*za GPK 102
Nie byłem do końca szczery, kiedy posyłałem w przestrzeń swoje podziękowanie za niespodziewany prezent. Pomyślałem wtedy, że to nie jest to, czego sobie życzyłem, ale to nie do końca była prawda. Tak naprawdę to byłem przeraźliwie szczęśliwy i wdzięczny, że takie coś się wydarzyło. Dzięki Rosario jeden z wielkich problemów, które zaprzątały mi głowę i fundowały bezsenność co jakiś czas, zniknął. Nie oznaczało to, że wybaczyłem swojej byłej Stróż to, co mi zrobiła, ale sprawiało, że znowu myślałem o niej trochę cieplej. A to polepszyło mi humor.
Cylinder zakrywający mi głowę sprawiał, że włosy znowu pociły się pod nim niemiłosiernie, ale nie pozwoliłem sobie go ściągnąć. Przecież pogrzeb wymagał odpowiedniego ubioru, a co miałem w szafie lepszego niż swój fioletowy frak? Odpowiedź jest jedna – nic. Frak był w ogóle tym, w czym czułem się najlepiej i w czym najlepiej wyglądałem.
Czego nie mogłem powiedzieć o panu detektywie.
Nie ciągnąłem go do lasu – nie miałem chęci do wysiłku fizycznego – a przenosiłem go w powietrzu za pomocą swojej magii. Ręce mężczyzny zwisały w dół, palce prawie dotykały podłoża, bo tylko one poddawały się siłę grawitacji; korpus, głowa i nogi należały do mnie. Krew nie skapywała na ziemię, by zdobić kolejne źdźbła trawy, bo zdążyła już skrzepnąć na okrytej koszulą w prążki klatce piersiowej. Jakby nie patrzeć, to właśnie transportowałem na pogrzeb najmniej zmasakrowane ciało w swojej karierze. Trochę było mi to w niesmak, ale ważniejsze było to, że policjant był martwy i nie mógł więcej siedzieć mi i Cyrkowi Gniewu na ogonie.
Ciągnąc tak za sobą ciało, rozglądałem się wokół, szukając idealnego miejsca na pochówek. Musiało być na tyle ukryte, by nikomu nie przyszło na myśl szukać go właśnie na tym terenie przez kilka najbliższych miesięcy. Jasne, pewne jakiś Ponury Żniwiarz by się napatoczył, gdybym właśnie grzebał mrocznego ducha, czym kiedyś próbował nas straszyć jeden z pracowników – Koreańczyk, dał radę przez miesiąc, po czym zaginął bez wieści – ale miałem już taką wprawę, że nie żegnałem kogoś na wieki, nie mając pewności, że wrzucam do grobu zwłoki, które nie ożyją nawet jako zombie.
Wreszcie po wielu metrach spaceru znalazłem miejsce, które mogło się nadać. Ciało detektywa spoczęło chwilowo na spalonej trawie, a ja przerzuciłem sie z mocą na kopanie grobu. Nuciłem pod nosem, gdy niewidzialna ręka podobna do łyżki koparki rozgrzebywała kolejne porcje ziemi. Gdzieś nad głową przeleciała skrzecząca wrona, a jej kuzyn kruk spróbował zbliżyć się do trupa. Odgoniłem go ruchem dłoni i sam przykucnąłem przy nieboszczyku. Miał zamknięte oczy, ale mimika zastygłej twarzy jasno mówiła, że w chwili śmierci był zaskoczony tym, co się dzieje, może nawet odrobinę zagubiony. W końcu jakiś czas temu miał do czynienia z Rosario – wtedy kobieta udawała miłą i oszukała go, by pomóc mnie i Cyrkowi. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że de Sanchez zaczaiła się na funkcjonariusza w jakimś ciemnym zaułku i dorwała go, gdy ten wracał po pracy do domu. Raczej musiało tak być – widziałem się z Rosario wczoraj przed południem, a teraz, niecałą dobę później, miałem odprawić pogrzeb. Gdybym był tą kobietą, właśnie tak bym postąpił.
Patrzyłem na detektywa, przyglądałem mu się długo i uważnie, bo właśnie coś nie dawało mi spokoju. Znalazłem to dokładnie w tej samej chwili, gdy niewidzialna ręka dotarła do ustalonej głębokości i zamarła, kończąc swoją pracę. Pstryknąłem palcami, a moc wniknęła we mnie. Uniosłem dłoń i przytknąłem ją do szyi denata. Ta pulsująca żyłka mówiła jedno – mężczyzna musiał wciąż żyć.
Westchnąłem. No tak, z tego, co wiedziałem, Rosario nigdy nikogo nie zabiła, więc nie powinienem się dziwić, że nie za dobrze jej poszło. Ech, to było takie kłopotliwe. Nigdy nie miałem ofiary, która poniosłaby porażkę w umieraniu. Za to de Sanchez miała i to przy pierwszej próbie. Ale się chociaż starała.
Wiedziałem dobrze, jak radzić sobie z większością swoich problemów, toteż nie zastanawiałem się nad tym, co zrobić z tym żyjącym jeszcze nieboszczykiem. A nawet poczułem ochotę, by się nieco ubrudzić.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
– Wybacz, kolego – powiedziałem, przenosząc dłoń niżej na klatkę piersiową – ale kiedy po człowieczka zjawia się śmierć, nie warto utrudniać jej pracy.
Nadal się uśmiechając, zanurzyłem palec w ramie postrzałowej, a ciepło wyczuwalnego wnętrza mężczyzny wywołało u mnie dreszcze. Do jednego palca dołączył kolejny. Z pomocą magii rozszerzyłem ranę tak, by w jej wnętrzu znalazła się cała dłoń. Bez większego namysłu znalazłem serce, które nadal powoli pikało, i wyrwałem je niczym meksykański Indianin. Wyciągnąłem je i ułożyłem na szyi mężczyzny, a rękę pokrytą krwią przeniosłem teraz na czoło trupa. Można by powiedzieć, że ten krok był już zbędny, ale bardzo chciałem unicestwić także głowę byłego detektywa. To dlatego poszerzyłem i tę ranę, ale nie byłem już taki delikatny. Z całą swoją wrodzoną furią przebiłem mózg mężczyzny pięścią, która zamieniła się w pocisk. Na skórze czułem krew, płyny, a knykcie dotykały tylnych kości czaszki.
Uśmiechałem się całym sobą. Zwłoki detektywa wreszcie przypominały te, które pozostawia za sobą Cyrk Gniewu, a ja jako Ikari musiałem dawać innym przykład.
Po tych zabiegach upiększających przeniosłem zmasakrowane ciało do grobu, uważając, by serce nie spadło z gardła denata, po czym zakopałem je i przykryłem trawą pochodzącą z moich rąk. Na moje oko żaden człowiek nie powiedziałby, że kogoś tu właśnie pochowano – jak zwykle zadbałem o szczegóły. Grób zlał się w jedno z naturą wokół, a ja zadowolony ze swojej pracy mogłem ruszać z powrotem do obozu.
Podśpiewywałem sobie, wychodząc zza drzew, kiedy uderzyły we mnie ciężka atmosfera, spokój i cisza, która nie występowała, kiedy moi ludzie ćwiczyli do wieczornych występów. Było to niepokojące, dlatego przyspieszyłem kroku i dość szybko znalazłem się na głównym placu, gdzie cyrkowcy w dwóch szeregach utworzyli półokrąg. Jako że wyżsi z nich zasłaniali mi widok, zawołałem:
– Hej, hej, moje dzieciaczki! Dlaczego nie pracujecie? Czyżby coś się stało?
Rosły Cedric zerknął na mnie przez ramię z poważną miną i wyjaśnił lakonicznie:
– Mamy gościa, dyrektorze.
Skrzywiłem się. Kiedy ostatnim razem mieliśmy gościa, nie przyniósł on ze sobą nic dobrego. Coś mi mówiło, że i tym razem będę miał do czynienia z tą samą osobą. I nie pomyliłem się. Gdy już przedarłem się przez mur pracowników, stanąłem twarzą w twarz z Barthomolewem Webbem, który jak poprzednio wydawał się wielki i groźny. Uśmiechnąłem się do niego i uchyliłem rąbek cylindra.
– Witam, panie Webb. Co pana sprowadza do Cyrku Gniewu w taki piękny dzień i o takiej porze?
Mój wyuczony chłodny ton w ogóle na niego nie podziałał. Patrzył na mnie w taki sposób, jakby doskonale wiedział, że właśnie kogoś dobiłem i miał mnie w tym momencie za największego grzesznika na świecie. Cóż, bardzo daleko od prawdy nie wylądował.
– Panie Ikari, czy nie kontaktował się pan w ostatnim czasie z Rosario de Sanchez?
Żadnego „dzień dobry” czy coś, bo po co? Kultura osobista chyba nie wszystkich dotyczyła. Lepiej od razu z grubej rury wyrzucić to, z czym się przyszło. A ja ani trochę nie miałem ochoty odpowiadać na to pytanie Stróża.
Założyłem przed sobą ramiona i spojrzałem na Webba.
– Dlaczego pan o to pyta?
Nie skontaktowałem się wczoraj z Rosario. Znalazłem ją w mieście, gdzie się ukrywała, a odnalezienie jej nie było takie łatwe. Barthomolew nie musiał jednak o tym wiedzieć.
Mężczyzna odchrząknął.
– Znaleźliśmy ją.
– No cóż, to chyba była pana powinność, czyż nie?
Webb zgromił mnie wzrokiem. Zamilkł, a mnie ta cisza bardzo zaniepokoiła. Wrócił jednak do mówienia, a mnie z każdym jego słowem obejmował coraz większy chłód.
– Była w swoim rodzinnym domu. Rosario de Sanchez próbowała popełnić samobójstwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz