Chciałam wyśnić świat bez lęków. Taki, w którym nie bałabym się niczego zrobić. W którym nie bałabym się patrzeć na siebie w lustrze. W którym sztućce mogłyby być metalowe, a nie tylko drewniane, jakich obecnie używałam, mieszkając u przyjaciela. Chciałam, by świat stał się takim światem, w którym nie wracam codziennie wspomnieniami do domu z wieżyczką. W którym ów dom nie jest jedynym, co maluję i rysuję. Chciałam wyśnić świat, w którym mogłabym się śmiać, a nie krzyczeć na dźwięk upadającego na deski podłogi jabłko. W którym na nowo zaświeciłoby słońce.
Ale co z tego, iż ja czegoś chciałam? Świat nie był zobligowany do spełniania czyichś marzeń czy zachcianek. Nie miałam co mieć wobec niego oczekiwań, powinnam raczej zacząć wymagać więcej od siebie, by coś zaczęło się w końcu zmieniać.
A tym, co na razie zaczęłam robić dla siebie, było oglądanie przy kubku kawy lub herbaty wymysłu czyjegoś umysły, który przeniesiono na wizję, a który nadal pozostawał – choć tak przyjemnie ciepłą – iluzją. Choć przyjaciel i tak uważał to za mój sukces; zamiast tkwić nadal we wspomnieniu domu z wieżyczką, swoją uwagę przeniosłam na pewną księgarnię w miasteczku pośrodku niczego i żywiłam się obrazami gór, lasów i jednego imienia, nie latających sztućców, morderczego odbicia czy cieni, które do nikogo nie należały.
Chciałam wyśnić świat bardziej podobny do tego, który mogłam oglądać dopiero wtedy, kiedy ktoś zechciał z własnej motywacji przystosować go do mnie, bym go zrozumiała. Świat, w którym wszelkie tragedie mogłyby być nie tylko bólem, ale i czyimś wsparciem, zaś radości większe, bo w towarzystwie.
Chcieć to jednak móc dopiero wówczas, gdy wszelkie zmiany zacznę od siebie, a na to się nie zanosiło. Mogłam patrzeć z zachwytem na tworzony za pomocą scenariusza i ujęć kamery świat, ale nadal myśleć i czynić to, co myślałam i czyniłam, poddając się morderczej sile budynku, w którym niegdyś mieszkałam. Choć trzeba przyznać, iż miałam za sobą kilka prób i to w ciągu jednego dnia!
Przysiadłam bowiem do jednego z bloków technicznych, w jakie zaopatrzył mnie przyjaciel, chwyciłam między palce kredkę w kolorze innym niż czarny – morska zieleń od zawsze miło mi się kojarzyła – i spróbowałam narysować nią ptaka. Przysiadł na gałęzi między kilkoma liśćmi, złożył swoje piękne, kształtne i proporcjonalne skrzydła, przymknął maleńkie oczka i czuwał niczym feniks czekający na moment, w którym spłonie, by narodzić się na nowo. Ja też chciałam się odrodzić, to dlatego sięgnęłam po taką tematykę. Mimo wszystko w tle, tuż nad prawym ramieniem ptaka zamajaczył kontur wieżyczki z wyraźnym oknem, w którym jeszcze kilka miesięcy temu zasiadałam, by cieszyć się nocnym niebem i liczyć gwiazdy, nie mogąc zdobyć się na sen chociaż przez godzinę.
To był dla mnie dowód, że się nie udało. Że jestem za słaba, by mierzyć się z największym demonem, nadal tkwiąc w odmętach klątwy i ledwie łapiąc powietrze, by dostrzec coś poza tamtym domem. To bolało, a jednocześnie tak potwornie mnie wkurzało! Aż chciałam pogiąć kartkę z rysunkiem ptaka, potargać ją, byle tylko nie patrzeć na to, iż moja chęć zrobienia kroku w stronę światła to właściwie dwa kroki w tył, prosto w ramiona przeszłości i mroku. W porę zatrzymały mnie dłonie przyjaciela, który powoli oderwał mnie od papieru, wygładził jego powierzchnię i przytulił do swojej piersi, uśmiechając się tak, jak chciałam, by się uśmiechał, będąc już o mnie całkowicie spokojnym.
– Zostaw – powiedział, gdy otworzyłam usta, by samej coś rzec. – Wydaje ci się, że się nie udało, ale to nieprawda. Jest postęp, Annie. A wiesz, skąd to wiem? – Pokręciłam głową, bo naprawdę nie wiedziałam, co takiego mi wyszło w tym dziele. – Bo to nie dom przez ciebie przemówił, ale to zwierzę, które chciało zostać uwiecznione przez twoje ręce.
Patrzyłam na twarz człowieka, który jeszcze we mnie wierzył, kiedy ja sama sobie nie potrafiłam ufać w żadnej kwestii, i kolejny raz myślałam o tym, że nie zasługuję na kogoś takiego w swoim życiu. Jak ktoś taki jak ja, kto upadł na dno pod tyloma względami, mógł jeszcze liczyć na czyjeś zrozumienie? Zapytałam o to swojego psychologa, na co ten się uśmiechnął i kazał mi samej znaleźć odpowiedź. Jakbym już nie miała co robić.
– Jak to? – zapytałam, a te słowa nie zabrzmiały jak skrzek kogoś, kto przez długi czas unikał rozmów, a na tyle mocno, by mężczyzna mógł mnie zrozumieć, przez co uśmiechnął się do mnie jeszcze szerzej, jakby naprawdę się cieszył z tego, co właśnie robię.
Uśmiechał się jak ktoś bez większych zmartwień, kiedy doskonale wiedziałam, iż cierpi przez opiekę nade mną i sam chętnie wyrwałby się do świata, w którym nie musiałby martwić się o to, że znowu zrobię coś złego lub poniosę swój krzyk przez całe piętro.
– Zauważ – usiadł na podłodze obok mnie, bo to w tej pozycji ostatnio rysowało mi się najlepiej – że całe swoje skupienie ukazałaś na tym zwierzęciu. Spójrz tutaj. – Wskazał dłonią na skrzydło ptaka. – Widzisz, ile tu jest detali? Każde możliwe piórko powołałaś na papier niczym osobny byt, a dopiero pociągając kredką kolejny raz, zbudowałaś z nich całość. Ten obiekt jest wypracowany i szczegółowy. – Chyba zaczynałam dostrzegać na rysunku to, co on. – A kiedy spojrzysz tutaj, na dom z wieżyczką – podążyłam tam spojrzeniem – możesz się tylko domyślić, co to za budynek, bo jest kształt nie jest wyraźny, pozostaje naprawdę daleko w tle. Widzisz?
Wpatrywałam się w dzieło własnych rąk i dopiero teraz poznawałam to, co narysowałam. Z palcem zawieszonym w powietrzu tworzyłam niewidzialną kopię, pociągając tak wyimaginowanym narzędziem, jak robiłam to jeszcze kilkanaście minut temu, i widziałam, że przyjaciel ma rację. Moją uwagę trzymał przy sobie ten ptak, symbol wolności, ale też zamknięcia w złotej klatce. Czasami czułam się jak on – bezradna i bezbronna, kiedy to krzyczałam nie tylko wewnątrz siebie – ale coraz częściej chciałam dzielić z nim coś innego: wolność.
Chciałam wyśnić świat bez lęków, w którym mogłabym się poruszać w tę stronę, w którą chcę, nieprowadzona przez żadne nieczyste nawoływania, lecz idąca za głosem własnego serca. Pozbawiona działania nieczystej klątwy, radosna wśród liściastych koron drzew, bez obawy, iż coś spadnie mi na głowę w celu mordu. Chciałam wyśnić świat, w którym sny są pastelami, nie kolejnymi odcieniami zbrodni. Przyjaciel widział, czego chcę. Jego ramiona objęły mnie i przytuliły do siebie, chroniąc przed tym, co mogłoby zaatakować moją głowę, jeśli nie zatrzymam myśli o latającym, wolnym ptaku, a dam się omotać wizjom domu z wieżyczką, który nic dobrego nigdy dla mnie nie skrywał.
– Powinnaś odpocząć – wyszeptał do mojego ucha, ciepły podmuch załagodził drżenie skóry.
– Dobrze.
Pozwoliłam mu, by mnie dźwignął i nadal tkwiącą w objęciach przeniósł na sofę. Było mi tu wygodnie, a kiedy jeszcze przykrył mnie wełnianym kocem, poczułam się jak w najwspanialszym miejscu, jakie człowiek mógł dla siebie stworzyć. Westchnęłam, a przyjaciel pogłaskał mnie po głowie.
– Zdrzemnij się, Annie. Zdrzemnij się, a kiedy się obudzisz, świat będzie lepszy. Zobaczysz.
Chciałam w to uwierzyć. Skinęłam mu głową, po czym odpłynęłam do krainy, gdzie to podświadomość wiodła prym.
Chciałam wyśnić świat bez lęków. Próba numer x rozpoczęta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz