Schowałam przedmiot do kieszeni dżinsowej kurtki i poprawiłam ramiona plecaka.
Schodziliśmy jedną z głównych ulic miasta, pełnej spacerujących i śpieszących się ludzi, mijaliśmy sklepy obuwnicze, lodziarnie, sklepy dla wędkarzy i kilkanaście innych, jakby nie można znaleźć dla nich innej lokalizacji. Fakt, kiedy szło się na zakupy, wszystko było praktycznie w jednym miejscu, ale nie każdy mieszkał w ścisłym centrum – dla wielu z nas do sklepów trzeba było podjechać ponad cztery kilometry, a nie wszyscy mieli samochody. Miasto powinno ułatwić im egzystencję i zgodzić się na jakiś supermarket czy coś. Nie miałabym nic przeciwko temu.
– Właściwie to dlaczego się denerwujesz? – zapytałam, zerkając na niego i napotykając spojrzenie turkusowych oczu. – Sam przecież widziałeś, że do tej pory mnie nie zawiodła.
Moneta, która spoczywała w kieszeni, była moją własnością od trzech lat. Jej magia polegała na tym, że pomagała mi podjąć decyzje. Kiedy nie wiedziałam, jak postąpić, zadawałam jej pytanie, decydowałam, która strona – rewers z grawerem leżącej dziewczyny czy awers z celtyckim znakiem – odpowiada za tak, zrób to i nie, nie rób tego, po czym rzucałam i kierowałam się jej odpowiedzią. Czasami wynik rzutu wydawał mi się niedorzeczny, absurdalny i bezsensowny, jak na przykład w przypadku pójścia ze znajomymi na horror, kiedy nie cierpiałam tego gatunku. Nie rozumiałam, dlaczego moneta kazała mi tam iść, ale nie wyszło mi to na złe – byłam tysięcznym widzem tego dnia, co wiązało się z darmowym biletem na wybrany przez siebie film 2D i największy zestaw popcornu i picia za symbolicznego dolara. Koniec końców był to jeden z lepszych wieczorów ostatnich miesięcy.
– Może i nie zawiodła, ale przyjdzie i czas na to. Nie możesz cały czas pokładać naiwnej wiary w nieożywioną rzecz, Eveline!
– To nie jest naiwna wiara – prychnęłam. – Tyle razy zadziałała, że dlaczego miałabym jej nadal nie ufać?
Turkus próbował przebić się przez moją tarczę, nie dał jej jednak rady; chłopak nachmurzył się i spojrzał na jedną z wystaw – morze kolorowych cukierków uśmiechało się do nas.
– Wszystko ma swój limit, Eveline. Nawet głupia moneta.
Teraz to ja się naburmuszyłam. Nikt nie powinien obrażać czegoś, co jest dla mnie ważne.
Przed nami majaczył przystanek autobusowy, gdzie kręciło się kilkoro ludzi – sądząc po garniturach i teczkach, właśnie skończyli pracę i jak ja zmierzali do domu. Patrzyłam na słup z wizerunkiem autobusu, a w mojej głowie narodził się dość szalony pomysł.
– Wiesz co? – zerknęłam na przyjaciela. – Udowodnię ci, że się mylisz. Pokażę ci, że moneta nigdy nie kłamie i zawsze podsuwa mi dobre decyzje.
– Co takiego planujesz?
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Za chwilę podrzucę monetę. Jeśli powie mi tak, wsiądę w najbliższy autobus i pojadę nim do końca jego trasy.
– Chyba żartujesz.
– No właśnie nie.
– Jesteś szalona.
– Bardzo możliwe. Chcesz to zobaczyć?
Zacisnął wargi, jego wzrok ciosał piorunami, ale skinął mi głową. Wiedziałam, że nie przegapi okazji, by dowieść, że mogę się mylić. Ja może i tak, w końcu byłam tylko człowiekiem, ale moja moneta się nie myliła i to właśnie chciałam mu udowodnić.
– Tylko bądź ostrożna. W końcu oboje nie wiemy, gdzie wylądujesz, skoro nie chcesz tego sprawdzić na wykazie... – wydukał, przystając na chodniku i patrząc, jak wyciągam monetę. – Ale jeśli wpadniesz w jakieś tarapaty, to zadzwoń, ze swoim sprzętem szpiegowskim powinienem cię znaleźć. Okay?
Przewróciłam oczami. Co takiego miałoby mi się stać? Mój kolega był przewrażliwiony i tyle.
– Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – powiedziałam, pokazując mu monetę. – Będzie dobrze. To co? Dziewczyna na tak, zrób to, a symbol na nie, zapomnij?
– Jak sobie chcesz. – Wzruszył ramionami. – Tylko uważaj na siebie.
– Tak jest, mistrzu! - Zasalutowałam mu, po czym pod jego czujnym okiem podrzuciłam monetę.
Byłam pewna, że odpowie to, co chcę, by mi odpowiedziała, i będę miała szansę pojechać na ten obszar miasta, gdzie być może jeszcze nie byłam. Byłam podekscytowana wizją takiej małej przygody. Raczej nikt nie będzie się o mnie martwił – rodzice mieli pracować do późna, a starsi bracia iść na imprezę – więc mogłam robić, co chciałam tego piątkowego popołudnia. A mój kolega mógł czuwać niczym wybrany anioł stróż.
Patrzyłam, jak moneta obraca się w powietrzu. Złapałam ją zgrabnym ruchem i z uśmiechem umieściłam na dłoni, całkowicie pewna, że da mi odpowiedź, której pragnę.
Łaciński symbol.
Nie, zapomnij o tym pomyśle.
Że co?!
Pozostałam uśmiechnięta, choć był to już bardziej sztuczny wyszczerz. Nie mogłam dać po sobie poznać, że coś poszło nie po mojej myśli, nie chciałam, by mój towarzysz się ze mnie nabijał i chodził dumny, bo miał rację. Poza tym... Kto właściwie kazał mi słuchać tej monety za każdym razem? Nikt! Dlatego postawiłam na swoim.
– I co takiego ci wyszło? – zapytał wyraźnie zaciekawiony i zaniepokojony jednocześnie.
Przez trzy lata posiadania monety (którą tak w ogóle dostałam od swojej matki chrzestnej, medium pracującej z policją, którą mama zwie szarlatanem) nauczyłam się nią bawić, robić sztuczki i tak przekładać między palcami, by nikt tego nie zauważył. Właśnie to zrobiłam teraz – zanim kolega mógł cokolwiek zarejestrować, obróciłam monetę tak, że kiedy wysunęłam dłoń w jego stronę, ujrzał stronę z wizerunkiem dziewczyny.
– Tak, zrób to – wymamrotał niezadowolony, spojrzał na mnie spode łba. – Czyli wsiadasz?
Uśmiechnęłam się do niego promiennie.
– Zgadza się. O, a właśnie coś podjeżdża. – Ponad ramieniem chłopaka dojrzałam przód żółtego autobusu. – To do zobaczenia w poniedziałek w szkole.
– Eveline...
Próbował mnie zatrzymać, nawet wyciągnął rękę, byle chwycić mnie za łokieć i powstrzymać. Nie dałam się, szybko podeszłam do krawędzi chodnika po przepchnięciu się między kilkoma osobami i jako jedna z pierwszych wskoczyłam do pojazdu. Prawie zderzyłam się z drzwiami; przez swoje małe kłamstwo chciałam jak najszybciej opuścić ten przystanek, coby samej nie zmienić zdania i jednak nie wrócić jak najszybciej do domu.
Co, jeśli ta wyprawa to jednak nie jest najlepszy pomysł?
Nadal miałam wątpliwości, kiedy znalazłam dla siebie miejsce w połowie autobusu i usiadłam przy oknie, ale kazałam im się zamknąć. Pesymistyczne myśli mogły odebrać mi całą frajdę z wycieczki w nieznane.
Nie mogłam się powstrzymać i kiedy autobus ruszył, zerknęłam przez ramię - chyba moja podświadomość kazała mi usiąść po prawej stronie, bym widziała krawężnik - i dostrzegłam zatroskane, pełne niepokoju turkusowe spojrzenie. Posłałam koledze kojący uśmiech i uniosłam dłoń, by dać mu znać, że wszystko w porządku. W razie czego miałam naładowaną komórkę schowaną w plecaku, nie powinien się aż tak martwić.
Przez pierwsze trzy przystanki wyglądałam przez szybę z uczuciem ekscytacji, podekscytowania. Oto właśnie po raz pierwszy wyruszałam sama w podróż po mieście, nie znając celu. Było w tym coś magicznego, choć magiczna moneta odradziła mi ten krok. Co jednak mogła wiedzieć? Jak rzekł mój kolega, to był tylko nieożywiony przedmiot.
Im dalej jechaliśmy, tym pasażerowie zaczęli stanowić coraz większy kontrast do mnie. Ludzie w garniturach i garsonkach zdążyli wysiąść jeszcze w pobliżu centrum, teraz, kiedy jechaliśmy coraz bardziej na wschód - a przynajmniej tak mi się wydawało, że tam się kierujemy - więcej było młodych meżczyzn ubranych w skóry lub dresy, którzy patrzyli na siebie spode łba, oraz nastolatek w wyzywających strojach, które głośno szczebiotały do telefonów albo próbowały, czasami z użyciem popychania, znaleźć dla siebie miejsce z przodu pojazdu, gdzie usiadło kilka pań w starszym wieku.
Uczucie podekscytowania zniknęło, zastąpione przez dojmujący niepokój. Coraz bardziej spięta patrzyłam, jak moi rówieśnicy przejmują rządy w autobusie. To oni zaczęli ustalać, kto z wsiadających może gdzie siedzieć. Zauważyłam, że więcej osób się ewakuuje, niż wsiada. Po kolejnych kilku przytankach, kiedy nie rozpoznawałam już otoczenia, poza mną i zmęczonym mężczyzną kilka siedzeń przede mną nie było nikogo, kto nie pasowałby do młodzieży. Czując się wolnymi i niczym nieskrępowanymi, młodzieńcy wyciągnęli ze znoszonych puchowych kurtek butelki z alkoholem, a mnie skręcił się żołądek od samego jego zapachu.
Cholera, chyba trzeba było posłuchać monety i tu nie wsiadać.
Przygryzłam wargę, kiedy ktoś zaczął zbliżać się w moją stronę. Patrzyłam, jak kilka lat starszy ode mnie mężczyzna stawia kolejne dziwaczne kroki, jakby walczył z grawitacją lub ta oddziaływała na niego inaczej, i oblizuje obleśnie usta na mój widok. Żołądek mi się rozwiązał i przewrócił na drugą zmianę. Myślałam, że zwymiotuję, kiedy poczułam jego smród.
O mój Boże, ratuj.
– Witaj – odezwał się, po czym czknął. Tyle z jego uroku. – Co taka śliczna dama robi w takim miejscu?
Uniosłam jedną z brwi. Oho, czyli mamy tu przypadek stereotypowego idioty. Świetnie.
– Podróżuje? – podsunęłam mu jedną z możliwych odpowiedzi, po czym wyjrzałam z powrotem za szybę.
Jegomość nie dał jednak za wygraną. Pochylił się w moją stronę – cholera, zaraz padnę! – i z szerokim uśmiechem palacza dopytał:
– Jedziesz sama, złotko? Może chcesz dołączyć do mnie i moich kumpli?
Spojrzałam na niego tak, jak się powinno, i udzieliłam pięknej odpowiedzi:
– No, no quiero. No me gusta tu. Adios!
– Hę?
Westchnęłam, po czym prawie krzyknęłam mu do ucha:
– Spadaj stąd, ziom!
Zaskoczony prawie spada z miejsca, gdy dodatkowo kierowca bierze nagle ostrzejszy zakręt.
– Suka – wysyczał w moją stronę, po czym wrócił do kolegów, którzy mieli niezły ubaw z jego nieudolnej próby podrywu.
Skuliłam się, narzuciłam na głowę kaptur bluzy, którą miałam pod dżinsową kurtką, i przytuliłam do siebie plecak, a myśl, że to był naprawdę zły pomysł, zagnieżdża się w mojej głowie. A jazda się jeszcze nie skończyła.
Pół godziny później z głośników rozległ się komunikat: Przystanek końcowy, zajezdnia. Prosimy pasażerów o opuszczenie pojazdu. Wstałam, mając całkowicie zdrętwiałe mięśnie. Spięłam się podczas drogi do tego stopnia, że teraz samo chodzenie potwornie mnie bolało. Mojego humoru nie poprawiał szybko zapadający zmrok ani głośne okrzyki prawie że upitej młodzieży, która wytoczyła się krzywym krokiem z autobusu. Nikt nie zdołał powstrzymać jej przed otwieraniem i wypijaniem kolejnych butelek piwa – kierowca chyba wiedział, czym grozi zwrócenie im uwagi, dlatego się nie wychylał – dlatego woń taniego alkoholu rozeszła się wewnątrz pojazdu i osiadła na miejscach. Poczułam ogromną ulgę, wdychając zapach świeższego powietrza, choć i tak zanieczyszonego spalinami licznych samochodów i fabryki, która majaczyła w oddali.
Jej widok niczego mi nie mówił. Przełknęłam ślinę. Naprawdę trafiłam w tę okolicę miasta, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. Strach prawie chwycił mnie za gardło, kiedy ktoś roześmiał się niedaleko mnie na przystanku. Dla wszelkiej pewności wymacałam telefon komórkowy w kieszeni kurtki. Z małego schowka w plecaku wyciągnęłam słuchawki i włożyłam je do uszu. Inni mogli myśleć, że czegoś słucham, ja mogłam zachować czujność, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Dopiero po tym zabiegu przeszłam przez pasy na drugą stronę ulicy i skierowałam się w stronę, gdzie – jak myślałam – powinien być przystanek dla autobusów jadących w przeciwną stronę, do miasta.
Już po kilkudziesięciu metrach wiedziałam, że to była kolejna zła decyzja tego dnia i to niepodyktowana monetą, a moją kiepską orientacją w terenie. Z cieni zaczęli wychodzić ci, którzy cieszyli się szacunem na dzielni. Pożółkłe uśmiechy ukazywały się w świetle latarni, widziałam, jak grupka nastolatków namawia się, by do mnie podejść.
Było źle. Cholera, naprawdę było źle. Ale nigdy nie ma tak źle, by nie miało być gorzej.
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę, z której przyszłam, z naiwną resztką nadziei, że przytanek na pewno jest niedaleko. Nie uszłam nawet dwudziestu kroków, kiedy ktoś nagle pociągnął mnie za plecak tak mocno, że niemal upadłam na betonowy chodnik. Przed niemiłym spotkaniem tyłka z twardą powierzchnią uratował mnie czyjś tors. Tors kogoś, kto wyszeptał do mojego ucha:
– Cześć, maleńka. Chcesz się zabawić?
Teraz wezbrała we mnie panika. Szykowałam się do nagłego krzyku, zapominając na chwilę, jak się mówi, ale nie zdołałam nic zrobić – mój oprawca oraz jeden z jego kumpli zatkali mi usta i unieruchomili ręce, po czym pociągnęli w zaułek między dwoma starymi kamienicami.
Wiedząc, że nikt ich nie obserwuje, popchnęli mnie do przodu. Jeden z trójki – bo tylu ich wzięło mnie sobie na cel – dorwał się do mojego plecaka, nie szamotał z jego zamkem, bezceremonialnie wyrzucił z niego wszystko, co tam miałam, prosto w dużą kałużę stanowiącą pozostałość po porannej ulewie. Mój ulubiony kołonotatnik, piórnik, podręczniki, mała kosmetyczka i kartonik z tamponami – wszystko to wylądowało w brudnej wodzie, a wokół rozległ się przeraźliwy rechot nastolatków.
Poczułam napływające do oczu łzy. Na własne życzenie wpakowałam się w taką kabałę, a mogłam posiedzieć w domu przed telewizorem. Boże, dlaczego jestem taka głupia?!
Wśród moich rzeczy dość szybko znaleziono i przywłaszono portfel. Przerażona i bezradna patrzyłam na to, jak pozbywa się mnie gotówki, a wszystkie moje dokumenty lądują w rynsztoku. Miałam dość, pierwsze mokre krople zaczęły spływać po mojej twarzy.
– Przestańcie, proszę – tylko tyle udało mi się wydukać, nim osunęłam się na kolana, pozbawiona sił.
Ten, który zaszedł mnie wcześniej od tyłu, podszedł bliżej, kucnął przede mną i szarpnął mnie za podbródek. W połmroku przyglądał się mojej twarzy, drugą dłonią głaskał policzek i włosy, a mnie paraliżowało coraz bardziej.
– Ładniutka jesteś – powiedział. Ręka z policzka zniknęła, widziałam jednak, gdzie trafia – bardzo blisko guzika moich spodni. Krew odpłynęła mi z wszystkich naczynek twarzy. – Naprawdę ładniutka – wyszeptał do mojego ucha, po czym przygryzł jego płatek. O mało nie zaczęłam na niego wymiotować, kiedy zerknął na kumpli i rozkazał: – Podnieście ją. Zabawimy się trochę z tą lalunią.
Wiedziałam już, co się święci, nie byłam jednak w stanie protestować – strach opanował mnie do tego stopnia, że byłam bezwładna niczym trup, ledwie trzymałam się na nogach, kiedy dwóch chłopaków szarpaniem ustawiło mnie w pionie, a ich lider zbliżył się i dotknął paska moich spodni.
– Spokojnie – powiedział z szerokim uśmiechem, a w jego piwnych, wodnistych oczach widziałam pożądanie – zobaczysz, że ci się to spodoba.
Czy gwałt kiedykolwiek komukolwiek się spodobał? Wątpię. Chyba że prawdziwym masochistom.
Dwaj młodzi mężczyźni trzymali mnie mocno, kiedy ich szef odpiął mi guzik i powoli zaczął zsuwać spodnie z moich nóg. Czułam strach, potworny wstyd i bezsilność. Jak mogłam dać radę trzem o wiele wyższym i cięższym osobnikom, kiedy nie potrafiłam nawet wyrwać ręki z ucisku?
Moja głupota docierała do mnie coraz bardziej. Już niewiele czasu brakowało, by świat ujrzał moje granatowe majtki. I wtedy właśnie rozległ się donośny okrzyk.
– Hej! Co wy wyrabiacie? Zostawcie ją w spokoju!
Byłam tak zamglona, że nie rozpoznałam tej osoby po głosie. Nie umiałam przypisać do nikogo ruchów dłoni, które odciągały ode mnie po kolei każdego z oprawców, zaczynając od tego, który najwidoczniej chciał pozbawić mnie cnoty, i sprzedały im kilka solidnych ciosów. Przymknęłam oczy, kiedy wybawiciel robił im zdjęcia z fleszem, by ich dodatkowo oślepić. Nie spojrzałam na niego, kiedy mnie ubierał. Nie chciałam wiedzieć, kto właśnie ratuje mi życie. A przecież powinnam się tego spodziewać.
– Musi iść, Eveline – powiedział, chwytając moją dłoń. – Szybko, pośpieszmy się, zanim zdołają zebrać się do kupy.
Pierwszy krok był zachwiany, kolejny już lepszy, ale nadal nie byłam sobą.
– Moje rzeczy... – wyszeptałam, gdy pociągnął mnie mocniej.
– Nie mamy na to czasu! Szybciej!
Chciałam dorównać mu kroku, byłam jednak za słaba. Dostrzegł to, zgrabnie zarzucił mnie sobie na ramiona i tak na barana wypadł z zaułka i pognał w stronę zaparkowanego niedaleko srebrnego samochodu. Nie rozpoznałam rejestracji ani kierowcy, mimo to pozwoliłam wpakować się do środka. Zważając na to, co prawie mi się wydarzyło, było mi już właściwie wszystko jedno, kto mnie ratuje i gdzie chce wywieźć. Pragnęłam umrzeć.
– Ruszaj – bohater wydał polecenie i przypiął mnie pasami. – Kieruj się na najbliższy komisariat policji, musimy złożyć zawiadomienie!
Nie chciałam żadnej policji! Chciałam tylko ciepłego łóżka, gdzie mogłam schować się przed całym światem i spokojnie umierać.
Spojrzałam na wybawiciela, by mu to powiedzieć i wtedy natrafiłam na znane i po cichu uwielbiane turkusowe spojrzenie. Zabrakło mi tchu, a po policzkach zaczęły płynąć mi łzy.
– Ty... Ja... Przepraszam!
Objął mnie mocno i zaczął kołysać w ramionach.
– Cicho. Już dobrze, Eveline. Już dobrze. Jestem tutaj. Jestem.
Szlochałam w jego kurtkę, a on tulił mnie mocno i całował we włosy.
– Będzie dobrze – zapewniał. – Ukażemy ich. Ukażemy. Obiecuję ci to – powtarzał całą drogę na posterunek, a ja mu wierzyłam i to tysiąckroć bardziej niż tej przeklętej, magicznej monecie w mojej kieszeni. Tylko jemu mogłam ufać w tę noc.
*
Dlaczego o tym wspominam?
Bo właśnie słucham wyroku, który wydaje sędzia w mojej sprawie. Sprawie napaści, próby kradzieży i gwałtu. Patrzę, jak moim oprawcom rzędną miny. W jednej dłoni ściskam monetę, z której usług nie korzystam od czasu tamtych wydarzeń. Druga spoczywa w dłoni tego, któremu ufam najbardziej, i po raz kolejny dziękuję mu z całego serca, że tamtego wieczora śledził mnie po tym, jak powiadomił siostrę, co wyrabiam. Gdyby nie on, niewiadomo, co by się ze mną stało. Na pewno nic dobrego.
Patrzę, jak trójka mężczyzn wstaje i zostaje wyprowadzona, a po moich policzkach spływają łzy radości. Koniec gehenny i składania zeznań. Coraz bliżej końca walki z koszmarami. Ufam, że przeminą, kiedy po raz kolejny usnę w ramionach tego, kto nigdy mnie nie zawiódł. Pozbędę się złych wspomnień, bo zostaną one zastąpione lepszymi, jeśli tylko dam szansę temu, komu ufam najbardziej na świecie.
Ściska moją dłoń, a ja patrzę w jego turkusowe oczy.
– Ukaraliśmy ich – szepczę, kiedy słuchacze i ławnicy powoli opuszczają salę.
Uśmiecha się do mnie.
– Przecież ci to obiecałem. – Pochyla się i całuje mnie w czoło. – Wracajmy do domu.
Pozwalam mu się wyprowadzić z budynku sądu, na schodach przed nim mocno go ściskam, a ostatnie wspomnienia ciemnego zaułka zostają zamknięte na klucz w pałacu pamięci, gdzie nikt nie zdoła ich dojrzeć. Już mój wybawiciel o to zadba.
Ufam w to i ufam jemu. Już na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz