Zamknięta w filiżance stygłam. Byłam niczym kawa. Ta gorzka kawa podsycana korzeniem cynamonu, o której ktoś zapomniał, i z ziarenkami mielonego imbiru, coby rozgrzać, jak i wypalić. Stygłam jak ta kawa, porzucona i zapomniana, bez dostępu do nieba, bo ten zamknięto przed moimi oczami za pomocą czarnego dachu. Tkwiłam w swoim rozlaniu i zachodziłam w głowę, czy nie dałoby się zmienić stanu skupienia człowieka tak, by to przeżył. Jak wiadomo z historii, z mydłem się nie udaje. Gaz też nie daje odpowiednich efektów.
Nie były to zbyt dobre myśli, ale wciąż czułam się lepiej pochłonięta przez mrok i koszmary, przez demony, które chwytając za szyję, próbowały dostać się do mojego wnętrza. Bo to było bezpieczniejsze od udawania, że dostrzegam promienie światła wokół siebie. Nie chciałam umierać – nadal, zaraz po przebudzeniu to sobie mówiłam, na głos i wyraźnie, prawie krzyczałam – ale to jedno postanowienie, które miało być olbrzymim zwrotem w moim dotychczasowym życiu, nie przynosiło ze sobą na razie nic więcej. Po prostu byłam i oddychałam, poza tym nie było nic więcej.
– Annie, are you OK? – dotarło do mnie pytanie przyjaciela, poczułam się nagle jak bohaterka piosenki Michaela Jacksona. Tylko że mnie nikt nie zabił, wchodząc do mojego mieszkania przez okno. Była to właściwie jedyna piosenka tego artysty, którą potrafiłam zaśpiewać i czyniłam to dość często przed lustrem, dopóki nie przeprowadziłam się do domu z wieżyczką, gdzie moje odbicie w łazienkowym szkle chciało mnie zabić. Wcześniej było dobrze.
Podniosłam się tak, by przyjaciel mógł mnie zauważyć, pomachałam mu, co w żaden sposób nie odgoniło zmartwienia, jakie rysowało się na jego twarzy. Na twarzy mężczyzny z obsługi karuzeli-filiżanek również.
– Tak, nic mi nie jest – oznajmiłam, po czym usiadłam na ławeczce wewnątrz swojego naczynia, na której do tej pory wylegiwałam się niczym zmęczony nicnierobieniem kot i stygłam jak kawa. – Naprawdę nic mi nie jest – dodałam odrobinę głośniej, widząc także spojrzenia dzieci z filiżanek obok oraz ich rodziców, którzy w przeciwieństwie do innych ludzi patrzyli na mnie z odrazą i przerażeniem. Jakbym miała ich czymś zarazić. A przecież nie da się ot tak zarazić klątwą, takie rzeczy nigdy tak nie działały.
Spróbowałam się do nich uśmiechnąć, wychodząc z miejsca dotychczasowej kontemplacji, ale nikt mi na to nie odpowiedział. Jakże trudno przychodzi uwierzenie w słowa kogoś, kto swoim wyglądem przeczy ich znaczeniu. Nie czułem rozczarowania, raczej chłód dnia, który próbował wślizgnąć się pod puchową kurtkę, która powinna mnie chronić, ale nie spełniała swojej funkcji, bo zamiast ściśle do mnie przylegać, wisiała na mnie. Cóż, chyba jednak upodobniłam się trochę do trupa, ale nie moja wina, że codzienne jabłko przestało smakować, a czerwień herbaty kojarzyć się z krwią na tyle mocno, bym zechciała stać się człowieczą wersją wampira. Ale tak było mi teraz dobrze.
Przyjaciel czekał przy barierce, wyciągnął dłoń – kolejny raz – w moją stronę, by stać się podporą, kiedy będę schodzić z platformy, na które umieszczono przynoszące tyle frajdy spodki z filiżankami, w których można było sobie wyobrazić, że jest się kawą i stygnie jak ona. To wspomnienie, jakie stworzyłam w tym miejscu, pragnęłam zapisać jako to dobre, by wracać do niego, kiedy znowu za bardzo zapatrzę się w węglowy dom z wieżyczką i usłyszę echo własnego krzyku, jaki pozostał w jego ścianach.
– Co chciałabyś robić teraz? – zapytał, gdy oddaliliśmy się od piękna dobrych rzeczy i przechodziliśmy między atrakcjami, które zdawały się chcieć spaść mi na głowę.
Skryłam się w swoich ramionach, otoczyłam ciałem, by uniemożliwić szybkie dotarcie śmierci do mojego serca.
– Potrzebuję popatrzeć na ładny widok – powiedziałam. – Chcę się znowu poczuć tak, jak w wieżyczce, gdy wyglądałam przez okno.
To niekoniecznie mogło być dla mnie dobre – oznaczało bowiem udawanie powrotu do tego, co mnie zabijało – ale w jaki inny sposób miałam mierzyć się ze swoimi lękami, jakie nosiłam? Terapeuta powiedział, że będę musiała zmienić otoczenie, jeśli nadal będę się zatrzaskiwać między sztalugę a mrok, na razie tego nie chciałam. Pochwalił mnie za pomysł z wyjściem do wesołego miasteczka, czy kręciłby głową teraz, gdyby usłyszał moją propozycję? Będę musiała go o to zapytać, jeśli zjawię się na kolejnym spotkaniu.
Przyjaciel patrzył na mnie uważnie, dokładnie w ten sposób, w jaki patrzy się na kłamcę, by stwierdzić, czy tym razem mu zaufać, czy może znowu stworzy iluzję, w którą tak łatwo przychodzi innym wpaść.
– Jesteś pewna?
Od wielu dni wielu rzeczy nie byłam pewna – nawet swojego istnienia i oddechów – ale kiwnęłam potakująco głową, sądząc, że ten ruch nie zdradzi mnie tak, jak zrobiłyby to słowa, gdybym tylko pozwoliła jakimś opuścić mój język.
– Skoro taka twoja wola, to chodźmy.
Od wielu dni nie byłam również na wysokości, z której obserwowałabym ptaki w locie czy też przyglądała się smugom samolotów rysujących się na niebie. Jeśli za czymś jeszcze śmiałam tęsknić, to właśnie za wysokością, która w pierwszej chwili mnie przerażała, by w następnej stać się największą pięknością, z jaką mogłam do tej pory obcować. Na wysokości czułam, że jeszcze tak wiele jest do zrobienia. Wszelkie możliwości kryły się, tam gdzie można było ich wypatrywać, z nadzieją, że wszystko, czego się pragnie, spełni się w jakiś sposób. Och, moja naiwności, nie zniknęłaś, tak jak nie zniknęła i klątwa.
Przyjaciel poprowadził mnie ku wysokiej kolejce górskiej, która miała pomóc mi w spełnieniu maleńkiego marzenia tego dnia, kiedy to postanowiłam zrobić coś więcej, by pokazać, że walczę. Że prawdziwie nie chcę umierać. Jeszcze nie teraz.
Zajęcie jednego z kilkunastu wagoników wydawało się być prostym krokiem na tej prostej prowadzącej do podróży pełnej niesamowitych widoków, jednak dla mnie okazał się on być dłuższy od moich nóg. Nie potrafiłam dotknąć tego, czego pragnęłam, co miało przywrócić tę namiastkę radości, jaką czułam w swoim życiu, kiedy jeszcze stal nie czaiła się na moje żyły, a wszelkie okrzyki wypełnione były moją energią i śmiechem, nie śmiertelnym przerażeniem. Chciałam zawrócić, czym pewnie wkurzyłabym czekających w kolejce za mną, ale odwrót tchórza wydawał mi się być lepszą drogą niż przejście do maleńkości, która miała umożliwić mi iluzję latania.
I odeszłabym, gdyby jedno ramię nie porwało mnie w przód, nie popchnęło przed siebie i nie usadziło do porządku na jednym z dwóch miejsc w wagoniku. Patrzyłam na przyjaciela jak na upiora, który wyciągał szponiaste dłonie po to, by przypiąć mnie do maszyny, która zawiezie mnie wprost do piekła.
Ale kiedy jego palce dotknęły moich, kiedy uśmiechnął się do mnie wspomnieniem z dobrych czasów, poczułam się dobrze. Jakby lęk przed decyzją, którą podjęłam, nieco zmniejszył swój rozmiar, stał się skrzatem, skrył gdzieś w zakamarkach i patrzył wokół siebie, sycząc przez szpiczaste zęby.
– Zachód słońca zapowiedziano na dzisiaj, właśnie powinien się zaczynać – powiedział mi, a ja zadrżałam, bo właśnie powietrze zaczęło ocierać się o mój opór, przechadzać po mojej skórze i stawiać na baczność wszelkie napotkane włoski. – Wybrałaś więc dobrą porę. Gotowa?
Człowiek nie jest w stanie przygotować się na wiele rzeczy, także na te, które sam wybiera w swojej naiwności i złudnej nadziei. Ale nie było już odwrotu. Wagoniki ruszyły tylko po to, by opadać i wyrywać krzyki z płuc tych, którzy właśnie nie zdołali się przygotować. By igrać sobie z życiem, które dla tak wielu znaczyło odrobinę więcej niż nic. By wprawiać w osłupienie, zmuszać do zastygnięcia. Ale tutaj nie mogłam zamienić się w kawę, nie mogłam dać się zamknąć, kiedy natura wciąż miała do mnie dostęp.
Zamknęłam oczy i skupiłam się na oddechach. Póki oddycha, człowiek żyje. Wyrwanie powietrza z płuc było niemałą sztuką i choć właśnie to wszechświat starał się mi zrobić, ja się nie dałam. Pozwoliłam dać się opadać po to, by wznieść się i doświadczyć własnej tęsknoty w jej realnej formie. Spojrzałam na świat w chwili, kiedy postanowił być miły i zagrać kolorami na płótnie ponad moją głową. Mimo talentu, o jakim mi mówiono, nigdy nie byłam i nie będę w stanie stać się taką artystką, jaką jest Natura. Mogę jedynie kopiować to, co ona powołała do życia, być kopistą i za pomocą rąk tworzyć kalki czegoś, co powstało, nim ktokolwiek pomyślał o mnie.
Widok zapierał dech w piersi w inny sposób, niż starała się to zrobić prędkość. Choć tak wysoko mogłam być jedynie przez mgnienie oka, zdołałam zobaczyć to, za czym tęskniłam. Niebo znowu było dla mnie niebem, nie czarną powierzchnią, na której nie znajdę żadnej gwiazdy. Było sklepieniem, na którym jasność mogła rysować własny pejzaż, impresję swoich pragnień, której nie zdoła w pełni pojąć żadne oko, bo jest na to za słabe. Nim ponownie opadliśmy w dół, zdołałam westchnąć nad wspaniałością, jaką ten świat ma do zaoferowania, a której człowiek nie dostrzega w swoim wiecznym pędzie za niczym istotnym w kierunku pustki i nicości, z których nie będzie już powrotu.
I uczyniłam swoje kolejne postanowienie – nie chcę być wiecznym mieszkańcem domu z wieżyczką. Chcę stworzyć miejsce dla siebie, gdzie będę mogła poddać się zachwytom, gdzie otworzę swoje serce na wszystko, co może odebrać mi dech tylko na sekundę, nie na wieczność, gdzie będę czuła się bezpiecznie. Nie chciałam już tworzyć obrazów swojej klątwy. Chciałam znowu czuć smak jabłka, chciałam pić nie czerwień zmarnowanej krwi, a zieleń życia, cieszyć nie tylko oczy, ale spróbować radować się za pomocą wszystkich zmysłów, jakich mi nie odebrano. Chciałam dać drugą szansę swojemu życiu, by pokazało mi, że naprawdę walczyć.
Chciałam spojrzeć na drugą połowę mojego serca, tą, o której zapomniałam, zamykając ją za szkłem w łazience, nie czyniąc z niej jednak własnej zjawy, a zamglony obraz kogoś, kto wiedział, jak żyć, by żyć prawdziwie. Nie chciałam utracić siebie już nigdy więcej. Chciałam chwycić w dłonie przestrzeń, jaka otwierała się wokół mnie.
Wzrok przyjaciela, utkwiony we mnie, mówił mi jedno: był tu dla mnie, gotowy chwycić moją dłoń, ścisnąć ją mocno i otworzyć przede mną kieszeń, gdzie ukryłam swoją duszę. Tylko muszę chcieć także i tego.
Zrobię to. I to zanim upłynie czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz