Menu

czwartek, 29 marca 2018

Burza


Źle się dzieje, gdy zwiastun końca burzy nie zwiastuje słońca.



Czasami, kiedy radość i optymizm przysłaniają wszystko inne, co dzieje się wokół, można się za bardzo zapomnieć i nie zwrócić uwagi, że nadchodzi coś przykrego. Wielokrotnie w swoim życiu przeżyłam podobne chwilę, zazwyczaj zdarzały się wtedy, gdy szło mi za dobrze ze wszystkim i los czuł się zobowiązany przypomnieć mi - czasami dość boleśnie - że nie zawsze świeci słońce, że czasem pojawiają się ciemne chmury i burza, która może niemało zamieszać.

Od kiedy jestem z Ruizem nic złego się nam nie przytrafiło. Fakt, przez pewien czas chodził podminowany, bo w Bostonie pojawił się jego biologiczny ojciec, ale od ponad roku nie mieliśmy wieści o tym, jakby znowu przybył na Ziemię i szpiegował swoje dzieci. Oczywiście zdarzały się chwile, kiedy oboje myśleliśmy, że ktoś nas obserwuje, ale nikogo na tym nie przyłapaliśmy, daliśmy więc sobie spokój. Niewarto było psuć sobie humor tylko dlatego, że coś się wydaje.
Mijały kolejne dni, oboje odnaleźliśmy się na studiach, które łączyliśmy z dalszą nauką w szkole Posłańców Życia i nic nam nie zagrażało.
Przynajmniej tak mówię sobie, idąc przez główny dziedziniec campusu i wypatrując wśród studentów swojego chłopaka. Mieliśmy razem wrócić do akademika, przy okazji zachodząc do sklepu po jakieś przekąski - zamierzamy oglądać wieczorem film, na który bardzo czekałam - ale nie dostrzegam Ruiza w umówionym miejscu. Dziwi mnie to, bo zazwyczaj mój chłopak zjawia się w umówionych miejscach pierwszy i czeka na mnie, by wraz z moim nadejściem rozpocząć swoje narzekanie na moje spóźnienia i zwieńczyć je słodkim pocałunkiem. Zaniepokojona rozglądam się wokół siebie, ale nie dostrzegam go między przechodzącymi przez dziedziniec studentami. Rozpoznaję kilkoro ludzi ze swoich ludzi, ale nigdzie nie widzę tej ciemnej grzywy Pomazańca, nic dziwnego, że zaczynam się martwić.
- No i gdzie polazłeś? - mamroczę pod nosem i sięgam do kieszeni kurtki, by wydobyć z niej komórkę i zadzwonić do Shoty, kiedy ktoś przechodzi tuż obok i trąca mnie łokciem, przez co upuszczam przedmiot.
- Przepraszam - dochodzi mnie skrzekliwy głos średniego wzrostu mężczyzny, który się ze mną lekko zderzył i który właśnie odchodził.
- Jasne - odpowiadam, choć pewnie już mnie nie słyszy, i schylam się po komórkę.
Sprawdzam, jak wielkie jest zniszczenie i oddycham z ulgą. Nic wielkiego się nie stało, na szybce nie ma żadnego pęknięcia. Coś niemożliwego, ale jakże radujacego.
- Co ty wyprawiasz? - pyta znajomy głos. - Dlaczego przede mną klęczysz? Nie zabiorę ci na żadne zakupy mimo takiej próby.
Wzdycham i powoli wracam do pozycji wyprostowanej. Oczywiście muszę podnieść nieco głowę, by spojrzeć na Ruiza, ale to nic, przyzwyczaiłam się do tego, że to on jest tym wysokim i niesamowicie przystojnym w naszym związku.
- Cześć, właśnie sprawdzałam stan telefonu po upadku.
- A co, sierotka znowu wypuściła go z rąk? - pyta złośliwie, na co ja odpowiadam w wyrobiony sobie sposób.
- Módl się, bym kiedy nie wypuściła z nich ciebie. - Chowam komórkę do kurtki i nie czekając na towarzysza, ruszam przed siebie. - Ktoś mnie przed chwilą lekko potrącił, to dlatego moją komórka znalazła się na ziemi między resztkami śniegu.
- Ktoś cię potrącił? - Oho, inna informacja zyskała na znaczeniu. Ruiz idzie krok za mną. - Kto to był? Wskaż mi go, a mu dokopię za takie zachowanie.
- Nikt, kogo znamy - odpowiadam krótko i przechodzę przez główną bramę kampusu, w tej samej chwili Shota chwyta mnie za rękę.
- Na pewno?
Opowiadam mu, z kim przez sekundy miałam do czynienia, on także nie poznaje nikogo o skrzekliwym głosie, choć widzę, gdy na niego zerkam, że marszczy czoło, a to u niego znaczy, że nad czymś intensywniej myśli.
- Mnie też nikogo nie przypomina - mówi po zastanowieniu, a ja mam pewien problem, by uwierzyć w tę odpowiedź. Przecież widziałam, jak nad czymś się zamyślał. Nie drążę tego jednak, może mi się to tylko wydawało. Chłopak ściska mnie mocniej za rękę. - W każdym razie chcesz iść do sklepu po to swoje mleko bananowe i ramen? Coś mi przebąkiwałaś, a nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem.
Wzdycham cicho. Od kilku tygodni za sprawą jednej z koleżanek z roku zaczęłam zapoznawać się z koreańskimi serialami i pod ich wpływem skosztowałam kilka znanych rzeczy z tego kraju. Jak truskawkowe pocky ani trochę mi nie zasmakowało, tak ramen w misce do zalania i zamerykanizowane mleko bananowe zdały egzamin dość dobrze, można by rzecz, że jestem na odpowiedniej drodze, by się od nich uzależnić.
- Jeśli nie masz nic przeciwko, a autobus nam nie odjedzie, to bardzo chętnie. - Zdobywam się na uśmiech i pozwalam Shocie się prowadzić.
- No to idziemy! Bo muszę uzupełnić zapas wody sodowej.
- Uważaj, by jej za duża ilość nie uderzyła ci do głowy - droczę się z nim, za co obrywam sójkę w bok.
- Uważaj sobie, bo cię tu zostawię.
W odpowiedzi pokazuję mu język, na co Ruiz pochyla głowę i ku uciesze mijającej nas grupy licealistek całuje mnie krótko w usta. Pocałunek nie trwa dłużej niż sekundę, ale mnie wystarcza, by poczuć rumieńce na twarzy mimo ogólnie panującego zimna.
Ramię przy ramieniu kroczymy przed siebie wśród innych ludzi wracających z pracy, spieszących się zdecydowanie wolniej niż przed kilkoma godzinami, kiedy to dzień dopiero otwierał przed nimi swoje drzwi.
Na dobrą sprawę moglibyśmy skorzystać z klucza i przejścia dla posłańców, ale że idzie wiosna, dzień staje się dłuższy, istnieje większe prawdopodobieństwo, że ktoś nas na tym przyłapie, a zwykłym śmiertelnikom będzie dość trudno wyjaśnić coś takiego. Ani ja, ani Ruiz nie posiadamy - jeszcze - umiejętności wymazywania ludziom wycinków w pamięci, do czasu, aż nie posiądziemy wiedzy, jak bezpiecznie wykonać coś takiego, musimy mieć się na baczności. Ach, niech już nastanie czwarty rok wśród mieszańców, a będziemy mogli podróżować, gdziekolwiek zechcemy, bez większych obaw.
- O czym myślisz? - pyta mnie chłopak, kiedy przystajemy przed pasami wraz z kilkoma innymi osobami i jak na wzorowych obywateli przystało oczekujemy na zielone. - Chyba nie nad tym, by wykupić pół sklepu?
Posyłam mu spojrzenie pełne niedowierzania.
- Zwariowałeś? Żeby to zrobić, musiałabym wziąć studencki kredyt, a później przez pięć lat go spłacać. Nie, w ogóle jakoś nie myślę teraz o jedzeniu.
- A to coś nowego - naśmiewa się, za co tym razem on dostaje sójkę w bok. - No już, spokojnie. Czy poza ramenem i mlekiem bananowym masz jeszcze na coś ochotę?
Zastanawiam się przez chwilę. Właściwie to jestem padnięta po tych kilku godzinach zajęć. Czuję się tak, jakby obok mnie siedział jakiś wampir i powoli, ale stałym rytmem pozbawiał mnie energii. Do tego dochodzi lekki, ćmiący ból czający się gdzieś w okolicach płata potylicznego, który zapewne nie pozwoli mi w nocy spać. Nic dziwnego, że moja odpowiedź na pytanie towarzyszą jest taka, a nie inna.
- Środki przeciwbólowe. Bez nich może mi być ciężko.
Minęła dopiero czwarta po południu, jeszcze tyle można by zrobić, ale ja nie czuję się już na siłach. Mam tylko nadzieję, że jakieś ludzkie przeziębienie nie stara się mnie upolować. To, że jestem córka anioła i demona, nie oznacza, że żyjąc na Ziemi nie stałam się bardziej podatna na to, co zagraża śmiertelnikom. To największa wada bycia mieszańcem, który taką karą płaci za grzech rodziców.
- Co ci jest? - pyta, przekrzywiając głowę i przystając na chodniku w taki sposób, by nie przeszkadzać innym pieszym. - Coś cię boli?
Na początku znajomości nie sądziłam, że Ruiz kiedykolwiek może się o mnie naprawdę martwić. Ba, nie sądziłam, że zakocham się w nim z wzajemnością i będę taka szczęśliwa, mając go zawsze przy boku. Nie chcę go niczym ranić, dlatego też przybieram na twarz zadowalająco szczery uśmiech i odpowiadam:
- Nie, jestem tylko odrobinę zmęczona i pobolewa mnie głowa, ale to nic, wezmę jedną tabletkę, zdrzemnę się w autobusie i będzie mi lepiej.
- Jak sobie chcesz. - Nie wygląda na przekonanego, wciąż przygląda mi się z troską. - Ale gdyby ci się pogorszyło, dasz mi znać, ok?
Wspinam się na palce i całuję go krótko w policzek.
- Dam znać, o to się nie martw.
- W takim razie chodźmy, nie pozwólmy twojemu mleku bananowemu uciec ze sklepu, nie wiadomo, czy się skurczybyk gdzieś nie ukryje w cieniu.
Ta próba zażartowania nie jest jakoś szczególnie dobra, ale na tyle do mnie trafia, że parskam śmiechem i trochę się rozluźniam. Jedynie przy Shocie potrafię być zawsze sobą. Chyba warto było czekać kilkanaście lat na to, by poznać kogoś tak dla mnie wyjątkowego i ważnego, kto sprawia, że życie jest nie tylko odcieniami szarości.
Sklep, który odwiedzany, znajduje się trzy przecznice od kampusu uniwersytetu, a po drugiej stronie ulicy, gdzie się znajduje, czeka na nas przystanek autobusowy w stronę naszego miasteczka. To bardzo ułatwia nam egzystencję w Bostonie, kiedy wszystkie ważniejsze dla nas punkty mamy tak blisko siebie. Gdyby pójść w przeciwną stronę niż do sklepu, dotarło by się do ciastkarni Laureen, która cieszy się wielkim uznaniem mieszkańców centrum. Cieszę się, że mamie mojego partnera biznes się kręci, dzięki temu Ruiz nie musi się tak martwić o rodzicielkę, a i ja jestem spokojniejsza.
Wśród regałów dość szybko odnajduję to, co jest mi tego popołudnia potrzebne do podtrzymania na duchu. Do planowanych zakupów dodaję jeszcze butelkę wody mineralnej, a tuż po transakcji i opuszczeniu lokalu zażywam jedną z tabletek i popijam cieczą, byle tylko poczuć się lepiej. Fakt, zanim paracetamol zacznie działać, minie jakieś pół godziny, ale przez ten czas i tak będę drzemać w autobusie, ból nie powinien więc zamienić się w coś poważniejszego.
- A ty co tam nakupowales? - pytam Ruiza, który wychodzi minutę po mnie i stara się ukryć reklamówkę z zakupami w swoim mało czym wypchanym plecaku.
- Nie interesuj się - odpowiada szorstko, po czym chwyta za moją dłoń. - Pozwól, że będę miał swoją małą tajemnicę.
Unoszę wolną dłoń i podnoszę ją do ust, by zaakcentować wyraz zaskoczenia, który teatralnie i całkowicie pod kontrolą wykwita na mojej twarzy.
- O mój Boże, właśnie kupiłeś prezerwatywy, tak?!
- Bądźże cicho, drogie dziecko, inaczej cię tu zostawię - nakazuje mi niskim głosem i patrzy na mnie z groźbą w oczach. - Chyba nie chcesz, by inni się dowiedzieli, jakim bywasz diabełkiem, prawda?
Podobne sceny odgrywany wśród nieznajomych ludzi na ulicach dość często, ale musimy wówczas mieć oboje dość dobry humor. Mój trochę się popsuł, ale brunet nieźle sobie radzi, byle tylko powstrzymać mnie przed wpadnięciem w potężny dołek. I za tę troskę kocham go każdego dnia odrobinę mocniej.
Po zapakowaniu tajemniczych zakupów do plecaka Ruiz chwyta mnie za dłoń i ciągnie w stronę kolejnego przejścia.

Jesteśmy już naprawdę niedaleko przystanku, kiedy nagle dopada mnie uczucie, jakby ktoś nałożył mi na głowę metalową koronę i zaczął zmniejszać jej obwód, dostarczając mi przy tym niesamowicie silnego bólu. Nie mogę nic poradzić na to, że prawie zginam się w pół na samym środku pasów, przez które właśnie przechodzimy?

- Amelien? - Chłopak nie puszcza mojej dłoni, kuca, byle tylko na mnie spojrzeć, a sygnalizacja daje znać dźwiękiem, że jak najszybciej powinniśmy zniknąć z zebry, inaczej możemy zostać potrąceni przez jakiś samochód. - Co ci jest?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, ledwie udaje mi się oddychać jak na żywą istotę przystało. Ruiz widzi, że coś jest nie tak, dlatego - nie bacząc na innych pieszych i kierowców, których już pewnie zdenerwowaliśmy swoim postojem - bierze mnie na ręce i przenosi na drugą stronę ulicy, byle tylko znaleźć się nieopodal przystanku.
Powoli wypuszcza mnie z rąk, pilnując, bym stanęła twardo na chodniku, wciąż mnie podtrzymuje, kiedy dziwnie sztywnymi palcami szukam w swojej torbie butelki i blastera z tabletkami. Jeśli nie wezmę kolejnej dawki paracetamolu, mogę zacząć wymiotować, zbyt silne i jakże piekielnie ludzkie bóle głowy tak się właśnie u mnie zazwyczaj toczą.
- Co się dzieje? - pyta zaniepokojony, a na ile mogę zobaczyć, ktoś przystaje obok mojego chłopaka. - Amelien, co ci jest?
Połykam kolejne dwie tabletki i kręcę głową.
- Nic mi nie jest, to po prostu mocniejszy ból. Już lepiej, dziękuję.
Nie czuję się lepiej, ale nie widzę innego sposobu, by dać świadkom do zrozumienia, że mogą ode mnie odejść, bo raczej im tu nie wykituję. Na umierającą się nie czuję.
Pozwalam sobie na chwilę kucania na chodniku i głębokiego oddechu nią. Ból się zmniejsza, nie mam też wrażenia, że ktoś stara się zacisnąć na mojej głowie jakieś obręczy. Kiedyś dopadło mnie już coś podobnego, ale nie było aż tak intensywne. Naprawdę mam nadzieję, że nie złapałam jakiegoś ludzkiego choróbska, nigdy nie wiadomo, jak będzie wyglądał jego przebieg u takiego bytu jak ja.
Shota trwa cały czas przy moim boku, a wyraz największego zmartwienia nie opuszcza jego twarzy. Nie chcę niepokoić go bardziej, niż jest to wskazane, dlatego klepię go lekko w kolano i oznajmiam:
- W porządku, możemy już jechać, jest mi o wiele lepiej.
Wiem, że niebieskie spojrzenie nie da tak łatwo za wygraną, dlatego przybieram pokerową maską i nie daję po sobie poznać, że jeszcze niedawno cierpiałam.

Dopiero to pozwala mu się nieco uspokoić.

- Jak sobie życzysz. - Trzyma mnie pod ramię, kiedy się prostuję. - Ale siedzisz przy oknie, bym mógł je w razie czego otworzyć.
- Zrozumiałam, dziękuję.
Czuję jego wargi na skroni oraz silne ramię otaczające mnie w pasie, gdy prowadzi mnie do pojazdu, który właśnie zjawił się na przystanku. Wciąż wczuwam na sobie spojrzenia obcych mi ludzi, którzy byli świadkami mojej chwili słabości, staram się je zignorować, nie chcę, by ktoś sobie pomyślałem, że naprawdę jestem taka słaba.
Partner znajduje dla nas miejsce w połowie autobusu, przeznaczone dla dwóch osób, przed którym można postawić wózek, ale nie jest to potrzebne, bo w całym pojeździe nie ma zbyt wiele osób.

Opieram głowę o szybę - zgodnie z zapowiedzią zostałam wręcz popchnięta na siedzenie przy oknie - i oddycham głęboko, by jeszcze bardziej dojść do siebie. Ruiz jest tuż obok, nasze ramiona się stykają.
Z chwilą, gdy ruszamy, chłopak chwyta mnie za dłoń i ściska tak mocno, jakby bał się, że gdzieś mu odlecę. To raczej niemożliwe, nie jestem balonem, by wzbić się w powietrze bez żadnej kontroli. Nie odlecę, póki nie nakażę swoim skrzydłom, by się rozłożyły i pozwoliły mi lecieć przed siebie.

- Jest w porządku - szepczę, by uspokoić bruneta jeszcze raz, po czym przymykam oczy.

Kiedy ponownie je otwieram, mijamy właśnie tablicę z nazwą naszej miejscowości. A więc jesteśmy prawie i celu.

Ciepła dłoń Ruiza obejmuje moją, a jego kciuk kreśli na skórze kółka. Przez ten czas, jak się znamy, chłopak zdołał poznać, jakie jest mnie uspokajają, ten jest jednym z nich.

Zerkam na partnera, który patrzy przed siebie i chyba jeszcze nie zauważył, że się obudziłam. Podziwiam więc przez chwilę jego profil, zatrzymuję się spojrzeniem na dłużej przy jego bladej bliźnie na lewej skroni. Że też mogło jej nie być, a przez to nie być również Ruiza. Gdybym miała go nigdy nie poznać, chyba wciąż prowadziłabym samotne życie.

Wiedziona impulsem pochylam się lekko w stronę chłopaka i dotykam wargami tej nierówności na skroni, która już na zawsze pozostanie pamiątką po złych latach.
Spojrzenie niebieskich oczu jest czuję, kiedy Shota patrzy na mnie, a ja się do niego uśmiecham.
- Lepiej ci? - pyta szeptem, a ja potakuję głową. - Na pewno?
- Tak. - Ból osłabł do tego stopnia, że jest tylko cieniem gdzieś z tyłu głowy. - Uwierz, kochanie, naprawdę jest mi już lepiej.
Na twarzy Ruiza wykwita uśmiech, dobrze wiem, jak lubi, kiedy zwracam się do niego tym czułym słówkiem, choć nikomu się do tego nie przyzna.
- W takim razie zbierajmy się, niedługo nasz przystanek.
Kiedy opuszczany autobus i patrzymy, jak ten się od nas oddala, na niebie pełnym dziwnie granatowych chmur pojawia się błyskawica, a czternaście sekund później przetacza się potężny grom. Drżę od samego tego dźwięku.
- A to co, do cholery? - pyta Shota, spoglądając do góry. - Już kiedyś miałem do czynienia z burzą w marcu, ale skąd to mogło dzisiaj przyjść? - Zerka na mnie. - Mówili o takim załamaniu pogody dzisiaj rano w prognozie?

- Nie wiem, nic takiego nie słyszałam - mówię i chwytam chłopaka pod ramię, by ocieplić sobie dłoń.
Ruiz doskonale rozumie, czego pragnę, dlatego obejmuje mnie ramieniem i przyciąga do siebie.
- Chodź tu, mój zmarźlaku, uciekajmy przed tą burzą.
Objęci przyspieszamy kroku, by jak najszybciej dostać się do akademika, ale nad nim jest jeszcze gorzej. Multum błyskawic przecina niebo, grzmoty nie ustają i ranią mi uszy, a do tego zaczyna padać. Dobrze, że ból nie odzywa się na nowo, bo chyba zaczęłabym krzyczeć, wchodząc do budynku szkoły.
Na korytarzu pierwszego piętra panuje dziwna cisza, a coś złowrogiego wisi w powietrzu. Wraz z Ruizem staramy się strząsnąć krople wody, które pozostały nam na włosy, ja rozglądam się w poszukiwaniu kogokolwiek, kto mógłby udzielić nam informacji o tym, co się dzieje.
Na końcu korytarza, naprzeciwko drzwi do pokoju nauczycielskiego zauważam Cecelię i Deiena pogrążonych w rozmowie. Oboje wyglądają tak, jakby byli przeziębieni, to wzmaga we mnie uczucie niepokoju. Chwytam za dłoń Shoty i ciągnę go za sobą ku tej dwójce.
- Cześć - witam się z nimi. - Co wam jest?
Cecelia patrzy na mnie, jakby mnie nie dostrzegała, a Misjonarz wzdycha głośno.
- Coś się dzieje w całej szkole - wyjaśnia. - Od rana każdego coś boli, kilkoro uczniów nam zemdlało, dwoje zaczęło wymiotować na lekcjach. Część skarży się na uporczywe bóle głowy.
- O, Amelien też on dzisiaj dopadł - odzywa się Ruiz, na co ja piorunuję go wzrokiem. Przecież sama mogłam to powiedzieć.
- A ty? - Celeste zwraca się do mojego partnera. - Z tobą wszystko dobrze?
Brunet nie mówił mi po drodze, by coś mu się stało, czekam więc na jego odpowiedź z takim samym zainteresowaniem jak opiekunowie.
- Nie, szczerze mówiąc, to nie. Tylko jak wstałem rano, trochę kręciło mi się w głowie. Chyba za szybko wstałem z  wyra. Szybko minęło, nawet nie pomyślałem, by to mogło świadczyć o jakieś chorobie.
Cecelia zamyśliła się nad czymś.
- Ruiz jako jedyny nie czuje się dziwnie... Pozostali czują się fatalnie. Trudno stwierdzić, którą część osobowości to zaatakowało.
- Pewnie ta anielska część nas boli, a Ruiz tego tak nie odczuwa, bo nosi w sobie najmniej anielskiego tchnienia - zauważam. - U niego jest to właściwie tylko cień, to dlatego jego skrzydła są praktycznie czarne. - Zerkam na chłopaka, który wpatruje się we mnie twardo, a do tego zaciska usta. Oho, chyba sobie właśnie nieźle nagrabiłam. - Przepraszam - szepczę i jeszcze bardziej kulę się w sobie.

Cecelia i Deien chyba wymienili spojrzenie i myśli, bo chórem wykrzyknęli:
- No właśnie!
Nie bardzo wiem, do jakiego wniosku oboje doszli, ale jeśli za nim miało iść wyjaśnienie, dlaczego czuję się coraz gorzej, to chętnie je poznam.
Ruiz również jest tego ciekawy, bo dotyka ramienia Misjonarza i pyta:
- Co takiego Amelien wam właśnie podpowiedziała?
- Mówiłeś, że dzisiejszymi jedynymi dziwnymi objawami były poranne zawroty głowy, tak? - Deien patrzy na bruneta uważnie. - Do tego dość szybko przeszły, czy też raczej ty się do nich przyzwyczaiłeś, prawda?
- No tak, przecież to wam przed chwilą powiedziałem. O co tu chodzi?
Podnoszę wzrok, by widzieć całą trójkę i spróbować odczytać coś z ich twarzy. Cecelia wygląda na przerażoną, Deien na złego, a Shota... Ukrywa się za maską, której nie lubię, bo nie wiem wtedy, czy znowu w jego głowie nie pojawiły się jakieś mroczne myśli. Jeśli tak, to muszę mu je jak najszybciej wybić z głowy, by znowu nie pogrążył się we własnej wersji depresji.
Nagle nachodzi mnie myśl, trochę przerażająca, ale jakże możliwa.
- Czekajcie. - Patrzę po pozostałych, a co wpatrują się we mnie. - Jedyną istotą, która może zagrażać anielskiej części każdego mieszańca, jest jeden z najwyższych wysłanników piekieł, Diabeł lub któryś z jego podwładnych, prawda?
- No tak - przytakuje Deien i stara się uśmiechnąć, by w ten sposób dać mi się zrozumienia, że jestem na tym samym tropie, na który i oni wpadli.
- O nie. - Ruiz chyba też dołączył do naszego grona dobrych myślicieli. - Cholera. On jest gdzieś w pobliżu, prawda? - Szuka potwierdzenia w naszych słowach i gestach. - Prawda?
- Na to wygląda - Cecelia się zgadza k teraz to ona wzdycha. - W takim razie musimy ustalić, gdzie jest dokładnie. Pogoda to pewnie też jest jego sprawką.
- Burza jest praktycznie nad nami - zauważa Shota, po czym spogląda na mnie, a jego myśl przeskakuje do mnie.
- Jest na dachu! - krzyczymy oboje i nie dbając o nic, trzymając się za ręce puszczamy się biegiem przed siebie i na schody.
- Nadal masz swój klucz na dach, prawda? - pytam partnera, dobrze wiedząc, że swego czasu wykonał kopię.
- Zgadza się, nawet mam go w kieszeni.
Nie mówiąc nic więcej, gnamy przed siebie, byle tylko stanąć twarzą w twarz z tym, który nam zagraża.
Z ojcem Ruiza. Z Luke'iem.
Jestem niemalże pewną, że bijemy nasz rekord w dotarciu na sam szczyt budynku. Zdyszani wpadamy przed drzwi na dach i ciężko oddychając, zostajemy przywitani przez wysokiego mężczyznę o ciemnych włosach jak i mojego chłopaka oraz równie ciemnych oczach, które miejscami są czerwone. Ubrany w szary garnitur prezentuje się niczym biznesmen, a nie diabeł w ludzkiej skórze. Na sam jego widok przechodzą mnie dreszcze, które potęguje wciąż padający deszcz.
Obok Luke'a stoi jeden z jego podwładnych, jak to stwierdzam po tym, że trzyma się o krok z tyłu i obserwuje nas z bezczelnym uśmiechem na ustach, bawiąc się przy tym nożem. Dwie piekielne istoty, no ładnie.
- Kogo ja widzę? - Luke rozkłada na bok ręce, jakby chciał nas zachęcić do powitalnego uścisku. - Ruiz, mój drogi syn, i Amelien, jego śliczna dziewczyna. Jakże miło mi wreszcie mieć osobiście do czynienia z waszą dwójką.
No tak, nie zostaliśmy sobie nigdy przedstawieni. Tylko czy to w ogóle potrzebne? Przecież wiadomo, że jedyny wrogami.
- To całą przyjemność jest tylko po twojej stronie - prycha Ruiz. - Czego chcesz?
- Jak to "czego"? - Luke śmieje się, jakby usłyszał całkiem dobry żart. - Porozmawiać, oczywiście. Jak ojciec z synem, w końcu po tylu latach wypadało by się wreszcie poznać.
Kątem oka dostrzegam, że Shota zaciska prawą dłoń w pięść. By dodać mi otuchy, chwytam za nią, prostuję jego palce i splątam z jego. Jestem tuż obok, chcę, by przez cały czas mi tego świadomość.
- Po tyłu latach wypadało by, abyś zdechł - rzuca chłopak, czym ponownie rozbawia swojego ojca.
- Hahaha, słyszałeś to, Bel? - zwraca się do towarzyszą, który również szczerzy się w uśmiechu. - Ten młodzieniec z pewnością poczucie humoru odziedziczył po mnie.
- Chyba w twoich snach.
Kolejna uwaga Ruiza chyba irytuje Luke'a, który patrzy teraz na chłopaka twardo i poważnieje.
- Naprawdę musimy porozmawiać, Ruizie. Masz pewne dziedzictwo, które musisz wypełnić.
- Nie ma mowy.
Burza, która nie ustaje, zmaga się jeszcze bardziej. Odnoszę wrażenie, że zaraz porwie mnie z dachu, a moje skrzydła w niczym mi nie pomogą.
Oczy Luke'a robią się całkowicie czerwone, kiedy czyni dwa kroki w naszą stronę. Ruiz staje przede mną, by mnie zasłonić, a ja jestem w stanie jeszcze dostrzec, jak jego tęczówki ciemnieją. Błękit oczu matki miesza się z czerwienią ojca, ta mieszanka nie tworzy u Ruiza fioletu, ale właśnie te nieprzeniknioną czerń, która mnie przeraża.
To dlatego ściskam chłopaka mocniej za ramię.
- Ruiz... - Chcę mu coś powiedzieć, ale nie jest mi to dane, bo brunet oznajmia głośno:
- Pozwól jej odejść. Wtedy będziemy mogli porozmawiać.
Luke waży przez chwilę temslowa, po czym uśmiecha się.
- To malutka prośba. Zgadzam się.
Nim zdążę pojąć, w jakiej sytuacji się właśnie znalazłam, Ruiz odwraca się do mnie, przytula mnie do siebie, a potem całuję prosto w usta. Gwałtownie, mocno. Jak na pożegnanie.
- Ruiz... - ponawiam próbę, ale ona nie może się udać.
- Idź na dół. - Czerń oczu jest bezdenna, boję się w nią zagłębić. - Powiedz Deienowi, że tutaj jestem. Niech nikt nie waży się tu przyjść, zrozumiałaś?
- Ruiz...
Jeszcze jeden pocałunek i spojrzenie tak pełne bólu.
- Kocham cię, Amelien. Idź już.
Popycha mnie w stronę drzwi i schodów. Stawiam opór, ale on na niewiele się zda, mój partner jest silniejszy. Wypycha mnie wręcz, a nim się obrócę, zatrzaskuje za mną drzwi i nim do nich dopadnę, by je otworzyć, przekręca klucz po swojej stronie. Odcina mi drogę do siebie.
Uderzam dłonią o powierzchnię drzwi.
- Ruiz! - krzyczę, a po moich policzkach płyną łzy. Nie mam najmniejszego pojęcia o tym, co właśnie dzieje się na dachu. Zostałam wyrzucona, a niepewność zaczyna mnie zabijać.
Mimo to zachowuję jeszcze trochę zdrowego rozsądku i wykonuję prośbę Ruiza. Zbieram na dół, zahaczam o swój pokój, gdzie zostawiam swoją torbę na zrzucam część ubrania, byle tylko włożyć na siebie koszulkę, której nie będzie mi szkoda, po czym zbiegam kolejne piętra, by o całej zaistniałej sytuacji poinformować Misjonarza.
- Czy on zwariował?! - Deien jest wściekły, kiedy wyjaśniam mu, co się dzieje. - Ty idź na stołówkę, zobacz, czy tak znowu ktoś nagle nie zemdlał podczas lekkiej kolacji, a ja lecę na górę. Nie mów nikomu, co się dzieje na zewnątrz, dobra? Już sama burza przeraża część dzieciaków.
Kiwam głową na znak, że tak zrobię, ale kiedy tylko Celeste znika mi z oczu, puszczam się biegiem. Wybiegam ze szkoły wporst na deszcz, towarzystwo błyskawic i grzmotów. Nie zwalniając, uwalniam swoje skrzydła, rozpędzam się i unoszę w powietrze. Lecę, walcząc z porywistym wiatrem, robię wszystko, by wrócić na dach i stanąć u boku partnera, by z nim walczyć przeciwko Luke'owi.
Kiedy zatrzymuję się w locie powyżej linii dachu, widzę, jak Ruiz właśnie obrywa w twarz od Bela, a jego ojciec przypatruje się temu ze znudzeniem. Chłopak stara się bronić, ale jest na przegranej pozycji - Bel używa swoich piekielnych mocy, kiedy Shota jeszcze ich w sobie nie obudził, bo nas tego nie nauczono. Serce mi się kraje, kiedy widzę, jak przegrywa.
To dlatego, zupełnie nie dbając o to, że pewnie na niewiele się przydam, a moje zachowanie zostanie uznane za infantylne i pogarszające sprawę, lecę na dach i ląduję trochę zbyt boleśnie, kiedy stopa w trampku ślizga się na mokrej nawierzchni.
Moje przybycie zaskakuje mężczyzn, na chwilę ustaje walka, a Luke znowu wygląda na ożywionego.
- No proszę, narzeczona przychodzi miłości swojego życia na ratunek. Jakie to słodkie. I jakie melodramatyczne. A do tego takie ludzkie. - Prycha zawiedziony tym, co reprezentuję. - Nie jesteś przecież człowiekiem, droga Amelien. Po części jesteś taka sama jak ja. Nie chcesz stanąć przy moim boku?
Czyli to o to tu chodzi. Luke przybył, by przekabacić Ruiza na swoją stronę, mieć kolejne ze swoich dzieci w szeregach piekła. To się nie może wydarzyć.
- Nigdy się do ciebie nie przyłączę - syczę i ruszam na Luke'a. Nie wiem, jak go zaatakować, przecież jest o wiele potężniejszy, ale chcę spróbować, by później nie żałować.
Luke nie ma problemu z uniknięciem pierwszego ciosu. Także wykręcenie mi ręki i kopniak pod kolana nie są dla niego trudne. Zadowolony zmusza mnie do klękniecia, ale ja się nie daje tak łatwo. Obracam się lekko i wolną ręką ciągnę za jego nogę. Efekt zaskoczenia działa na moją korzyść, mężczyzna ląduje ciężko na dachu, patrzy na mnie tak wściekły, że nie dziwię się, że obrywam z pięści.
Czuję się nieco zamroczona, ale udaje mi się wstać, zanim oberwę w brzuch i wyprowadzam prawy sierpowy, który docela do celu, nie wyrządzając mu jednak zbyt wielkiej szkody.
- A więc umiesz się bić. - Luke parska śmiechem. - Czyli jesteś ochroniarzem noejgk syna ciamajdy. - Wiem, że mnie podpuszcza, bym spojrzała w stronę Ruiza i Bela, a mimo to i tak zerkam, chcąc wiedzieć, jak narzeczony sobie radzi. - Ale i tak go nie obronisz - dodaje Luke i uderza mnie jeszcze raz, posyłając kilka metrów dalej.
Uderzam plecami o balustradę, co wypycha mi z płuc powietrze. Ból jest o wiele większy niż w przypadku głowy, przez chwilę istnieje tylko on. Mimo to staję na nogi i chcę walczyć dalej. Chcę przeciwstawiać się piekłu i będę to czynić do końca swojego żywota.
Szykuję się do ataku, kiedy nagle zostaje poderwana do góry, a na mojej szyi zaciskają się wyimaginowane palce. Oto Luke bawi się w Lorda Vadera - co za ironia - i używa mentalnej siły, by umieścić moje ciało kilkadziesiąt metrów nad trawnikiem przed szkołą. Robi mi się niedobrze, kiedy spoglądam w dół, a przez niebo przetacza się kolejny piorun.
Ruiz również dostrzega, co się teraz ze mną dzieje, a to dodaje mu siły. Widzę, jak mocno, wręcz z furią, uderza Bela, a z jego dłoni formuje się okrąg, który rośnie i rośnie, i rośnie, by pochwycić piekielnego wysłannika i pochłonąć go. Był Bel i Bela nie ma. Ot tak.
Na mojej twarzy musi malować się zaskoczenie wywołane widzianą sceną, bo Luke odrywa spojrzenie ode mnie i przenosi je na Ruiza.
- No proszę. - W jego głosie słyszę cień podziwu. - Mój syn jest Przenoszącym. A to ci dopiero.
No tak. Ruiz, w chwili olbrzymiego zagrożenia życia ukochanej osoby, jakim byłby mój upadek, odblokował swoją moc. Jest Przenoszącym.
Ja cię kręcę.
Teraz Shota zbliża się do naszej dwójki, a palce imaginacji zaciskają się bardziej na mojej szyi.
- Puść ją! - krzyczy brunet i zamierza się na ojca, który z łatwością go blokuje, a ja patrzę na to, nie chcąc pozostać bierna i zawieszona w powietrzu niczym nieprzyjemne słowo.
Nie mogę patrzeć na to, jak narzeczony walczy z ojcem, nie mogę pozwolić, by coś się Ruizowi stało. Pragnę mieć go przy sobie każdego dnia mojego życia, nie mogę pozwolić, by ktoś mógł odebrał.
To dlatego odpychania od siebie niewidzialne palce i rozpościeram skrzydła, uwalniając się z działania mocy Luke'a. Zaskoczony zerka na mnie i dostaje w splot słoneczny od syna, a ja lecę na niego, myśląc o tym, że muszę chronić siebie i Shotę, nic innego się nie liczy.
To dlatego Luke nie może nas zaatakować, kiedy próbuję kolejnym razem. Jego pięść odbija się niewidzialnej ściany, piekielny ogień, który chce posłać w naszą stronę, zostaje pochłonięty przez niebyt.
Takiego obrotu sprawy się nie spodziewał.
- Interesujące - charczy, przenosząc wzrok z syna na mnie i z powrotem. - Bardzo interesujące.
Nie obchodzi mnie jego gadanie. Myślę o tym, by nie dać mu uciec, a Ruiz, stojący tuż obok, dotykają mojego ramienia swoim, tworzy kolejny okrąg, który posyła w stronę ojca.
Luke, wiedząc, co go czeka, wyciąga na bok ręce i pozwala się pochłonąć. Znika, a z nim znikają deszcz i przerażająca burza oraz nasze siły.
Spoglądam na partnera i staram się do niego uśmiechnąć, kiedy zwraca się w moją stronę, by dłonią ze śladami krwi dotknąć mojego policzka.
- Amelien - szepcze i uśmiecha się szczęśliwy, że jestem cała.
Chcę mu coś odpowiedzieć, ale potrafię jedynie spaść w dół i zanurzyć się w ciemność, która nie wydaje się być zła.




Budzę się dość nagle, czując wiatr muskający moje policzki oraz słysząc bijące gdzieś niedaleko serce drugiej osoby. Staram się unieść ciężkie powieki i dojść do siebie na tyle, by sprawdzić, gdzie jestem i dlaczego jest tutaj tak chłodno.
Pierwsza próba nie wychodzi mi najlepiej, dlatego staram się bardziej i w końcu otwieram oczy, by znowu je zamknąć, nieprzygotowana na jasność wschodzącego słońca. Już kiedy je takie widziałam, z tej perspektywy.
Otwieram oczy i staram się nie zamknąć ich jeszcze raz, a przyzwyczaić się do bladej żółci, która rysuje się przede mną, powyżej nurka.
W mojej głowie trybiki przeskakują j poznaję miejsce, gdzie jestem. To dach akademika, gdzie walczyliśmy z Luke'iem, a osobą, która mnie obejmuje, musi być Ruiz.
Słyszę, jak głęboko oddycha, nadal będąc pogrążonym we śnie. Po jego wyczynie solidna porcja drzemania mu się przyda, to dlatego nie wyrywam się z objęć, a tkwię w nich, obserwuję wschód i cierpliwie czekam, aż chłopak się obudzi.
Moje siedemnaste urodziny też spędziliśmy na dachu, kiedy Ruiz mnie tu przyprowadził i podarował mi bransoletkę z metalową zawieszką walizki. Wciąż ją mam, dokładnie na tym samym nadgarstku. Ani razu od tamtego dnia jej nie ściągnęłam i ani myślałam, by to uczynić. Tak samo jest z pierścionkiem zaręczynowym. Nie ściągnę ich, dopóki Ruiz ze mnie nie zrezygnuje. Albo do końca świat. Druga opcja wydaje się być bardziej kusząca.
Brunet porusza się lekko, przyciągając mnie do siebie, na co stękam cicho, bo zabolał mnie bok, na który nieuważnie upadłam zamiast ładnie wylądować po locie, kiedy to wysłaliśmy Luke'a z powrotem do piekła.
Czuję oddech na karku, później całus na policzku. Ruiz się przebudził. Mam nadzieję, że mimo okoliczności nie spał najgorzej.
- Cześć - witam się, ściskając lekko jedną z dłoni, które trzyma złączone na moim brzuchu. - Jak się spało?
- Dzień dobry, bardzo dobrze. Miałem taką fajną kołdrę, że nie mógłbym się pod nią nie wyspać. - Jeszcze jeden pocałunek na karku. -  A jak z tobą? Nic cię nie boli.
To może być zadziwiające po tym, co przeszliśmy, ale nie. Czuję się o wiele lepiej niż wczoraj, o czym mówię partnerowi.
- To dobrze. - Otrzymuję od niego jeszcze jeden pocałunek w kark. - Czyli... Jesteś Blokującą, tak?
W ten sposób nazywa się mieszańców mogących pochwalić się tą mocą, którą odkryłam podczas walki, a która okazała się tak przydatna.
- Na to wygląda.
- Przenoszący i Blokująca. Kurde, będzie z nas świetny duet.
- Jakbyśmy już nim nie byli.
Siedzenie na dachu po ciężkim boju i obserwowanie wschodu słońca to może nie najlepszy sposób na regenerację, ale w tej chwili czuję się dobrze tu, gdzie jestem. Mogę tak zostać trochę dłużej.
Czuję, jak Ruiz zmienia lekko pozycję, teraz siedzi, mając mnie pomiędzy swoimi nogami - jak zdołał w ogóle zasnąć w tej pozycji? - zerkam na niego przez ramię.
- Coś się stało, że tak się wiercisz?
Parska śmiechem  i obejmuje mnie mocniej.
- Więcej, co dzisiaj za dzień?
- Pierwszy, kiedy twój ojciec czuje się przegranym?
- To też, ale mam na myśli coś ważniejszego.
- Niby co takiego?
- Druga rocznica dnia, kiedy po raz pierwszy uklęknąłem przed tobą z prezentem w dłoni.
To były moje urodziny, które przecież sobie wspomniałam w głowie.
Chwila.
Druga rocznica dnia moich siedemnastych urodzin? Czyli moje dziewiętnaste?
- Masz rację - mówię oszołomiona. - Kurde, masz lepszą pamięć do moich urodzin niż ja sama.
Teraz to Ruiz śmieje się na całego.
- Ktoś musi. Wszystkiego najlepszego, kochanie. Przepraszam, że nie mam prezentu, był on w plecaku, ale ten nie najlepiej zniósł wczorajsze starcie.
Obracam się tak, że teraz klęczę przed chłopakiem, ujmuję w ręce jego twarz i mówię z mocą:
- Ty, cały i zdrowy, jesteś najlepszym prezentem, jaki mogłam sobie wymarzyć.
Uśmiech, jaki pojawia się na twarzy Shoty, jest nie do opisania. Szeroki, szczery, po prostu najpiękniejszy na świecie. Całuję ten uśmiech, a później całuję jego, chłopaka, którego kocham najbardziej ze wszystkiego.
A Ruiz nie pozostaje mi dłużny.
Całowalolibyśmy się pewnie dłużej, gdyby właśnie nie zaburczało mi głośno w brzuchu, co rozśmiesza bruneta.
- Oho, ktoś tutaj zgłodniał.
Uderzam go w ramię.
- Ej no, nie jadłam wczoraj obiadu i kolacji, ty pewnie też jesteś głodny.
- A i owszem, dlatego zabieram cię na dół. Chyba pora dać Deienowi znać, że żyjemy.
To zastanawiające. Obudziliśmy się na dachu, wciąż z zaschnięta krwią na skórze, obolali, a wokół panuje cisza. Czy nikt się nami nie zainteresował?
- Pewnie już kopie nam groby - rzucam pesymistycznie i próbuję wstać, Ruiz idzie w moje ślady i obejmuje mnie lekko, by pomóc koniec.
- Przesadzasz. Jak wpadł tu po tym, jak ojczulek zniknął tam, skąd przybył, Deien był gotowy wzywać wszystkie możliwe służby, by nas ratowały. Musiałem mu wyjaśnić, że tylko straciłaś przytomność, niedługo dojdziesz do siebie, to dał nam spokój. Musiał się w końcu zająć innymi uczniami.
Też racja.
Nie pytam o nic więcej, daję sprowadzić się na różane piętro, gdzie korzystam z łazienki, odświeżając się i badając powstałe podczas walki siniaki, wlokę się na śniadanie, tłumaczę Misjonarzowi przebieg wczorajszych zdarzeń i dopiero wtedy w pełni dociera do mnie to, co się wydarzyło.
A później jest piątek, dzień moich urodzin i wszystko idzie tak jak powinno, bez ingerencji Luke'a.
Mam nadzieję, że ten szybko się nie pojawi, a jeśli już będzie musiał, to zachowa ostrożność - w końcu nie ma do czynienia z byle kim.
Ja i Ruiz. Blokująca i Przenoszący. Kto by się spodziewał.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz