Patrzyłam w tył na rzeczy, które zrobiłam.
Podobne sekwencje obrazów zawierających – mniej lub bardziej wypaczone – wspomnienia z życia, zarówno te dobre, jak i złe, najczęściej człowiek widział w momencie zagrożenia życia, czyli podczas tragicznego wypadku, kiedy śmierć wyciągała już w jego stronę swoje kościste dłonie, lub kiedy czuł, na łożu boleści, smutku czy oczekiwania, że jego koniec jest bliski. Taki ostatni rachunek sumienia z całego swojego istnienia. Nie byłam umierająca – przynajmniej nie pod względem fizycznym – zagrożenie zostało zażegnane w chwili, kiedy wyprowadziłam się z domu z wieżyczką, ale mimo to pozwoliłam sobie na tę retrospekcję, drogę odwrotną do mojego przemijania, dojście do tych punktów, które zaczęły najgorszy okres mojego życia.
Najpierw musiałam przeskoczyć w tył o całe dwa miesiące, jakie spędziłam w tym jasnym mieszkaniu przyjaciela, który mierzył się z półmrokiem moich rysunków i obrazów oraz z cieniami na mojej twarzy, które oblegały ją codziennie po wzmożonej, choć jakże bezsensownej w obecnej sytuacji, pracy. Należało cofnąć się pamięcią do czasów, kiedy to zdarzało mi się krwawić przez wbite w dłonie widelce. Później przejść do dnia, kiedy to wydarzyło się po raz pierwszy.
Ale czy da się cofnąć do pewnych niedających się wytłumaczyć zdarzeń, nie cierpiąc ponownie podczas tej podróży? By było mi łatwiej, ulokowałam się w łazience, za przymkniętymi, ale nie zamkniętymi na klucz drzwiami – chyba chciałam, by w razie czego mnie uratowano – i stanęłam przed lustrem, by patrzeć na potwora, który jeszcze niedawno był mną. Pewnie gdybym sięgała po kosmetyki i malowała się, może nie wyglądałabym na poważnie chorą. Albo wyglądałabym na klauna, jednak nie miałabym w sobie nic z osoby, której ciało ledwie żyje tylko dlatego, że dusza pozostała zawieszona między tamtym domem a tym mieszkaniem. Między marzeniem przemienionym w koszmar a koszmarem, który może przynieść kolejne marzenia.
Wpatrując się w swoją twarz, porównując ją w głowie z twarzą, którą widziałam w odbiciu tego dnia, kiedy po raz pierwszy przeleciał przed nią – pchany nieczystą siłą – nóż, poczułam się, jakbym właśnie skoczyła na główkę w otchłań, której dna nie znam, o którym nie wiem, że istnieje. Wiedziałam, że cały czas to byłam ja i tylko ja, ale to jak porównanie zdjęć z początków studiów z tymi zrobionymi podczas odbierania dyplomu – minione lata pozostawiają po sobie ślad, którego nic, nawet operacje plastyczne, nie są w stanie usunąć. Chyba nic nie jest.
Skierowałam swoją pamięć tam, gdzie prawie dotknęłam piekła. Na nowo zanurzyłam się w marzeniu fikcyjnej postaci, które przeniosłam na siebie, uważając, że mogę z niego uczynić własne szczęście. Tak bardzo się wtedy pomyliłam, za późno to jednak do mnie dotarło, bym zdołała uratować się o własnych siłach. Dom z wieżyczką złożył swój pocałunek na moim czole, kiedy się tego nie spodziewałam. Wchłonął mnie tak, jak gąbka mogła wchłonąć wodę, ale jak ją można było wykręcić, by wodę odzyskać, tak dom nie pozwalał na podobne działania. Uczynił ze mnie swojego sługę, zatruł umysł, wszelkie myśli i całe moje życie, podporządkował mnie sobie, jakby był klątwą. A czy właśnie nie był klątwą mojego życia? Zastraszał mnie w tych chwilach światłości, kiedy docierało do mnie, że coś jest nie tak. Groził mi, wprawiając w ruch martwe rzeczy, jęcząc swoim istnieniem, głodząc mnie swoją presją, zamykając w najgorszym mroku, pozbawiając podstaw, udowadniając, że da się żyć bez powietrza. Ale wtedy to nie było życie.
Patrzyłam w tył na rzeczy, które zrobiłam. Nie tylko kupiłam dom z wieżyczką i się do niego wprowadziłam, ja zamieszkałam w nim całą swoją duszą. I właśnie ten dzień, kiedy z uśmiechem i z walizką w dłoni przekroczyłam próg domu z wieżyczką, stał się dniem mojego końca. Ta czynność, wykonanie kroku, okazało się najgorszym, co w swoim życiu zrobiłam i co odbiło się na życiu innych ludzi.
Wpatrywałam się w swoje odbicie, dostrzegając przebiegające cienie chowające się pod czaszką, które śmiały się ze mnie, szydziły i cichymi głosikami skandowały: umrzesz, umrzesz!
Nie.
Nie wszystek umrę. A może wszystek? Może nikt nigdy nie umiera, a jedynie zamienia się w coś lub kogoś innego, przenosząc nie wspomnienia, a właśnie te rysy, które pojawiły się za poprzedniego życia? Może jedyną wiedzą, jaką mogłam mieć, jest marność, jaką byłam? Vanitas vanitatum et omnia vanitas.
Wpatrywałam się w swoją twarz w lustrze, wracając do tego, co było. Patrzyłam w tył na rzeczy, które zrobiłam i które doprowadziły mnie do tego punktu. Patrzyłam na swoją twarz potwora, a nóż – jeden z moich koszmarów – ponownie przeleciał tuż przed moją twarzą.
Nie zamknęłam oczu, zbyt przerażona tym, że klątwa dopadła mnie i tutaj.
Krzyknęłam przerażająco jak wtedy, kiedy jabłko upadło na drewnianą podłogę. Krzyczałam ze swojego środka, starając się przywołać w ten sposób swojego obrońcę.
Bo ja nie mogłam nim dla siebie być. Wciąż byłam na to za słaba. Pukanie do drzwi rozległo się, nim ze swoim krzykiem przeszłam w rejestr niesłyszalny dla człowieka. Było naglące, mocne, w mojej głowie kształtowało się na uderzanie, które mogło zniszczyć wszelkie mury niczym tajfun. Było ratunkiem.
– Wszystko w porządku? Mogę wejść? Pozwól mi, proszę!
Demony nie powinny mieć do mnie dostępu, jeśli im na to nie pozwolę. Ale pozwoliłam, bo wyrażeniem zgody było przejście przez próg. Przyjaciel nie był jednak kimś, kto chciał mnie skrzywdzić, nie potrzebował moich pozwoleń, by mnie ratować. Po prostu powinien to zrobić.
Odwróciłam twarz od szklanej tafli, która czyniła ze mnie monstrum, wpatrzyłam się w białe drzwi, za którymi istniało jeszcze światło. Tak bardzo chciałam go dotknąć.
– Proszę.
Wpadł do pomieszczenia niczym huragan, gotowy zniszczyć wszystko na swej drodze, jeśli tylko ktoś pomyślał o tym, by go zniszczyć. Dopadł do mnie, sprawdził, czy nic mi nie jest, a ja błądziłam po ścianach, szukając wbitego w którąś z nich noża, ale nic takiego nie dostrzegłam.
Czasami pamięć bywa ulotna niczym babie lato, kiedy indziej trzyma niczym kamień przywiązany do szyi i ciągnie w dół. Kiedy tak patrzyłam w twarz zatroskanego przyjaciela i w tył na rzeczy, które zrobiłam, zrozumiałam jedno.
– Nie chcę umierać – wyszeptałam, na co mój obrońca przytulił mnie do siebie tak mocno, jak jeszcze nigdy tego nie uczynił.
– W końcu to powiedziałaś. – W jego głosie słyszałam ulgę i radość. – Tak się cieszę. Nie umrzesz. Nie pozwolę na to.
Może byłam jedynie nic nieznaczącą marnością, ale było tyle znaczących rzeczy wokół mnie, a ja chciałam obcować z nimi najdłużej jak się da.
Nie wszystek umrę, o ile sama o to zadbam.
Podobne sekwencje obrazów zawierających – mniej lub bardziej wypaczone – wspomnienia z życia, zarówno te dobre, jak i złe, najczęściej człowiek widział w momencie zagrożenia życia, czyli podczas tragicznego wypadku, kiedy śmierć wyciągała już w jego stronę swoje kościste dłonie, lub kiedy czuł, na łożu boleści, smutku czy oczekiwania, że jego koniec jest bliski. Taki ostatni rachunek sumienia z całego swojego istnienia. Nie byłam umierająca – przynajmniej nie pod względem fizycznym – zagrożenie zostało zażegnane w chwili, kiedy wyprowadziłam się z domu z wieżyczką, ale mimo to pozwoliłam sobie na tę retrospekcję, drogę odwrotną do mojego przemijania, dojście do tych punktów, które zaczęły najgorszy okres mojego życia.
Najpierw musiałam przeskoczyć w tył o całe dwa miesiące, jakie spędziłam w tym jasnym mieszkaniu przyjaciela, który mierzył się z półmrokiem moich rysunków i obrazów oraz z cieniami na mojej twarzy, które oblegały ją codziennie po wzmożonej, choć jakże bezsensownej w obecnej sytuacji, pracy. Należało cofnąć się pamięcią do czasów, kiedy to zdarzało mi się krwawić przez wbite w dłonie widelce. Później przejść do dnia, kiedy to wydarzyło się po raz pierwszy.
Ale czy da się cofnąć do pewnych niedających się wytłumaczyć zdarzeń, nie cierpiąc ponownie podczas tej podróży? By było mi łatwiej, ulokowałam się w łazience, za przymkniętymi, ale nie zamkniętymi na klucz drzwiami – chyba chciałam, by w razie czego mnie uratowano – i stanęłam przed lustrem, by patrzeć na potwora, który jeszcze niedawno był mną. Pewnie gdybym sięgała po kosmetyki i malowała się, może nie wyglądałabym na poważnie chorą. Albo wyglądałabym na klauna, jednak nie miałabym w sobie nic z osoby, której ciało ledwie żyje tylko dlatego, że dusza pozostała zawieszona między tamtym domem a tym mieszkaniem. Między marzeniem przemienionym w koszmar a koszmarem, który może przynieść kolejne marzenia.
Wpatrując się w swoją twarz, porównując ją w głowie z twarzą, którą widziałam w odbiciu tego dnia, kiedy po raz pierwszy przeleciał przed nią – pchany nieczystą siłą – nóż, poczułam się, jakbym właśnie skoczyła na główkę w otchłań, której dna nie znam, o którym nie wiem, że istnieje. Wiedziałam, że cały czas to byłam ja i tylko ja, ale to jak porównanie zdjęć z początków studiów z tymi zrobionymi podczas odbierania dyplomu – minione lata pozostawiają po sobie ślad, którego nic, nawet operacje plastyczne, nie są w stanie usunąć. Chyba nic nie jest.
Skierowałam swoją pamięć tam, gdzie prawie dotknęłam piekła. Na nowo zanurzyłam się w marzeniu fikcyjnej postaci, które przeniosłam na siebie, uważając, że mogę z niego uczynić własne szczęście. Tak bardzo się wtedy pomyliłam, za późno to jednak do mnie dotarło, bym zdołała uratować się o własnych siłach. Dom z wieżyczką złożył swój pocałunek na moim czole, kiedy się tego nie spodziewałam. Wchłonął mnie tak, jak gąbka mogła wchłonąć wodę, ale jak ją można było wykręcić, by wodę odzyskać, tak dom nie pozwalał na podobne działania. Uczynił ze mnie swojego sługę, zatruł umysł, wszelkie myśli i całe moje życie, podporządkował mnie sobie, jakby był klątwą. A czy właśnie nie był klątwą mojego życia? Zastraszał mnie w tych chwilach światłości, kiedy docierało do mnie, że coś jest nie tak. Groził mi, wprawiając w ruch martwe rzeczy, jęcząc swoim istnieniem, głodząc mnie swoją presją, zamykając w najgorszym mroku, pozbawiając podstaw, udowadniając, że da się żyć bez powietrza. Ale wtedy to nie było życie.
Patrzyłam w tył na rzeczy, które zrobiłam. Nie tylko kupiłam dom z wieżyczką i się do niego wprowadziłam, ja zamieszkałam w nim całą swoją duszą. I właśnie ten dzień, kiedy z uśmiechem i z walizką w dłoni przekroczyłam próg domu z wieżyczką, stał się dniem mojego końca. Ta czynność, wykonanie kroku, okazało się najgorszym, co w swoim życiu zrobiłam i co odbiło się na życiu innych ludzi.
Wpatrywałam się w swoje odbicie, dostrzegając przebiegające cienie chowające się pod czaszką, które śmiały się ze mnie, szydziły i cichymi głosikami skandowały: umrzesz, umrzesz!
Nie.
Nie wszystek umrę. A może wszystek? Może nikt nigdy nie umiera, a jedynie zamienia się w coś lub kogoś innego, przenosząc nie wspomnienia, a właśnie te rysy, które pojawiły się za poprzedniego życia? Może jedyną wiedzą, jaką mogłam mieć, jest marność, jaką byłam? Vanitas vanitatum et omnia vanitas.
Wpatrywałam się w swoją twarz w lustrze, wracając do tego, co było. Patrzyłam w tył na rzeczy, które zrobiłam i które doprowadziły mnie do tego punktu. Patrzyłam na swoją twarz potwora, a nóż – jeden z moich koszmarów – ponownie przeleciał tuż przed moją twarzą.
Nie zamknęłam oczu, zbyt przerażona tym, że klątwa dopadła mnie i tutaj.
Krzyknęłam przerażająco jak wtedy, kiedy jabłko upadło na drewnianą podłogę. Krzyczałam ze swojego środka, starając się przywołać w ten sposób swojego obrońcę.
Bo ja nie mogłam nim dla siebie być. Wciąż byłam na to za słaba. Pukanie do drzwi rozległo się, nim ze swoim krzykiem przeszłam w rejestr niesłyszalny dla człowieka. Było naglące, mocne, w mojej głowie kształtowało się na uderzanie, które mogło zniszczyć wszelkie mury niczym tajfun. Było ratunkiem.
– Wszystko w porządku? Mogę wejść? Pozwól mi, proszę!
Demony nie powinny mieć do mnie dostępu, jeśli im na to nie pozwolę. Ale pozwoliłam, bo wyrażeniem zgody było przejście przez próg. Przyjaciel nie był jednak kimś, kto chciał mnie skrzywdzić, nie potrzebował moich pozwoleń, by mnie ratować. Po prostu powinien to zrobić.
Odwróciłam twarz od szklanej tafli, która czyniła ze mnie monstrum, wpatrzyłam się w białe drzwi, za którymi istniało jeszcze światło. Tak bardzo chciałam go dotknąć.
– Proszę.
Wpadł do pomieszczenia niczym huragan, gotowy zniszczyć wszystko na swej drodze, jeśli tylko ktoś pomyślał o tym, by go zniszczyć. Dopadł do mnie, sprawdził, czy nic mi nie jest, a ja błądziłam po ścianach, szukając wbitego w którąś z nich noża, ale nic takiego nie dostrzegłam.
Czasami pamięć bywa ulotna niczym babie lato, kiedy indziej trzyma niczym kamień przywiązany do szyi i ciągnie w dół. Kiedy tak patrzyłam w twarz zatroskanego przyjaciela i w tył na rzeczy, które zrobiłam, zrozumiałam jedno.
– Nie chcę umierać – wyszeptałam, na co mój obrońca przytulił mnie do siebie tak mocno, jak jeszcze nigdy tego nie uczynił.
– W końcu to powiedziałaś. – W jego głosie słyszałam ulgę i radość. – Tak się cieszę. Nie umrzesz. Nie pozwolę na to.
Może byłam jedynie nic nieznaczącą marnością, ale było tyle znaczących rzeczy wokół mnie, a ja chciałam obcować z nimi najdłużej jak się da.
Nie wszystek umrę, o ile sama o to zadbam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz