Wrócił, a ja mogłam
powiedzieć, że właśnie zaczął się mój zimowy sen.
*
To
było tylko szesnaście dni. Nigdy więcej. Nigdy mniej.
Kiedyś
zapytałam go, dlaczego akurat tyle, odparł, że jak za pierwszym
razem mógł sobie pozwolić na taki urlop, nie ma zamiaru tego
zmieniać. No i szef był mu z tym na rękę. Spojrzałam wtedy na
niego z uniesioną brwią, bo wiedziałam, jak się miewa prawda –
wystarczyło zerknąć do internetu na ich stronę, by wiedzieć, że
w okresie świąteczno-noworocznym wydawnictwo jest zamknięte na
cztery spusty i wszyscy pracownicy po prostu mają wolne – ale nie
drążyłam, skąd taka odpowiedź.
– Poza tym wiem, że
wtedy najbardziej potrzebujesz zastrzyku ironii i sarkazmu, bo cały
świat zamienia się w przyjemną kulę ciepła i życzliwości
względem wszystkich i wszystkiego – dodał wtedy i roześmiał
się, na co uderzyłam go pięścią w pierś. Wtedy roześmiał się
jeszcze głośniej i znienacka przytulił mnie do siebie, jak tylko
najlepszy przyjaciel może sobie na to pozwolić.
Od tamtej
pory zjawiał się w miasteczku w południe dwudziestego drugiego
grudnia. Wysiadał z autobusu po trzech godzinach trzęsącej jazdy,
umęczony tym niemiłosiernie, ale uśmiechnięty, że oto nadszedł
koniec męki i wita go jego ukochane, rodzinne miasto.
A wraz z
nim witałam go ja, czasami stojąc na przystanku, czasami jedynie
machając mu przez okno kawiarni, jeśli akurat miałam zmianę, a on
musiał przejść obok niej w drodze do domu. Czasami dopiero
wieczorem podczas spotkania całą paczką przyjaciół. Ale zawsze
dwudziesty drugi grudnia był dla mnie szczególnym dniem. Bodajże
najlepszym w ciągu całego roku.
Dzień 1 - 22 grudnia
Świt
rozlewał się wśród zimowych wzgórz, zanurzając je w mlecznej
poświacie i wśród dźwięków tego życia, jakie się w dolinie
osiadło. To była odpowiednia pora, by rozciągnąć ciało, unieść
powieki i zastanowić się, czy kolejny dzień tkwić jedynie w
miejscu, czy może ruszyć się o ten maleńki krok, byle tylko
pozostawić po sobie jakiś ślad.
Biel, która okrywała
miasteczkowe drogi, czekała na moment, kiedy będzie mogła lśnić
wśród słonecznych promieni i wodzić na manowce nieostrożnych
kierowców. Zimne powietrze czekało, byle tylko wedrzeć się do
płuc i na chwilę zatrzymać ich pracę, by wskazać wartość
istnienia. Wśród takich krajobrazów można by sądzić, że to
miasteczko jest niczym z bajki, raczej urojeniem, magicznym wytworem
niż rzeczywistością. Cóż, żyłam tu od prawie trzydziestu lat i
jedynie zimą miasteczko było jak z baśni, ale nie za sprawą
widoków, lecz jednej osoby, która się wówczas zjawiała.
Zawsze
lubiłam zimę, bo najbardziej ze wszystkich pór roku oddawała
kolory, które do mnie pasowały. Można się było dziwić
kilkulatce, która odmawiała głośno i skutecznie noszenia
różowych, zielonych czy żółtych ubrań, ale gdy byłam
nastolatką, dotarło do dorosłych, że wiem, jak wyrazić siebie, i
ich uwagi, że w fioletowej sukience byłoby mi ładnie, w ogóle do
mnie nie docierały.
Lubiłam zimę, bo ona skrywała na
chwilę to, co przez większą część roku było odkryte, a
odkrywała to, co uciekało wzrokowi. Zimą mogłam zobaczyć
najwyżej wyrośnięte gałęzie, dostrzegać przez okno w swoim
pokoju na piętrze domy sąsiadów, których nie widziałam wcześniej
przez zarzucone liśćmi drzewa. Mogłam dostrzec też budynek szkoły
podstawowej, w której poznałam swoich pierwszych przyjaciół.
Jeden z nich miał przyjechać właśnie dzisiaj, by spędzić w
miasteczku Boże Narodzenie i nowy rok.
A także, by zamienić
moje życie w zimowy sen na szesnaście dni. A to sprawiało, że
uśmiechałam się całą sobą i choć odrobinę zbliżałam do
czegoś zwanego szczęściem.
Najpierw jednak powinnam zacząć
dzień tak jak każdy inny, dlatego oddałam się toalecie, ubrałam
ciepło i zeszłam na dół do kuchni, by zjeść ukochany posiłek i
nabrać energii na kolejne godziny. Myślałam, że wszystko będzie
jak zwykle, że znowu wymienię z siedzącą przy stole mamą kilka
zdań, ale rodzicielka zdawała się mieć zupełnie inny plan.
–
Powinnaś wyjść dzisiaj wcześniej – zauważyła, kiedy nalewałam
sobie kawy z dzbanka, a jej uśmiech był zaskakująco pogodny. I
byłam pewna, że nie ma to absolutnie nic wspólnego ze zbliżającym
się Bożym Narodzeniem.
– A to niby dlaczego? – zapytałam,
w ogóle nie widząc żadnego powodu, by tak zrobić.
–
Zdajesz sobie sprawę z tego, kto dzisiaj przyjeżdża, prawda?
Pewnie się za nim stęskniłaś.
Że też człowiek nie może
w spokoju zjeść śniadania.
Mimo uporczywego spojrzenia,
jakie rodzicielka we mnie wbiła, nie odpowiedziałam od razu, a
wzięłam się za posmarowanie rogala dżemem brzoskwiniowym. Zdaniem
niektórych mogło się to gryźć z małą miseczką zupy warzywnej,
którą sobie podgrzałam, bo została z wczorajszego obiadu, ale tak
dla mnie wyglądała równowaga, jeśli chodzi o posiłki.
–
Wiem, kto przyjeżdża, i nie muszę wyjść wcześniej, by powitać
go na przystanku, bo doskonale wie, jak trafić do miasteczka, a
zobaczymy się wieczorem całą paczką.
Kobieta westchnęła
ciężko nad swoim talerzem z kanapkami.
– Ty i to twoje
trzymanie się reguł. Czy choć raz nie mogłabyś być
spontaniczna?
Spojrzałam na nią twardo.
– Ale nie ma
po co robić wyjątków, mamo. Od lat wygląda to dokładnie tak samo
i obojgu nam to pasuje.
Westchnęła
ciężko i pokręciła głową.
– Jestem pewna, że gdybym
zapytała o to Ryana, jego odpowiedź byłaby inna niż twoja.
–
Więc zrób to, jak tylko go zobaczysz – odparłam i zajęłam się
konsumpcją, by niecałe dwadzieścia minut później kroczyć wśród
śniegu i delektować się grudniowym porankiem.
W
przeciwieństwie do wielu przedstawicieli młodszego pokolenia – no
dobra, młodszych o dekadę, to nie pokolenie różnicy – naprawdę
lubiłam spacerować ulicami tego miasteczka. Zwłaszcza zimą, kiedy
śnieg zalegał, gdzie tylko mógł, blade słońce pojawiało się
wśród błękitu nieba, a wydobywający się z nosa czy ust oddech
przybierał postać pary. Lubiłam przemierzać kolejne ścieżki,
witać skinieniem głowy każdą napotkaną znajomą osobę i cieszyć
się z tego piękna. Nawet jeśli oznaczało to późniejszy,
nieznośny ból biodra, to wydawało mi się być tego warte.
Jeszcze
bardziej lubiłam spacerować w najlepszym towarzystwie, jakie mogłam
sobie wymarzyć.
To dlatego bardzo czekałam na pierwszy dzień
kalendarzowej zimy, by mój najlepszy przyjaciel się tutaj zjawił i
uprzyjemnił mi świat jeszcze bardziej.
Uśmiech sam pchał
się na moje usta, kiedy
mijałam kolejne przystrojone na święta domy
sąsiadów, którzy witali się ze mną pogodnym „dzień
dobry” i oddawałi
swoje ciepło, biorąc moje w zamian. To miasteczko zawsze było
ostoją życzliwości
i dobra, nikt tutaj nie kopał dołków pod nikim, a
pomagano sobie, bo wspólna praca stanowiła o tym, jak dobrze się
ono
rozwinęło.
Moi pradziadkowie, którzy przybyli tu przed dziewięcioma dekadami
jako młodzi małżonkowie, często wspominali mojemu tacie, że nic
tutaj nie było. Kościół, jeden sklep i kilka domów mieszkańców,
którzy parali się rolnictwem. Dopiero moja prababcia, nauczycielka
z wykształcenia i powołania, sprawiła, że powstała tu szkoła
podstawowa. Zapuściliśmy tu korzenie, tak jak kolejni miejscowi,
którzy zaczęli napływać tu dla spokojniejszego życia. W ciągu
kolejnych dwóch dekad liczba mieszkańców wzrosła
kilkunastokrotnie, a miasteczko zaczęło
przeżywać rozkwit. Coraz więcej osób, które przyjeżdżały
tylko na weekendy, przyjeżdżało częściej, a ich dzieci
decydowały się na życie tutaj. Tak zrobiła moja babcia ze strony
mamy, dzięki jej decyzji moi rodzice mieli okazję się poznać,
zakochać w sobie i także założyć tu rodzinę. Dzięki temu sama
mogłam stać się częścią tej społeczności, w której czułam
się najlepiej i której nigdy nie zdołałabym porzucić na zawsze.
Z rozmyśleń nad moim rajem wyrwał mnie czyjś okrzyk.
–
Meg! – Na horyzoncie zamajaczyła mi znajoma postać, na widok
której się uśmiechnęłam.
– Pani Sol! Dzień
dobry!
Podbiegłam do kobiety, której siwe włosy jak zawsze
zaplecione były w długi warkocz, i uścisnęłam ją mocno na
powitanie.
Zaśmiała się na ten gest.
–
No, no, no. Zawsze jesteś radosna, ale dzisiaj to aż za bardzo.
Czyżby kawaler przyjeżdżał?
Przewróciłam oczami i
roześmiałam się.
– Może i kawaler, ale to nie ma ze mną
nic wspólnego. Tak, przyjeżdża dzisiaj w południe.
–
Musicie się cieszyć, ze będziecie dzisiaj wszyscy razem.
Przychodzicie do mojej córki
– Oczywiście, mamy
zarezerwowany cały najdłuższy stół i lojalnie uprzedzam, że
będziemy głośno.
Teraz to pani Sol się roześmiała. Może
nie mówiła tego głośno, ale uwielbiała, kiedy wraz ze swoją
paczką przyjaciół przychodziłam do restauracji jej córki, by
spędzić tam z nimi czas, pijąc, rozmawiając i hałasując, dopóki
lokal nie zamknie swoich wrót. Były to nasze coroczne spotkania
całą dziewiątką – a czasem jedenastką, kiedy towarzyszył nam
mąż jednej z przyjaciółek i ich córka – podczas których
mogliśmy się podzielić wszystkim, ale to naprawdę wszystkim. Na
jaw wychodziły układane plany, nowe marzenia, ale też jakieś
waśnie, które w takim gronie lepiej udawało się rozwiązać.
–
Możecie hałasować, byście tylko lokalu nie zburzyli. Przyjemnego
dnia, moje dziecko.
– Pani również! – odparłam i
pochyliłam się, by cmoknąć ją w policzek, jak zwykłam czynić
wobec wszystkich znajomych kobiet w wieku mojej babci. – Do
zobaczenia!
Że też nawet ona pamiętała o świątecznym
spotkaniu i tym, z kim spędzę ten wieczór. Jakby dla wielu
mieszkańców znaczenie miało, iż jeden z nich powraca po
miesiącach na łono rodziny i tej malowniczej miejscowości. Jakbym
nie tylko ja tak tego wyczekiwała.
Ale na to spotkanie było
jeszcze o wiele za wcześnie. Nie powinien bowiem dotrzeć do
miasteczka szybciej, niż w południe, jednak przyjemnie było w
drodze do pracy zahaczyć o przystanek, na którym wysiądzie.
Uśmiechnęłam się do siebie, przysiadając na chwilę na ławce
pod wiatą i patrząc przed siebie na najruchliwszą – zdawałoby
się – drogę w tej mieścinie, po której samochody w godzinach
szczytu przejeżdżały w ilości nie większej niż dwustu osobówek.
Wzmożony ruch pojawiał się przy większych świętach, kiedy to
członkowie rodzin przyjeżdżali, by je uczcić, bądź w wakacje,
kiedy wnukowie odwiedzali dziadków, poza tymi okresami było jednak
bardzo spokojnie i ten spokój tak bardzo mi odpowiadał. To on tak
bardzo mnie tu trzymał,
że nie byłam
w stanie wyjechać do miasta, jak uczynił to przyjaciel. Moje serce
i życie były
tutaj i wcale nie potrzebowałam
tego zmieniać.
Resztę drogi do pracy pokonałam w dobrym
humorze, co nie uszło uwadze szefowej, która zdawała się na mnie
czekać tego poranka, jakby chciała się upewnić, że się pojawię.
A przecież nie mogłabym jej zawieść i nie trzymać się grafiku.
– Meg! – zawołała na mój widok prawie takim samym
tonem, jak kilkanaście minut wcześniej zrobiła to pani Sol.
Uśmiechnęłam się do niej promiennie.
–
Dzień
dobry. Widzę, że i
pani
jest
dzisiaj w dobrym humorze.
– Ale chyba nie w aż tak dobrym
jak ty. Cześć. Myślałam, że się spóźnisz.
– Dlaczego
wszyscy zakładają, że nie będę działała dzisiaj
zgodnie
z rutyną? – zapytałam, odwieszając płaszcz na odpowiednie
miejsce w części socjalnej dla pracowników kawiarni. Szefowa
stała w pewnej odległości i przypatrywała mi się uważnie.
–
Ponieważ wszyscy wiemy, co oznacza dla ciebie dwudziesty drugi
grudnia.
Przewróciłam oczami, bo gdybym westchnęła, kobieta
z pewnością by to usłyszała, a tak, stojąc plecami do niej,
mogłam uniknąć jej krzyku, że zachowuję się czasami jak
małolata.
– Och, to miłe, że całe miasteczko tak dobrze
mnie zna.
– Gdybyście się ukrywali, może byłoby inaczej,
ale tak to sami się prosicie o cudzą uwagę – zauważyła, po
czym wróciła do głównej sali. – Sprawdzisz, ile jest kawy w
ekspresach? Dziękuję!
Oczywiście, że to zrobię, to także
część mojej pracy. A potem oddam się przyrządzaniu ciepłych
napoi na bazie espresso, parzeniu kawy z całego świata i krojeniu
ciast, na które popyt w miasteczku nigdy nie słabnie i jakimś
cudem u nikogo nie objawia się w postaci nadwagi. Taki plus
mieszkania gdzieś, gdzie ludzie wolą siłę nóg i spacery od
zanieczyszczeń z samochodów, choć i tych nie jest tak
mało.
Wykonałam po kolei wszystkie zadania, nim kawiarnia
mogła otworzyć swoje podwoje – jak zauważyła mama, trzymałam
się rutyny mocno obiema rękami – i starałam się nie myśleć o
tym, co sądzili o mnie i Ryanie sąsiedzi, którzy znali naszą
dwójkę. Jak można się było tego spodziewać, dość szybko
zaczęto przebąkiwać coś o tym, że jesteśmy kimś więcej niż
tylko przyjaciółmi. Ku zdumieniu i może nawet pewnemu zawodowi
niektórych nigdy nie zostaliśmy parą, bo po prostu lepiej było
być bratnimi duszami, które w przypadku relacji na odległość nie
narzekają na to, że stresują się ewentualną, hipotetyczną
zdradą, a po prostu się ze sobą kontaktują, gdy ich serca czują
taką potrzebę. To pasowało nam obojgu, pozostawaliśmy otwarci na
nowe znajomości, a to, że żadne z nas nie było obecnie w związku,
nie miało nic wspólnego z naszą relacją, a brakiem odpowiednich
osób w pobliżu.
Z chwilą, kiedy w lokalu pojawił się
pierwszy klient, odgrodziłam swoje myśli od tematów, które nie
powinny zaprzątać mi teraz głowy, i skupiłam się na pracy.
Przyjemnie było spoglądać co jakiś czas przez okna na ośnieżone
chodniki, kiedy tu było przyjemnie ciepło i tak dobrze pachniało.
Bardzo szybko zatopiłam się w obowiązkach, szykując kolejne
zamówienia, oddałam się temu tak bardzo, że nawet nie zwróciłam
uwagi na biodro, które po kilku godzinach zaczęło dawać się we
znaki.
A niech to wszystko szlag.
W chwili przerwy, które
po trzeciej po południu, kiedy część osób kończyła pracę i
wpadała na coś dobrego, zdawały się być wyrwanymi czasowi
minutami, połknęłam dwie tabletki i popiłam całą szklanką
wody, licząc na to, że w ciągu pół godziny poczuję się lepiej
i nadal będę mogła stać zamiast myśleć o tym, jak dobrze byłoby
się położyć na podłodze i w takiej pozycji dojść do
siebie.
Powróciłam
do krojenia ciast,
rzucania uśmiechami i wyłączaniu uszu na te plotki, które ktoś
przyszedł tu rozsiewać. Chyba największym z minusów małej
miejscowości było to, że teoretycznie każdy każdego znał
przynajmniej z widzenia, jeśli ktoś o kimś powiedział coś
niepochlebnego, z prędkością światła wieść rozchodziła się
po wszystkich domach i bardzo szybko docierała do osoby obgadywanej,
a to najczęściej kończyło się mniejszą lub większą awanturą.
Nigdy nie chciałam być częścią żadnej z nich, dlatego starałam
się nie słuchać tego, co mówią klienci od chwili, kiedy po
złożeniu zamówienia odchodzą od lady. Tak było lepiej dla mojego
samopoczucia.
Nim zdołałam się obejrzeć, wskazówki dużego
zegara zawieszonego na jednej ze ścian zaczęły pokazywać za
kwadrans szóstą wieczorem. Za oknem świat skrył się w półmroku,
do tego zaczęło lekko prószyć, a dla mnie zbliżał się czas
spotkania, które tak wiele osób mi dzisiaj wieszczyło.
Szefowej
też nie zdołało to umknąć.
– No, Meg – rzekła,
zjawiając się przy moim boku, kiedy szykowałam zimową herbatę
dla jednej z jej koleżanek, która po świątecznych zakupach wpadła
w małe odwiedziny – powoli to kończ i się zbieraj. Pewnie
jesteście umówieni na siódmą.
– Tak, ale…
–
Żadnego „ale”, idź już sobie, dziewczyno – powiedziała i
roześmiała się. – W pokoiku czeka też na ciebie mały prezent.
Wesołych świąt, widzimy się w poniedziałek.
Jako że w
dzień poprzedzający Wigilię i w jej dzień pracowałam gdzie
indziej, nie miałyśmy już mieć okazji się spotkać, dlatego
również odpowiedziałam na jej życzenia i w pomieszczeniu
socjalnym, gdzie zastałam świąteczny bon i słodycze, pozostawiłam
swój drobny podarunek.
Płatki śniegu wirowały w powietrzu,
gdy z zapachu goździków i pomarańczy wyszłam w zapach chłodu.
Jasne światło latarni oświetlało mi drogę, gdy zmierzałam w
stronę restauracji.
Wiedziałam, że tam go spotkam. Że tam
otworzę swój najlepszy bożonarodzeniowy prezent.
I nie
pomyliłam się ani trochę – wystarczyło przekroczyć próg, by
mój wzrok od razu powędrował w jego stronę. Nie wiedziałam, jak
to robił, ale kiedy tylko spodziewałam się zastać go w jakimś
miejscu, przyciągał mnie tak, że nie dostrzegałam nikogo innego,
choć akurat on mógł być pogrążony w rozmowie z jakąś osobą.
Jak teraz, kiedy pozwoliłam, by do lokalu wpadło trochę zimowego
podmuchu, nim zamknęłam drzwi, od razu spojrzałam na niego, jak
siedział przy naszym stoliku i śmiał się, bo usłyszał coś
zabawnego. Ale
to
ktoś inny z naszej paczki dostrzegł mnie pierwszy.
– O, w
końcu! Cześć, Meg!
Dopiero słysząc moje imię, przyjaciel
obrócił głowę w moją stronę i uśmiechnął się szeroko, a ja
poczyniłam kroki, by wśród gwaru rozmów i zapachu pomarańczy
oraz grzańca dotrzeć ostatecznie na coroczne spotkanie.
–
Hej, czyżbym była ostatnia? – zapytałam, chwytając za oparcie
ostatniego niezajętego krzesła i spoglądając po wszystkich. –
Przecież miało być na siódmą, a jest za pięć.
– Po
prostu nie mogliśmy się doczekać, aż go zobaczymy
– powiedziała jedna z koleżanek i wskazała dłonią na Ryana,
który nie spuszczał mnie z oczu. – W końcu zjawia się niczym
święty Mikołaj, zaledwie raz w roku.
Przy stoliku poniósł
się śmiech, bowiem każdy dostrzegł prawdę w tym stwierdzeniu, a
ja ściągnęłam płaszcz i zaczęłam z każdym się witać krótkim
uściskiem lub całusem w policzek, najlepszego przyjaciela celowo
zostawiając na sam koniec, choć miałam siedzieć tuż obok niego.
Nie wyglądał na zadowolonego, chyba palił się do tego, by
przywitać mnie jak najszybciej. Moje zagranie nie uszło uwadze
reszty.
– Co to, Meg? Czyżbyś nie stęskniła się za swoją
drugą połową? – padło pytanie i kolejna fala śmiechu objęła
przyjaciół, którzy od zawsze mieli używane z tego, jak się
nazywamy.
A to nie była nasza wina, iż kobiety, które wydały
nas na świat, nie tylko były dobrymi koleżankami ze szkolnej ławy,
ale i fankami „Bezsenności w Seattle” i głównej aktorki, którą
chciały w jakiś sposób uczcić. Wiele razy pytaliśmy je, dlaczego
Ryan, ze
względu na głównego aktora produkcji, nie może nazywać się Tom,
ale obie spławiły nas tłumaczeniem, że nie on był gwiazdą
filmu. Jedyne, co z tego wynikło, to fakt, że Tom Hanks stał się
naszym ukochanym aktorem, a filmy z nim oglądaliśmy za każdym
razem, kiedy przyjeżdżał.
Przewróciłam oczami i pozwoliłam
sobie na drobny uśmiech, nim odpowiedziałam:
– Nie da się
za bardzo stęsknić za kimś, kto raz w tygodniu czyta twój
pamiętnik.
Śmiech fruwał nad stolikiem, ktoś zamówił dla
mnie grzańca, a ja stanęłam twarzą w twarz ze swoim wysokim,
przystojnym przyjacielem, który zdawał się promieniować radością.
Rozłożył ramiona, a ja nie miałam oporów, by zmniejszyć
odległość między nami najbardziej, jak się tylko dało, i wtulić
się w jego własne ciepło.
– Cześć – powiedziałam i
westchnęłam. W tej chwili poczułam się tak, jak tylko przy nim –
prawdziwie bezpieczna.
– Dlaczego ostatnio ty zawsze
pracujesz, kiedy ja przyjeżdżam, co? – mruknął do mnie, a mnie
tak dobrze opierało się o jego ciało w granatowym swetrze.. –
Nie lubię tego.
Wzruszyłam tylko ramionami.
– Mnie to
wcale nie przeszkadza – odparłam, choć ilość prawdy była tylko
połowiczna. Czasami bowiem chciałabym mieć wolne i witać go na
przystanku, ale że był to najgorętszy okres w roku, musiałam być
stale na posterunku.
– Akurat. Twoje włosy znowu czy też
nadal pachną cynamonem – zauważył, przytulając mnie
mocniej.
Powinnam zmienić pozycję, bowiem czułam, że biodro
zaczyna się odzywać w swoim zniszczonym miejscu, a nie uśmiechało
mi się nagle stękać z bólu.
– To źle? – zapytałam,
starając się być częścią rozmowy i jednocześnie nie brzmieć
płaczliwie, kiedy pojawiło się pierwsze z mocniejszych ukłuć.
Nie sądziłam, że akurat teraz da się we znaki, kiedy planowałam
właśnie zacząć dobrze się bawić.
– Ani trochę. To
przypomina mi o moim drugim domu – odparł, po czym wyswobodził
mnie z uścisku i nakazał spocząć, co przyjęłam z olbrzymią
ulgą. – Co u ciebie?
Patrzyłam na niego uważnie, szukając
oznak tego, iż zapytał w ramach żartu, kiedy doskonale wiedział,
jak się sprawy mają, ale nic takiego nie znalazłam, co mnie
zaciekawiło.
– Pytasz poważnie? Przecież wczoraj dostałeś
wypasiony elaborat na temat mojego życia.
– W którym nie
było żadnych uczuć – odwzajemnił spojrzenie. – Dlatego chcę,
byś jeszcze raz przedstawiła mi, co u ciebie. Tylko nie zachowuj
się przy tym jak robot, okej?
Że też nic się przed nim nie
ukryje.
– Oczywiście.
Zajęłam miejsce, skosztowałam
przyprawionego piwa i zaczęłam snuć swój pamiętnik nie za pomocą
pisania, tylko mówienia, a Ryan słuchał, czasami oddając się
jednak w ręce innych i ich pytań, które zdawały się napływać i
napływać.
Ani trochę nie przeszkadzało mi to, że muszę
się z nim dzielić, bowiem wiedziałam, że ten wieczór to dopiero
początek, a przez kolejne dni będę miała tyle możliwości, by
się z nim spotkać, że aż zacznę tęsknić za tym czasem, kiedy
był odrobinę dalej.
Jak
to bywało przez dwa ostatnie dni, nim kalendarz wskaże Boże
Narodzenie, należało pomóc innym w uczczeniu tradycji, jaką było
strojenie choinki, co bywało trudne, kiedy nie miało się drzewka,
bo przecież „jeszcze
jest czas”. Tylko ten czas z połowy listopada bardzo szybko
przechodził w „o
cholera,
nie znajdę odpowiedniego”, dlatego jako osoba o zbyt empatycznym
sercu chciałam pomóc i dlatego w ciepłych, ale najbardziej
znoszonych ubraniach pomagałam wybrać to drzewko, które przyniesie
rodzinie szczęście. I tylko czasami coś mnie wkurzało, w dodatku
zawsze przez tę samą osobę. Wieczorowa aura panowała już od
jakiegoś czasu, wybór pozostawał coraz mniejszy, a mnie jedynie
irytowało to, że ktoś wymyślił sobie, że się tu zjawi i będzie
mnie pilnował niczym ochroniarz. Początkowo nie zwracałam na to
uwagi, bo Ryan zachowywał się jak inni klienci, ale kiedy kolejni
odchodzili, a on wciąż pałętał się po placu, mogłam się
zdenerwować.
– Po cholerę tu przyszedłeś? – zapytałam
między kolejnymi głębszymi oddechami, które łapałam sekundę po
tym, jak wydałam po owinięciu w folię kolejny
świerk. – Przecież mówiłam wczoraj, że dam radę, bo nie robię
tego pierwszy raz w życiu, jestem też silniejsza, niż ci się
wydaje.
– Wiem, Meg, ale tw…
– Ani mi się waż. –
Uniosłam rękę i palcem wskazującym pokazałam na niego. – Nawet
nie kończ. Moja noga nie ma tu znaczenia.
Widziałam po nim,
że chce mocno zaprotestować, przybrałam jednak odpowiedni wyraz
twarzy, by sobie odpuścił. Wiedział, że jeśli wkurzy mnie teraz,
tuż przed świętami, popsuje je nam obojgu, a do tego nigdy nie
chciał dopuścić – za rzadko mnie widział, by miał chodzić
wokół obrażonej mnie na paluszkach, wolał spędzać ze mną czas
w inny sposób.
Nie
chciałam
jednak, by pomyślał, że w ogóle nie rusza mnie jego troska,
dlatego podeszłam
do niego i uścisnęłam go za przedramię.
–
Dam sobie radę – powiedziałam z mocą, którą w sobie czułam. –
Ale i tak cieszę się bardzo, że cię widzę. Myślałam, że
zjawisz się dopiero na grzańca.
Przyglądał mi się, jakby
chciał sprawdzić, czy czasem nie zmyślam, ale jeśli chodziło o
uczucia,
tylko jemu mogłam bez obaw powiedzieć, jak jest naprawdę.
–
A wiesz, chciałem zobaczyć cię trochę wcześniej – rzucił
lekkim tonem, a ja poczułam ciepło rozlewające się wokół
serca.
– Dziękuję – powiedziałam i przytuliłam się do
niego.
Nie
zdołał zareagować i objąć mnie w odpowiedzi, bo właśnie ktoś
mnie zawołał:
– Meg, pomożesz pani?
Drobna osóbka w
płaszczu pomachała mi z odległości kilku metrów, chcąc zwrócić
uwagę, a stojący obok niej kierownik kręcił głową
niezadowolony.
– Na amory przyjdzie czas później! – dodał
i oddalił się, by samemu zająć
się innym klientem.
Ryan westchnął.
– No tak, to, co
dobre, szybko się kończy – mruknął
i spojrzał na mnie z przekąsem wypisanym na twarzy. – Nie znikam
– ostrzegł – bo ktoś musi mieć na ciebie oko.
Najchętniej
uderzyłabym go którąś choinką, ale to mogłoby mnie wiele
kosztować, dlatego nie dałam się temu pragnieniu, a zajęłam
dalszą obsługą, bo właściwie nieprzerwanie napływali kolejni
klienci, jakby tylko czekali na dzisiejszy dzień, jakby to właśnie
ten ostatni dzwonek sprawił, iż zdali sobie sprawę, że czegoś w
ich domach brakuje, by prawidłowo obchodzić grudniowe
święta.
Oddałam się obowiązkom cała i bez pamięci,
udzielałam kolejnych porad i wskazówek, pakowałam kolejne drzewka
i ani się obejrzałam, a dwie trzecie pracy było już za mną.
Wciąż czułam się dobrze, nic mi nie dolegało – przezornie rano
wrzuciłam w siebie trzy tabletki, by ani myśleć o bólu – nadal
miałam dość energii, dlatego przerwę zrobiłam sobie na pięć
minut, byle tylko zjeść kanapkę i wypić ciepłą herbatę z
termosu. Cały ten czas Ryan gdzieś się tam czaił. Może
wychodził, by zająć się przez moment czymś innym, ale co rusz i
tak widziałam go, jak przechadza się między coraz bardziej
wyludnionymi ścieżkami. Jakby zupełnie nie miał czym zająć się
na poważnie.
Wolałam nie myśleć o tym, że jest blisko,
więc znowu rzuciłam się w wir pomagania, czując się trochę jak
elf świętego Mikołaja, który rozdaje – no, może nie do końca
– podarunki w
postaci
choinek. Obsłużyłam kilkuosobową rodzinkę, której musiałam
dość ostro tłumaczyć, dlaczego nie wkłada się takiego drzewka
do wielkiego baniaka z wodą przed domem, ale zwyciężyłam i poszli
zapłacić całą gromadą, a ja mogłam znowu zabawić się w
artystkę z folią.
I tak właśnie zastał mnie Ryan.
–
Pomóc ci z tą choinką? – zapytał, zjawiając się tuż przede
mną.
Posłałam mu spojrzenie pełne rezygnacji.
–
Przestaniesz w końcu o to dopytywać? Przecież doskonale widzisz,
że daję sobie radę, to przecież nie jest pierwszy raz.
I
pewnie też nie ostatni, skoro z każdym rokiem płacą mi za tę
pracę coraz więcej.
Zawinęłam drzewko w folię ochronną i
przesunęłam, by oddać je nowemu właścicielowi po tym, jak ten za
nie zapłaci. Przyjaciel przystanął obok mnie i przyglądał się
tym, którzy przybyli po swoje choinki prawie że na ostatnią
chwilę.
– Nie lubię świerków – rzucił nagle, a ja
spojrzałam na niego zaskoczona.
– To dlaczego co roku jeden
z nich stoi w waszym salonie?
– Bo to mama urządza święta,
to jej wymysł, a dobrze wiesz, że z nią się nie
dyskutuje.
Skinęłam głową na znak zgody, bo wiedziałam, iż
rzecze prawdę. Jego mama naprawdę dostawała małego bzika w
okresie przedświątecznym i zarządzała wszystkim w swoim domu, od
wyboru drzewka po to, jak złożone mają być serwetki na wigilijnej
kolacji i w jakiej kolejności powiesić skarpetki nad narysowanym na
kartonie kominie.
– Poczekasz? Za dwadzieścia minut
kończę.
– I to jest ten powód, dla którego tu
przyszedłem. Ktoś przecież musi się upewnić, że dotrzesz
do domu w jednym kawałku i zdołasz wypić choć jeden kufel
grzańca.
Przewróciłam oczami. Mogłam podejrzewać, że taka
była jego motywacja., by się tutaj znaleźć.
– To czekaj,
tylko nie przeszkadzaj, okej?
Zasalutował mi, czym wzbudził
zainteresowanie u pary, która właśnie do nas podeszła.
–
Przepraszam – odezwał się wysoki mężczyzna, a jego towarzyszka
zapatrzyła się w Ryana – czy może nam pani pomóc? Debatujemy
nad dwoma okazami i nie wiemy, który wybrać.
Skinęłam mu
głową.
– Oczywiście. Które drzewka państwo
wytypowaliście?
Ruszyłam w kierunku wskazanym przez klienta,
licząc na to, że przyjaciel nie zbałamuci klientki, a zachowa jak
na dżentelmena przystało i da jej do zrozumienia, że powinna
raczej trzymać się tego, z którym przyszła, a nie jakiegoś
przystojnego nieznajomego.
Choinki, które stanowiły temat
debaty, okazały się być dwoma okazami tej samej odmiany, różniła
je tylko wysokość i rozłożystość gałęzi. Podług nauk
kierownika przedstawiłam im więcej zalet tego rozłożystego
drzewka i sprzedałam, oczywiście było ono droższe, ale klienci
wyglądali na zadowolonych. No i fajnie.
Tylko lepiej by było,
gdyby Ryan nie wwiercał mi się w plecy ze swoim spojrzeniem z
drugiej strony placu, gdzie to zajął strategiczne miejsce, by mieć
mnie na oku.
– Ej no, za co to? – zapytał ochrypniętym głosem, masując ramię. – Przecież nic nie zrobiłem.
– Czaisz się jak stalker i prawie uwodzisz spojrzeniem biedne klientki, nie nazwałabym tego niczym.
Westchnął i spojrzał na mnie uważnie.
– Skończyłaś? Nie chcę pośpieszać, ale grzaniec i ciepłe kiełbaski twojej mamy już czekają.
– A ty tylko o jednym.
– Brzmisz, jakbyś nie wiedziała, że jedzenie to moje życie.
Kolejny raz chciałam westchnąć, ale nic by mi z tego nie przyszło, zamiast tego poszłam do domku, jaki stał przy placu, i wzięłam stamtąd swój plecak. Nigdy nie przebierałam się w pracy, a od razu przychodziłam do niej w ubraniach, które mogły mi służyć przy pracy fizycznej. Przyjaciel czekał już na mnie przy głównej bramie, a gdy zjawiłam się obok niego, przejął ode mnie torbę, zarzucił ją sobie na ramię i uśmiechnął się do mnie.
– Idziemy?
Skinęłam głową i ruszyliśmy, by przejść przez znaczny obszar miasteczka, nim mogliśmy stanąć przed moim domem. Otworzyłam nam drzwi i od razu zostaliśmy powitani zapachem goździków, pomarańczy i wina oraz czyimś śmiechem i radosnymi okrzykami.
Nie musieliśmy zastanawiać się, gdzie powinniśmy skierować swoje kroki, bowiem skoro wszyscy zasiedli w salonie, gdzie już rozpoczęto świętowanie, choć data jeszcze na to nie wskazywała, też powinniśmy do niego wejść.
Ale wpierw ja musiałam zająć się sobą i doprowadzić do porządku. Czułam na sobie spojrzenie Ryana, kiedy pokonywałam stopnie na piętro, wiedziałam, że kiedy ja będę brała prysznic, on zaklepie mi nie tylko miejsce na dywanie, ale i przyszykuje talerz pełen smakołyków, by nie mieć wątpliwości, że napełnię żołądek tak, że później pozostanie mi jedynie leżeć, póki nie nadejdzie nowy dzień.
By uczcić święta i jego obecność założyłam na siebie ukochaną beżową sukienkę z wełny, w której czułam się trochę, jakbym miała w niej utonąć, ale dawała mi ciepło tylko odrobinę mniejsze od tego, jakim obdarowywał mnie przyjaciel. Wiedziałam, że w jego oczach pojawią się iskierki, gdy mnie w niej zobaczy, a że to także był widok, za którym tęskniłam, premedytacja była uzasadniona.
– Meg! – Jego mama, bez której ten wieczór nie mógłby się odbyć, aż klasnęła w dłonie, kiedy dotarłam do pokoju. – Jak ty ślicznie wyglądasz! Chodź, siadaj i mów, co u ciebie! Wiem, że już się z Ryanem widziałaś, ale on mi nic nie mówi, więc ty musisz to robić!
Usiadłam więc obok niego, napiłam się grzańca i zaczęłam odpowiadać na morze pytań, jakie napływało z możliwych stron, a poza ciepłem sukienki czułam też ciepło ciała Ryana i było mi tak błogo, jak nigdy w żadnych podobnych warunkach.
Dzień 3/4 - 24/25 grudnia
Przez
cały dzień radio wygrywało świąteczne melodie, tata zahaczał
głową o zwisającą w holu jemiołę, a mama upominała, kogo tylko
mogła, by nie zapychać się słodyczami, kiedy na najbliższe
dni mamy tyle dobrego jedzenia, że głowa mała.
Po trzech
godzinach obsługiwania ostatnich klientów szukających choinek
potrzebowałam czegoś dobrego dla żołądka, więc jak na dobrą
córkę przystało, zjadłam to, co mama wrzuciła mi na talerz, choć
chyba pomyliła mnie z wojskiem. Wspólna kolacja także była pełna
pyszności, ale nie pozwoliłam sobie na żadne przegięcie –
prawdziwa uczta miała się zacząć dopiero jutro rano, dzisiaj
czekało mnie bowiem jeszcze jedno spotkanie, na którym chciałam
wyglądać dobrze.
I którego nie mogłam się powoli
doczekać.
W wielu domach pojawiły się własne tradycje. My z
Ryanem także jedną stworzyliśmy, kiedy zaczął swoje
szesnastodniowe urlopy spędzać w miasteczku. Nie
była może jakaś wielka, ale nasza, tylko i wyłącznie, nikt inny
jej z nami nie dzielił, co wynikało z tego, że zadość jej
czyniliśmy zawsze w nocy, a wiele osób chciało już wtedy spać.
Jak moi rodzice na przykład, którzy chodzili w piżamach po domu,
gdy ja zastanawiałam się, jak związać włosy, by nie oklapły mi
za bardzo pod czapką. Minuty mijały w swoim rytmie, na zewnątrz
zaczęło prószyć, a zapach świąt po prostu istniał i nie myślał
o tym, by za szybko zniknąć.
Wiedziałam, o której mniej
więcej spodziewać się przyjaciela, dlatego zaczęłam czatować
przy oknie w salonie, byle tylko odpowiednio zareagować, kiedy go
zobaczę.
Otworzyłam
mu, zanim zdołał zadzwonić do drzwi. Spojrzał na mnie zaskoczony,
obejrzał z góry na dół i zmarszczył czoło, bo przecież wciąż
miałam
na nogach kapcie, a nie swoje śliczne trapery.
–
Nie jesteś gotowa – powiedział niezadowolony zamiast
powitania,
a ja cofnęłam się do przedpokoju.
– Cześć, daj mi dwie
minuty.
– Okej.
Wszedł bez większego zaproszenia i w
ogóle nie zdziwił się, że nagle dopadła do niego moja mama – w
piżamie, na miłość boską! – z
milionem pytań. Jakby
go wieki nie widziała.
–
Ryan! – Uściskała go, ucałowała w oba policzki, a on z
uśmiechem jej na to pozwolił. – Jak dobrze cię widzieć! Nie
masz kaca po wczorajszym?
–
Dobry
wieczór, wesołych świąt. Nie,
nie mam, w końcu nie wypiłem aż tak dużo,
jest w porządku.
Przewróciłam oczami na ten widok i
sięgnęłam po puchową kurtkę, by przygotować się na możliwy
mróz, który zastanie nas za jakiś czas. Zasuwając zamek,
słyszałam, jak z kuchni wychodzi tata, by także przywitać się z
moim przyjacielem. Choć nie minęła doba, jak ze swoją mamą
wychodził od nas ze świątecznego grzańca, moi rodzice zdawali się
nie widzieć go naprawdę długo. A przecież też go lubili i
chcieli konwersować, ile tylko można, kiedy znowu jest w
miasteczku.
Rozmawiali o scenariuszach wieczora, jeśli w
kaplicy zjawi się jedna z sąsiadek, ale przerwałam tę dysputę
głośnym:
– Jestem gotowa.
Trzy pary oczu zwróciły
się na mnie. Mama pokiwała głową i uśmiechnęła do mnie,
podchodząc bliżej, by poprawić mi szalik, jakbym znowu była
dzieckiem.
– Dobrze. Uważajcie na siebie, później może
się zrobić naprawdę ślisko.
Minęłam ją i tatę, a Ryan otworzył drzwi.
– Dopilnuję, by wróciła cała.
– Dobrze. Klucze wzięłaś?
Uniosłam rękę, by pokazać rodzicielce, że są rzeczy, o których nigdy nie zapominam, ilekroć wychodzę.
– Dobrze. Nie szalejcie!
Znowu przewróciłam oczami, zostałam wypchnięta z domu przez Ryana, który jeszcze zapewniał, że nic się nie stanie, że jak owieczki będziemy grzeczne na spotkaniu z naszym Pasterzem, po czym zatrzasnęły się za nami drzwi.
Nie patrzyłam na niego, kiedy ramię przy ramieniu schodziliśmy ze schodów, nie spojrzałam, gdy ruszyliśmy w dół ulicy jak kilkanaście innych osób, które mimo późnej pory chciały dodać trochę wzniosłości w swoim świętowaniu.
– Meg?
Dopiero moje imię z pytajnikiem zmusiło mnie, by spotkać jego twarz. Patrzył na mnie uważnie, jakby chciał sprawdzić, czy nim mnie nie boli, czy nie mam złego humoru, czy w ogóle wszystko jest okej.
– No co tam?
Roześmiał się na moje pytanie i rozluźnił.
– Nic, sprawdzałem, czy kontaktujesz, czy może w myślach próbujesz mnie zabić. Jeśli nie masz ochoty, naprawdę nie musisz ze mną iść.
– Jak to? – Spojrzałam na niego zaskoczona. – Miałabym nie brać udziału w tej tradycji? Chyba sobie żartujesz!
– No to w porządku. Jesteśmy jedyni z naszej paczki, którzy nadal to robią – zauważył, a poza słowami wydobył z siebie także trochę pary.
Skinęłam jedynie głową na potwierdzenie. Co roku o tym wspominał i co roku nie robił nic, by szło nas więcej, ale jakoś się temu nie dziwiłam. Będąc stale na miejscu, mogłam przyjrzeć się trybowi dnia naszych przyjaciół, którzy nie tylko mieli pracę jak my – dwoje nawet więcej niż jedną niczym ja – ale także rodziny, a jak wiadomo, małe dzieci i małżonkowie też liczą na ich czas, zwłaszcza w okresie świąt.
– Mówisz tak tylko dlatego, że nie masz towarzystwa do urządzenia sobie bójki na śnieżki po północy.
Ponownie się roześmiał.
– Jak ty mnie dobrze znasz. – Na chwilę zapatrzył się przed siebie. – Nie rozumiem, dlaczego tylko my zawsze idziemy na nabożeństwo – zamruczał, ponownie wchodząc na ten temat, jakby zapomniał niczym złota rybka, że już o nim napomknął, a zza szalika trochę ciężko było go zrozumieć. – Jakby miała się przez tę godzinę komuś stać krzywda.
– Wydaje mi się, że to kwestia wychowania – odpowiedziałam, starając się nie krzywić z powodu szczypiącego mnie w nos mrozu i nie myśleć o tym, że biodro daje się bardziej we znaki. – Robiliśmy to jako dzieci, idąc za rodzicami i dziadkami, jako nastolatkowie traktowaliśmy to jako przymusowy nawyk, a teraz jako dorośli, bo to dopełnia nasze życie. A przynajmniej wydaje mi się, że tak jest – wyjaśniłam swoją myśl, denerwując się na siebie, bo dwukrotnie użyłam w wypowiedzi wyrażenia „wydaje mi się”.
Czułam na sobie spojrzenie przyjaciela, odwzajemniłam je.
– Powinnaś ująć taki wątek i te słowa w swojej debiutanckiej powieści, moja droga.
– Jeśli ją napiszę.
– Kiedy, moja droga. Powinnaś powiedzieć „kiedy”.
Umilkliśmy oboje, kiedy weszliśmy w strumień ludzi zmierzających do kaplicy. Ta nie była tak daleko od mojego domu, po kwadransie przekraczaliśmy jej próg i szukaliśmy dla siebie miejsce, tak bym mogła w chwili nagłej słabości, gdyby biodro się odezwało, dość sprawnie się ewakuować na świeże powietrze.
Nabożeństwo trwało tyle, co zawsze – pełną godzinę – wypełnione śpiewem i radością unoszącą się pod sam sufit. Znajomi i sąsiedzi kiwali nam głowami i bezgłośnie życzyli wesołych świąt, co odwzajemnialiśmy. Na głośne życzenia i przytulenia pora przyszła, kiedy dostaliśmy znak, że możemy już sobie iść. Na placu przed kaplicą poniosły się głosy ludzi zachwyconych zimową scenerią na święta, która w miasteczku była więcej niż upragniona. Ktoś zaintonował pieść, do której przyłączyli się kolejni wracający i po chwili nawet ulica była rozśpiewana.
– Idziemy?
Na chwilę zapomniałam o tym, że jestem tu z Ryanem, uśmiechnęłam się do niego.
– Oczywiście.
Ledwie wyszliśmy z terenu kaplicy – płot był tak ładnie oszroniony – a przyjaciel zatrzymał się i sięgnął do kieszeni.
Na ten ruch ja wyciągnęłam swój podarek i podałam jemu.
– Dziękuję – powiedzieliśmy wspólnie i wzięliśmy za rozpakowanie, bo po co czekać rana?
– Co dostanę w tym roku? – zapytałam i potrząsnęłam pudełeczkiem.
– Jak będziesz tak robić, to zniszczysz to, co jest w środku.
– Ale drewnianej zakładki nie da się tak zniszczyć.
Westchnął
– Okej, mów, kto był twoim szpiegiem i dlaczego.
– Nikt, ja cię po prostu tak dobrze znam.
– A co masz dla mnie?
Podałam mu podarunek z nadzieją, że kolejny flakon tego samego co roku perfumy nie wywoła wyrazu zawodu na jego twarzy.
– Mam nadzieję, że jest to mój ulubiony… – zaczął, ale przerwał, kiedy zaczęłam się śmiać.
– Naprawdę myślałeś, że dam ci coś innego?
– Bałem się, że to zrobisz – podkreślił. – Jesteś jedyną osobą poza mną, która w ogóle potrafi znaleźć ten zapach w drogerii, byłbym rozczarowany, gdybym go w środku nie zastał.
– Jest tam też coś jeszcze – powiedziałam, ale nie zdradziłam nic więcej. Niech chociaż to będzie niespodzianką.
Ryan uśmiechnął się do mnie szeroko, po czym rozłożył ramiona, w które na kilkadziesiąt sekund z przyjemnością wpadłam.
– Dziękuję.
– Ja tobie też.
Kiedy zmusiliśmy się, by ruszyć dalej w drogę powrotną, przyjaciel zaoferował mi swoje ramię, a ja ujęłam je, jak zwykle wdzięczna, że tak o mnie dba.
– Wracając do twojej debiutanckiej powieści – zaczął temat, który urwał się wcześniej, kiedy szliśmy na nabożeństwo, a ja spojrzałam na niego z marznącymi policzkami – Wydaje mi się, że to odpowiednia pora, byś zaczęła tworzyć coś na poważnie.
– Masz strasznie dużą wiarę w to, że kiedykolwiek coś ukończę i wydam.
– Ja ci to wydam. Tak będzie, zobaczysz.
– Jak, skoro nie mam nawet zdania inicjującego?
– Przecież twoja głowa jest pełna pomysłów. Tylko spróbuj, a sama się przekonasz
– “Pije się, żeby rozpamiętywać, a pisze, żeby zapomnieć”*.
– Ej no, ale bez cytowania Zafona mi tu. To ma być twoje zdanie, Meg. Twoje i nikogo innego.
Spojrzałam na niego uważnie, pomyślałam chwilę, po czym powiedziałam:
– „Tego wieczoru szli oboje, ramię przy ramieniu, krok za krokiem, a z ich plecami właśnie zaczynał się zimowy sen”.
Ryan uśmiechnął się do mnie, po czym wyciągnął z kieszeni telefon, uruchomił i coś zapisał.
– Widzisz? Mówiłem, że to nie będzie dla ciebie trudne. Początek masz, więc teraz idź z tym dalej. Tak samo jak ze swoim życiem.
Przewróciłam oczami na tę gadkę rodem z sal uniwersytetu, po czym roześmiałam się. Wiara przyjaciela w moje umiejętności naprawdę potrafiła szybko podnieść mnie na duchu.
– Coś mi mówi, że teraz zawsze będziesz mi o tym wspominał, prawda? Że mam pisać, bo chcesz wydać coś mojego?
– Tak, będę to robił, by spełnić kolejne twoje marzenie. To o życiu wśród książek jest już prawie na wyciągnięcie ręki -powiedział tajemniczo – dlaczego więc nie sięgnąć dalej?
Spojrzałam na niego uważnie.
– A chciałbyś napisać coś ze mną?
– W swoim czasie, moja droga, w swoim czasie. – Zawahał się po tych słowach, przyjrzał mi uważnie, po czym dodał: – Wiesz, właściwie to mam dla ciebie jeszcze jeden prezent.
Patrzyłam na niego, czekając na więcej.
– A to nie dałeś mi ich w tym roku wystarczająco dużo?
Moja biblioteczka znacznie się powiększyła po wczorajszym, kiedy to jego mama na grzańcowy wieczór dostarczyła mi całą torbę powieści z wydawnictwa Ryana, które miałam nie tylko zrecenzować, co po prostu mieć. Powinnam sprawdzić, czy zmieszczę wszystkie książki na regałach w swoim pokoju, czy raczej będę usiała przenieść część z nich do salonu, co może nie spodobać się mamie.
Zaśmiał się na moją uwagę.
– No dobra, to nie tyle prezent, co propozycja.
– Która brzmi…?
– Chcę, byś poprowadziła moją księgarnię.
– Hę?
Teraz to patrzyłam na niego z rozdziawioną buzią. To musiał być niezły żart, choć nie wiedziałam, skąd wziął się na niego taki pomysł.
– Ja? Księgarnia? Śmiejesz się ze mnie?
– A wyglądam, jakbym to robił?
Przypatrywałam mu się z uwagą.
– Nie, nie żartujesz. Ale jak to? Księgarnia twojego wydawnictwa? W naszym miasteczku? Ze mną? Dlaczego?
– By i twoje marzenie się spełniło.
Pochylił się i ucałował mnie w policzek.
– Wesołych świąt, Meg.
Wiedziałam, że będę musiała to przemyśleć, ale poczułam ekscytację. Ja wśród książek? Takiego życia chciałam od lat. Czy powinnam więc spróbować?
Dzień 8 - 28 grudnia
Szłam
żwawo, z uśmiechem na twarzy, co chyba budziło niemałe
zainteresowanie wśród mijanych w drodze do pracy sąsiadów. No
tak, oni wciąż żyli świątecznymi potrawami, mnogością
prezentów i ciepłem domu, gdy ja wśród śniegu byłam taka
radosna, jakby dla mnie święta miały dopiero nadejść, a nie
odbijać się czkawką po kilku dniach obchodzenia ich w gronie
najbliższej rodziny.
Miałam
jednak powód, by tak się czuć i pokazywać innym swoją emocję –
może kochałam święta, ale kochałam też tę piękną kawiarenkę
w centrum miasta, która zawsze pachniała przyprawami korzennymi,
dostarczała kofeinę w najsmaczniejszym, gorzkim wydaniu i serwowała
desery i ciasta, które miały w sobie mniej kalorii niż te
wszystkie serniki, makowce czy przekładane z kremem. Do tego jej
wystrój wnętrza i atmosfera sprawiały, że przechodząc przez jej
próg czułam się jak dziecko, które zostało zamknięte w
supermarkecie i może jeść wszystko to, co lubi.
Dzisiaj
byłam jeszcze bardziej podekscytowana swoją całodniową
zmianą,
bo oto miałam zabawić się w nauczyciela i przekazać arkadia
wiedzy nowemu adeptowi. Nastolatka, którą ja pamiętałam jako
berbecia biegającego między stołami podczas letnich festynów, za
namową i zgodą rodziców, którzy liczą na to, że choć trochę
na czesne na studia uzbiera sama, złożyła u nas swoje podanie o
pracę, przed Gwiazdką pomyślnie przeszła rozmowę z szefową i od
nowego roku miała na stałe stać się częścią zespołu,
wcześniej jednak musiała przejść szkolenie. Jako pracownik z
najdłuższym stażem z przyjemnością wzięłam na siebie obowiązek
nauki, by sprawdzić też jej możliwości i czy czasem nie jest na
wojennej ścieżce z ekspresem ciśnieniowym, bo to czasami różnie
bywało.
Z tego też powodu zjawiłam się w miejscu pracy
trochę szybciej, by przygotować narzędzia i produkty, z którymi
chciałam działać, by pokazać młodszej koleżance, co i jak
robić, by klient życzący sobie na przykład cappuccino wyszedł od
nas zadowolony. Szybko zrzuciłam z siebie puchową kurtkę,
nastawiłam w radio odpowiednią stację puszczającą świąteczną
muzykę i wzięłam się do roboty. Kiedy równo o dziewiątej drzwi
się otworzyły i stanęła w nich znajoma dziewczyna, uśmiechnęłam
się do niej i wyszłam zza kontuaru.
– Cześć, jesteś
Vivian, prawda?
– zapytałam,
na co skinęła głowa, przenosząc wzrok ze mnie na najbliższy
stolik i przygryzając wargę. Musiała być nieźle zdenerwowana. –
Nazywam się Meg, dzisiaj pokażę ci, jak pracujemy i jak
przygotować najprostsze napoje. Możemy zaczynać
od razu czy wolisz się wpierw rozejrzeć?
Nastolatka wyglądała
na oszołomioną, nie byłam pewna, czy w ogóle usłyszała, o co
pytam, ale nie powtórzyłam, póki jej wzrok nie wylądował na mnie
po objęciu długim spojrzeniem całego lokalu.
– Ja… Ja
chyba wolę się rozejrzeć.
Uśmiechnęłam się do niej.
–
W porządku. Zostaw tu swoją kurtkę i chodź za mną, wszystko ci
pokażę.
Doskonale
wiedziałam, że przez pierwszą godzinę nie będziemy miały zbyt
wielu klientów – ci albo jeszcze nie wyszli na zakupy, by po
drodze do lub ze sklepów do nas zajrzeć, a młodzież siedziała w
domu, ciesząc się przerwą i dopiero po południu planując jakieś
spotkania – dlatego oprowadziłam ją po wszystkich
pomieszczeniach, na jakie składała się kawiarnia, wyjaśniłam,
gdzie znajdzie wszelkiego rodzaju środki do sprzątania i
detergenty, po czym przeszłam do prezentacji głównej maszyny,
wokół której kręciła się cała praca. Starałam się mówić o
wszystkim w przystępnym sposób, by na razie dziewczyna nie musiała
niczego zapisywać, jednak kiedy doszło do opisu procesu tworzenia
różnego rodzaju napoi na bazie espresso, wręczyłam Vivian plik
wydrukowanych kartek.
– Proszę bardzo.
Spojrzała na
mnie, a w jej oczach kryło się czyste przerażenie.
– Co to
jest?
– Opisy, jak stworzyć daną kawę, którą zamówi u
ciebie klient. Spokojnie - uniosłam dłoń, by powstrzymać ją
przed zadaniem pytania - nie będziesz musiała nic z tego robić, a
jedynie mnie obserwować i, bazując na tych kartkach, mówić mi, co
powinnam robić. W ten sposób nauczysz się odpowiednich kroków.
Gotowa?
Wyglądała
bardziej na gotową zemdleć czy uciec niż przygotowaną, ale
skinęła głową, jakby dotarło do niej, że stchórzyć w tym
momencie to byłoby naprawdę nieodpowiedzialne zachowanie.
–
No dobrze.
Nim
nastało południe, a przy kilku stolikach zasiadło kilkoro
sąsiadów, Vivian poznała już właściwie postawy, a nawet pod
moim okiem przygotowała americano, które jak na pierwszy raz wyszło
jej tak, jak powinno, za co dostała pochwałę. Sądziłam, że to
dodało jej skrzydeł i sprawi, że bez problemu przejdzie mały
test, jaki dla niej przygotowałam.
Kiedy
więc pozostałyśmy w lokalu same, przeszłam do wypróbowania jej z
nabytej dopiero co wiedzy.
–
Powinnam dodać jakieś przyprawy? – zapytałam, przyrządzając
napój i zerkając
w stronę koleżanki.
Ta jedynie wzruszyła ramionami.
Wyglądała, jakby bardzo życzyła sobie być w tej chwili gdzie
indziej. Cóż, nie umiałam spędzić jej życzenia, do tego
zasmuciło mnie, iż zmusza się – bo tak to wyglądało – do
pracy tutaj. Wiedziałam, że nasze miasteczko nie ma za wiele do
zaoferowania, ale czy mimo to człowiek nie powinien szukać w nim
czegoś, co by go uszczęśliwiło?
Patrzyłam na nią i
widziałam, że jej dusza nigdy nie będzie należała do tego
miejsca, jednak, skoro zdecydowała się zająć tu stanowisko
baristy, powinna uczyć się tego, co należeć będzie do jej
obowiązków.
– Tak, należy posypać piankę cynamonem –
odpowiedziałam, po czym odsunęłam od siebie kubek z przyrządzoną
kawą. Będzie ona da mnie, o ile ktoś nie wpadnie na niecny pomysł,
by ją wylać. – Twoja kolej.
Dziewczyna spojrzała na mnie
zaskoczona.
– Ale… Ale jak to? – zapytała
przerażona.
Jeśli myślała, że będzie tu tyko stać i
pachnieć, to się grubo pomyliła. Byłam miłym człowiekiem, ale
nie zwykłam w dorosłym życiu wykonywać obowiązków innych.
–
Tak to. – Postanowiłam ją trochę nastraszyć. – I to szybko,
zanim zjawi się klient. A chyba właśnie ktoś
nadchodzi.
Patrzyłam na nią z poważnym wyrazem twarzy, po
czym roześmiałam się, byle dać znać, że żartowałam, a ona nie
musi znowu wyglądać, jakby chciała zemdleć.
– Nie,
nie, przecież mówiłam, że dzisiaj tylko patrzysz mi na ręce i
zanosisz zamówienia. Spokojnie, na takie rzeczy przyjdzie jeszcze
czas.
Odetchnęła
z wyraźną ulgą, a ja nadal rozbawiona spojrzałam w stronę drzwi,
przez które przechodził właśnie nowy klient, którego rozpoznałam
od razu.
– Dzień dobry.
Momentalnie w lokalu zrobiło
się ciepło, jakby ktoś włączył kaloryfer, który od razu dał z
siebie sto procent mocy. A
to wszystko za sprawą Ryana, który
zjawił się w swoim ciemnym płaszczu, bez czapki, za to z mokrymi
od śniegu włosami. Już szykowałam się, by wygłosić mu kazanie,
kiedy obok siebie posłyszałam zachwycone westchnienie
nastolatki. No
tak, jaka reakcja była możliwa, kiedy ktoś z jego wyglądem
zachodził do lokalu w zapadłej dziurze? Zdołałam przywyknąć,
jednak dla Vivian było to coś nowego.
Szkoda tylko, że
przyjaciel prawie od razu
kierował swoje słowa do mnie, ją jedynie obdarzając
krótkim uśmiechem.
–
Cześć – przywitał się. – Jedno duże americano na miejscu
poproszę.
–
Sześć pięćdziesiąt. Płatność kartą jak zwykle?
Parsknął
śmiechem.
– Zgadza się. Będę siedział przy oknie.
–
To także bez zmian.
Vivian skakała spojrzeniem ze mną na
Ryana i z powrotem, w ogóle nie rozumiejąc, skąd taka krótka i do
tego podszyta ironią wymiana zdań, ale nie chciałam jej tego
tłumaczyć.
– Przyniesiemy,
jak będzie gotowa.
– Dziękuję.
Ryan uśmiechnął
się do nastolatki jeszcze raz i odszedł, by zająć wspomniane
miejsce, a ja wzięłam się za przyrządzanie kawy.
– Kim
jest ten mężczyzna? – zapytała Vivian, pochylając się w moją
stronę. – Jest bardzo przystojny.
Miałam
ochotę przewrócić oczami, ale dobrze wiedziałam, jak przyjaciel
działa na kobiety i to niezależnie od ich wieku.
–
To
Ryan.
–
Znasz
go? –
zapytał, nie mając oporów przed mówieniem mi na „ty”, kiedy
trochę się bałam, że będzie mianować mnie „panią”, przez
co poczuję się staro.
–
Trochę.
Siedzieliśmy obok siebie na wszystkich wspólnych zajęciach w
liceum.
–
Czyli
to tylko stary kolega?
–
Tak,
dlaczego pytasz?
Ruchem głowy wskazała w stolik przy oknie,
które Ryan zajął i na który wykładał właśnie swoją ukochaną
–
macbooka –
by oddać się pracy, która po świętach już musiała się
odezwać.
–
Bo
wygląda to trochę tak, jakby przyszedł tu dla ciebie.
–
Skąd
to podejrzenie?
–
Tak
na ciebie spojrzał, kiedy tu wszedł, że aż dostałam rumieńców.
–
Nastolatka musiała przesadzać, czasy zakochiwania się w sobie i
odkochiwania mieliśmy z Ryanem za sobą. –
No i zamawiał, to mówił takim głębokim głosem, jakby chciał.
–
On
normalnie tak mówi –
przerwałam jej.
– I
nie pracuje w radio?
–
Nie. W wydawnictwie jako redaktor od siedmiu boleści, czasami też
wykłada w college’u po dobrej znajomości.
Widziałam po
niej, że
ma do mnie jeszcze multum pytań, ale nie czas było na nie, bowiem
tuż za Ryanem zaczęli napływać kolejni klienci, co dla obu z nas
oznaczało
więcej pracy. Postawiłam więc dziewczynę za kasą, z którą dość
dobrze sobie radziła
– jej dłoń trzymająca długopis szybko klikała po pulpicie –
a sama zajęłam się pracą baristy i tak upływały nam kolejne
godziny, kiedy to mój przyjaciel także oddawał się swoim
obowiązkom, co wnioskowałam po tym, jak często uderzał w klawisze
i jak wiele rozmów przeprowadził. Przerwał sobie tylko na jedną
chwilę, by rozprostować nogi, podejść do lady, zamówić jeszcze
jedną mocną kawę i kawałek szarlotki – mężczyzna też
człowiek, jeść musi. Widziałam, jakim rumieńcem oblała się
Vivian, i parsknęłam śmiechem. Że też nastolatki dawały się
porwać jego wyglądowi i dobrym manierom.
Po czasie ruch
ucichł, a ja odebrałam to tak, jak powinnam.
– Zrób
sobie przerwę,
dobrze? –
zwróciłam się do Vivian, która wydawała się być zadowolona,
słysząc moje słowa.
–
Z
przyjemnością!
To nie było
to,
co
chciałam usłyszeć od przyszłej baristki, ale musiałam przełknąć
to, że nastolatka brała te pracę tylko jako zajęcie zarobkowe,
nie możliwe poważne zajęcie. Nie powinnam mieć jej za źle tego,
że się ode mnie różni. W końcu w całym miasteczku chyba tylko
mnie odbijało na punkcie ekspresów i kawy w ziarnach.
Vivian
przeszła na zaplecze, a ja przyjrzałam się po kolei klientom,
omijając jednak wzrokiem Ryana. Nie chciałam, by moje świdrujące
spojrzenie oderwało go od pracy, a właśnie wybijał regularny rytm
w klawisze, pisząc zaciekle jakiegoś maila. Czyżby recenzował
powieść, którą wydawnictwo dostało do oceny, czy się nadaje, by
ją wydać? Biedak lub biedaczka, mój przyjaciel był bezlitosnym
redaktorem i uwielbiał szukać błędów, wytykał je bez litości,
a w wiadomościach był tak chłodny, że pewnie niedoszły pisarz
czy pisarka wylał choć jedną łzę.
Przynajmniej
tak ja zareagowałbym, gdyby w swojej ocenie wypisał wszelkie błędy,
jakie zawiera mój manuskrypt. Nie chciałabym go bowiem
rozczarować.
Wyczuł, że mu się przyglądam, spojrzał na
mnie i uśmiechnął się ciepło, jakby chciał zapewnić, ze akurat
moje dzieło
może liczyć na taryfę
ulgową. Cóż, wolałabym, by ocenił mnie sprawiedliwie, z drugiej
tego nie chciałam. I właśnie podobne dylematy sprawiały,
że nie tworzyłam nic, co chciałabym kiedykolwiek komukolwiek
przesłać, a wszelkie szkice lądowały w szufladzie.
To
jednak mogłoby się zmienić, gdyby Ryan częściej był blisko.
Mogłabym wtedy poprosić go o jakąś radę, wskazówkę czy nawet
kontakt do kogoś, kto naucza sztuki pisania tak, by przyciągnąć
czytelników. Oferta, którą mi zaproponował, stała się w tamtej
chwili o wiele bardziej kusząca.
Ostatni klienci, jacy
zajrzeli do kawiarni, nim zbliżyła się godzina jej zamknięcia,
preferowali herbaty czy proste kawy, uznałam, że wiedza o nich jest
już Vivian znana, więc puściłam ją wcześniej, dziękując
serdecznie za wykonaną pracę. Z mojej strony mogła liczyć na jak
najbardziej pochlebną ocenę u szefowej, ale decyzja o tym, czy po
nowym roku zacznie pracować na stałe w niepełnym wymiarze, nie
należała już do mnie, z kim innym musiała to omówić, o ile
wytrwa jeszcze dwa dni szkolenia, jakie mogłabym z nią
przeprowadzić.
Widziałam po nastolatce,
że choć jest zmęczona, to ociąga się z wyjściem. Znałam też
powód jej zachowania – Ryan wciąż siedział przy stoliku. Nie
uderzał już może w klawisze, lecz zapatrzył się
przez okno, nie miałam jednak wątpliwości, iż myślami wciąż
jest przy pracy. Nie przeszkadzałabym
mu w tym, ale Vivian nie miała chyba takiego wyczucia, bowiem
sekundę po tym, jak się ze mną pożegnała, zbliżyła się do
mężczyzny.
Mogłam jedynie liczyć na to, że nie spotka ją upokorzenie,
cokolwiek sobie postanowiła, a przyjaciel nie okaże dupkiem, który
krótko i ostro złamie jej serce.
Obserwowałam, jak
dziewczyna próbuje coś mu powiedzieć, gęsto przy tym
gestykulując, a on uśmiechał się do niej przyjaźnie, choć bez
większej serdeczności, jakby po prostu postanowił być miły. To
pozwalało mi wierzyć, że jednak nie wejdzie w skórę złego
policjanta, a zachowa się jak na dżentelmena przystało.
Nie
byłam w stanie obserwować całej tej sytuacji, bowiem ktoś musiał
przygotować kolejne zamówienia. Kiedy na nowo miałam chwilę na
wzięcie oddechu, Vivian już nie było, a Ryan ponownie wyglądał
przez okno. Nie zamierzałam go pytać, o co poszło, bo to nie była
moja sprawa, ale poczułam się odrobinę ciekawa. Jednak nie byłam
osobą, która ciągnie innych za język. Jeśli będzie chciał, to
mi powie, a ja go wysłucham. I tyle.
Kiedy pozostało
piętnaście minut do zamknięcia,
a ja zaczęłam
wycierać podłogę, Ryan był ostatnią osobą, jaka pozostała,
potulnie odniósł naczynia i, nie pytając
mnie zupełnie o nic, z mojego stanowiska pracy zabrał wilgotną
szmatkę i przetarł nią stolik, przy którym pracował. Patrzyłam
na ten teatrzyk z uniesioną brwią.
–
Dziękuję,
ale dałabym radę.
–
Przestań, daj mi się choć raz wykazać.
Wzruszyłam
ramionami.
–
Jakby
było się tu
czym
wykazywać – mruknęłam i wróciłam do sprzątania, a z wybiciem
pełnej godziny przekręciłam klucz w drzwiach.
Przyjaciel
nadal pozostawał w środku.
–
Wiesz,
ze nie znoszę wypuszczać cię przez zaplecze – powiedziała,
rozwiązując
fartuch
z talii – dlaczego więc za każdym razem
robisz wszystko, bym musiała to robić?
–
Doskonale
wiem, że lubisz to robić, bo kochasz dzielić ze mną wszelkie
tajemnice.
Westchnęłam.
–
Nie,
to po prostu ty szukasz przygody wszędzie,
gdzie się da, jakby proza życia nie była już najlepszą ze
wszystkich przygód.
Roześmiał się na tę uwagę.
–
Chyba
zaczyna przemawiać przez ciebie zmęczenie.
–
Nie,
to mój wewnętrzny urok osobisty. Poczekaj, odwieszę to tylko i
możemy wychodzić.
Kiedy na niespełna minutę znalazłam się
poza jego zasięgiem, ukryta w łazience dla personelu, zaczęłam
myśleć o tym, jak wiele czasu Ryan spędza w moim towarzystwie,
kiedy mógłby wyjść gdzieś z rodziną, zabrać siostrzeńców na
lodowisko czy nawet pójść do kina. Fakt, nie widzieliśmy się od
bożonarodzeniowej nocy, kiedy złożył mi propozycję, ale nie
musiał znowu być tu dla mnie. W ogóle tego od niego nie
wymagałam.
–
Jestem gotowa – oznajmiłam, wracając do głównej sali. –
Chodź więc za mną do komnaty tajemnic, jeśli nie boisz się
bazyliszka.
Ryan śmiał się cały ten cza, kiedy
przemierzaliśmy niedługi korytarz, by w półmroku gołej żarówki
znaleźć się na tyłach
budynku i wylądować na niewielkim placu dzielonym przez kilka
kamienic. Ocierał łzę z policzka i patrzył na mnie szczerze
rozbawiony.
–
Boże, Meg, zdajesz sobie, jak fatalnie wyszło ci to naśladowanie
głosu Snape’a?
Obruszyłam się.
–
Wypraszam sobie! Skąd wiesz, czy nie
tak
brzmiał Alan Rickman, kiedy próbował odgrywać głos kobiety,
co?
Śmiał
się dalej, za co oberwał w końcu śnieżką – musiałam
wykorzystać to, że biały puch padał przez większość dnia i
osiadł, znowu przykrywając moje kochane miasteczko nieskazitelną,
przynajmniej jeszcze, bielą.
–
Oż ty.
Niewiele czasu było potrzeba, by ten jeden mały atak
zamienił się w regularną bitwę. Nie sobie nie robiliśmy z tego,
że mieszkańcy kamienic mogą nam się przypatrywać z okien swoich
mieszkań, co więcej – wciągnęliśmy do zabawy także te dzieci,
które za zgodą rodziców wyszły na zewnątrz, by posmakować
uroków zimy.
–
Sprowadzamy je na złą ścieżkę – powiedziałam przyjacielowi,
kiedy schowaliśmy się za koszem na śmieci, by uniknąć o wiele
większych sił nieprzyjaciela. –
Ich rodzice będą mieli nam to za złe.
–
Nie szkodzi – odparł Ryan, a jego oczy lśniły z ekscytacji. –
Pomagamy im tworzyć niezapomniane wspomnienia – dodał i spojrzał
na mnie tak, że
poczułam, jakbyśmy
znowu byli w liceum i walczyli wspólnie z uczniami
starszych
roczników, którzy wyzwali nas na pojedynek.
Nie muszę mówić,
że
wygraliśmy. Właściwie to spuściliśmy im śnieżkowy łomot.
Takich chwil nigdy się nie zapomina.
Chciałam bawić się
dalej, śmiać
się i tworzyć wspomnienia, ale poharatane biodro miało mi już
zawsze dawać znać, kiedy za bardzo
sobie fizycznie pofolguję.
–
Koniec, dzieciaki, koniec! –
zawołał Ryan, widząc grymas bólu na mojej twarzy. –
Koniec, powiedziałem!
Wyszedł ku dziatwie z rękami
uniesionymi w górze na znak kapitulacji.
–
Wygraliście, moi drodzy! Wygraliście! –
oznajmił głośno, posyłając te słowa ku gwiazdom, więc na dobre
zakończenie otrzymał
jeszcze śnieżką twarz.
Bitwa skończona.
–
Jak mi przykro – powiedziałam za dłonią przytkniętą do ust,
byle tylko nie zobaczył uśmiechu. – Bolało?
–
Bywało gorzej – oznajmił i przetarł twarz. –
Przynajmniej to nie był lód. –
Uniósł rękę i zrzucił pozostałość śniegu z mojego ramienia.
–
Wracamy?
Pozbieraliśmy
porzucone na początku bitwy torby, otrzepaliśmy
się do porządku, by nie straszyć przechodniów,
i ruszyliśmy w stronę mojego domu. Znowu ramię w ramię, tym samym
krokiem, bym mogła nadążyć bez stękania, i rozmawialiśmy o tym,
jak wyglądał nasz dzień, bo choć dzieliliśmy przestrzeń, to
wrażenia mieliśmy całkowicie różne.
–
Wydaje
mi się, że
jeśli się zaprze, to jej się uda – powiedziałam, nawiązując
do próbnego dnia Vivian w kawiarni.
–
Zgadzam się, tym bardziej, że widać, iż nie pozwoli klientowi
wejść sobie na głowę.
–
O czym rozmawialiście, kiedy do ciebie podeszła? –
zapytałam, nie potrafiąc
w porę ugryźć się w język.
–
A co, jesteś aż tak ciekawa?
–
Może trochę.
Zaśmiał
się.
–
Próbowała zaprosić mnie na imprezę sylwestrową do swojej
przyjaciółki.
Ryzykowne zagranie.
–
I co jej powiedziałeś?
– Że dziękuję, ale jestem o jakieś dziesięć
lat za stary na takie ekscesy, poza tym mam już plany.
–
A już myślałam, że zapomniałeś o naszej posiadówce.
–
No co ty. Nigdy bym o tym nie zapomniał, jak też nigdy bym tego nie
przepuścił.
Uśmiechnął się tym swoim jednym uśmiechem,
który od razu wzbudzał w człowieku przyjemne ciepło, a ja
poczułam szczęście, że będę miała jeszcze podczas tego
zimowego snu okazję, by stworzyć z nim wspólne wspomnienia.
Dzień 10/11 - 31 grudnia / 1 stycznia
Wiadome
było, że spędzimy tę ostatnią noc w roku w towarzystwie, które
miało na to czas i ochotę. Jak nasi rodzice wraz ze swoimi
rówieśnikami znaleźli dla siebie miejsce w remizie, gdzie też
urządzili sobie dancing, wraz z Ryanem udałam się na domówkę.
Niewielką, bo tylko na sześć osób, ale za to wśród tych, z
którymi zawsze można było dzielić się złymi i dobrymi
doświadczeniami. Czas mijał nam podczas tej imprezy tak szybko przy
rozmowie, piciu i planszówkach, że nieomal przegapiliśmy
najważniejszą część tej nocy – północ. Zaledwie na trzy
minuty przez zmianą daty wybiegliśmy z domu, by jak sąsiedzi móc
odpowiednio przywitać nowy rok.
Stanęliśmy z tyłu podwórka
przyjaciela, u którego spędzaliśmy ostatnią noc roku, i
czekaliśmy na rozbłyski światła na niebie i okrzyki najlepszych
życzeń, jakie można sobie składać.
Ryan stał tuż obok
mnie, naszą dwójkę od pozostałych dzieliło kilka metrów. Z
kubkami wypełnionymi szampanem, który wlewało się do nich lepiej
niż do kieliszków, wypuszczaliśmy parę i dawaliśmy się ponieść
ekscytacji. Aż w końcu zaczęło się odliczanie:
–
Dziesięć!
Ryan
objął mnie ramieniem.
–
Dziewięć!
Uśmiechnęłam
się i spojrzałam w niebo.
–
Osiem!
Serce
biło mi szybciej.
–
Siedem!
Ktoś
zaczął śpiewać jakąś popową piosenkę.
–
Sześć!
Nad
naszymi głowami rozkwitły pierwsze fajerwerki.
–
Pięć!
Moja
twarz zaczęła się rumienić.
–
Cztery!
Stanęłam
na palcach, a Ryan spojrzał na mnie zaskoczony.
–
Trzy!
–
Będę twoim księgarzem.
–
Dwa!
Musnęłam
wargami jego policzek.
–
Jeden!
–
Szczęśliwego
nowego roku! –
wyszeptałam i pozwoliłam, by zamknął mnie w niedźwiedzim
uścisku.
–
Szczęśliwy nowego
roku – odparł mi prosto do ucha. –
Najlepszego ze wszystkich.
Coś mi mówiło, że taki właśnie
może być.
Dzień 14 - 4 stycznia
Ponownie
wspólna kolacja całą paczką nie mogła obejść się bez
ostatnich plotek, jak i dzielenia się planami na najbliższe
miesiące. Co rusz zerkałam na Ryana siedzącego tym razem po
drugiej stronie stołu, który ani słowem nie zająknął się na
temat tego, że coś się u niego zmieni. Powtarzał to, co mówił z
każdym nowym rokiem – ma zamiar znaleźć dla swojego wydawnictwa
kolejną gwiazdę dużego formatu, której powieści będą
sprzedawały się w dziesiątkach tysięcy.
–
A nie myślicie nad wydawaniem tomików poezji? –
zapytała któraś z koleżanek, na co przyjaciel pośpieszył z
wyjaśnieniem:
–
Miałem taki plan, ale w październiku inny redaktor podetknął
szefowi gotowy manuskrypt jakieś znajomego studentki i postawiliśmy
na nią. Jej tomik ma się ukazać w marcu, a już zainteresowanie
jest większe niż planowany nakład. Chyba uczelnia chce sobie
zrobić na niej reklamę i zamówiła bardzo dużo egzemplarzy.
–
Nepotyzm – mruknął ktoś, ktoś inny przytaknął. –
Tak ten świat wygląda.
–
A jakieś wykłady będziesz miał? –
Pytanie w jego stronę jakoś nie chciały zniknąć, ale czemu się
dziwić – jako jedyny z nas na co dzień mieszkał w dużym mieście
i miał możliwości oraz szanse, o których w miasteczku czasami nie
śmiano marzyć.
–
Mam zaplanowane trzy w letnim semestrze, bardzo możliwe, że będą
one otwarte, więc serdecznie zapraszam, byście wpadli.
Taki
wyjazd choćby na jeden dzień to mogłaby być niezła wycieczka, o
ile udałoby się zdobyć wolne.
–
A o czym będą?
–
Będę mówił o tym, dlaczego literatura obyczajowa zdominowana jest
przez kobiety, które jednak bardzo dobrze radzą sobie w takich
gatunkach jak kryminał czy thriller.
–
To powinieneś opowiedzieć o Meg, ona doskonale wie, jak z uroczej
scenki przejść do sceny mordu.
Przewróciłam oczami, a
towarzysze roześmiali się serdecznie, jakby za naprawdę zabawne
uważali to, że w nowy rok składałam koleżance życzenia
przymilnym głosem, a sekundę później trzymałam jej córeczkę w
powietrzu za kaptur z kurtki, co mogło wyglądać, jakbym chciała
nią rzucić. A jedynie nie chciałam, by poślizgnęła się na
pokrytym szklanką podjeździe przed domem.
Ryan posłał mi
długie spojrzenie.
–
Nie omieszkam o tym wspomnieć.
I on sądził, że ja się
zdecyduję na literacki debiut? Mowy nie ma!
–
Ej, a skoro o morderczych scenach mowa, pamiętacie, jak w pierwszej
klasie…
Rozmowa zeszła na wspominanie czasów szkoły,
śmianiu się i wracaniu słowem i pamięcią do tych pierwszych
miłostek, jakie wtedy mieliśmy. Mogłabym przysiąc, że teraz to
wzrok Ryana lądował na mnie zbyt często.
Ponownie
siedzieliśmy aż do godziny zamknięcia, jakbyśmy nie chcieli się
rozstawać, bo wiedzieliśmy, jak długa rozłąka nas dzieli.
A
przynajmniej większość z nas tak myślała.
Wieczorne
powietrze było chłodne, ale to nie było już takie straszne. Dni
stawały się dłuższe, początek nowego roku nie przyniósł
jeszcze pierwszych rozczarowań, dlatego przystając przed lokalem,
nie chcieliśmy się żegnać, czując się wciąż na siłach, by
iść na drugą rundę.
Ale niektórzy mieli już własne
plany, inni nazajutrz mieli pracować. Czas pełnego odpoczynku się
zakończył, a do drzwi naszych żyć znowu pukała znajoma
rutyna.
–
Stary–
jeden
z kolegów stanął przy Ryanie –
wpadnij może trochę szybciej niż w grudniu, okej?
Inni
to podchwycili, tylko ja nie zareagowałam,
doskonale wiedząc, że to nadejdzie prędzej.
Przyjaciel
został poklepany po plecach, ale nie patrzył na kolegę, tylko na
mnie, a w kącikach ust czaił się uśmiech. Wiedziałam,
że coś powie i mnie w to wmiesza, w końcu byłam jego ulubionym
partnerem w zbrodni.
–
Nie powiedziałaś im?
–
O czym nam nie powiedziała?
Wzruszyłam ramionami, co
zirytowało naszych przyjaciół, pewnie dlatego wydali z siebie
zgodny jęk.
–
Co to za tajemnica?
–
O czym nam nie mówicie?
Ryan uśmiechnął się szerzej.
–
Będę przyjeżdżał częściej niż dotychczas.
–
A co, wreszcie jesteście parą?
Wymieniłam spojrzenie z
przyjacielem. Temat, który krążył w naszej grupie od naprawdę
wielu lat –
chyba od początku, jak założyliśmy tę paczkę –
powrócił i zawisł nad naszymi głowami. Uśmiechnęłam się do
mężczyzny, a on to odwzajemnił, co nie umknęło uwadze innych.
–
O,
czyli jednak? –
Któraś z koleżanek zaklaskała w dłonie. –
Gratu…
–
Nie
–
przerwałam jej, nim wpadła w ekscytację. –
Nie to mamy na myśli.
–
A co?
Niektórych rzeczy nie da się trzymać w tajemnicy, choć
bardzo by się chciało, bo przyjaciele będą drążyć i drążyć,
aż prawda nie ujrzy dziennego światła.
–
Będę
przyjeżdżał
częściej, bo wydawnictwo otwiera księgarnię w naszym miasteczku –
wyjaśnił – a Meg będzie ją prowadziła.
Na moment
zapanował błoga cisza wypełniona szokiem i niedowierzaniem.
–
Czyli
że… Od razu będzie w niej kierownikiem?
–
I
będzie pracować pod tobą?
–
Zgadza
się.
Nagły wybuch oklasków nieco mnie zaskoczył, co
zamaskowałam, śmiejąc się i pozwalając przytulić wszystkim
koleżankom po kolei.
–
Twoje
marzenie wreszcie się spełni! – krzyknęła mi jedna z nich do
ucha, na co mogłam tylko przytaknąć, bo tak właśnie było.
A
wszystko to za sprawą jednego człowieka, który wręcz zmusił mnie
do pójścia do college’u, szlifowania swoich zdolności
interpersonalnych, kazał czytać, pisać i pracować ciężko, bo
wiedział, że choć minie trochę czasu, dotrę w końcu do miejsca,
w którym tak bardzo pragnęłam być.
Po usłyszeniu takiej
nowiny przyjaciele ani myśleli się z nami rozstawać, choć
przecież wypadało, bo naprawdę zrobiło się już późno, a na
niektórych czekały przecież rodziny. Gdy pożegnanie przeciągnęło
się o piętnaście minut –
wszystko przez dopytywanie, jak księgarnia będzie wyglądać, w
której części miasta będzie się znajdować, ilu pracowników
zatrudni, ile ja zarobię –
sięgnęłam
po broń, którą tylko ja posiadałam i która bywała oszustwem,
ale pomagała uratować się od niechcianych sytuacji.
–
Nie
chcę przeszkadzać –
stęknęłam,
kiedy ktoś rzucił uwagę o moich próbach rządzenia się –
ale powoli zaczyna boleć mnie noga od tego stania.
Wiedziałam,
że to zadziała, że skupię na sobie uwagę i inny będą chcieli o
mnie zadbać.
–
No
tak, przecież stoisz na zimnie!
–
To
my już pójdziemy!
–
Ryan,
odprowadź ją, okej? Do zobaczenia niedługo, stary!
Ostatnie
pożegnania i przytulania z wydawcą, jeszcze jakieś rzucone sobie
obietnice i uśmiechy, ale w końcu przyjaciele rozeszli się w swoje
strony, brnąc przez te ślicznie ośnieżone chodniki. Zostałam z
Ryanem sama.
Nie
pozostało mi nic innego, jak znowu – jak w poprzednie zimowe
wieczory – chwycić go pod ramię i pozwolić spacerować po naszym
wspaniałym, grudniowym śnie.
–
Powinienem
im powiedzieć, że udawałaś? – zapytał, spoglądając na mnie z
ukosa
z lekkim
uśmiechem.
–
Nie,
to może być nasza tajemnica. – Puściłam mu oczko, na co się
roześmiał.
–
Okej.
W każdym razie chodźmy. Naprawdę nie chcę, by noga znowu dała ci
się we znaki.
–
Tak
jest.
Wyciągnął ku mnie rękę. Ujęłam go pod ramię i
ruszyliśmy znanym sobie szlakiem, bym bezpiecznie dotarła do
siebie. Jednak w przeciwieństwie do reszty paczki ja nie musiałam
tego wieczoru jeszcze się z nim żegnać, bowiem – jak zwykle –
odprowadzić
go miałam na pociąg powrotny.
Szliśmy w milczeniu, chcąc
napawać się magią zimowego wieczoru. To nie mogło być tylko moje
wrażenie, że w miasteczku
jest ona zdecydowanie bardziej wyczuwalna niż w dużym mieście,
Ryan zdawał się w tym ze mną zgadzać.
–
Nigdy
tak ładnie nie śnieżyło
u mnie w wielkim świecie –
mruknął, kiedy skręciliśmy w moja ulicę, by zacząć
się nią wspinać. O wiele lepiej się ode mnie wychodziło,
bo było z górki, niż wchodziło, ale wyjątkowo nie narzekał. –
Tam to tylko jakieś ochlapy zawsze zostają.
–
Czy
to też jest
powód, byś otwierał księgarnie
u nas zamiast w trochę większym miejscu?
–
Nie
do końca. Tam będziemy otwierać drugi punkt, więc idąc na fali
ekspansji, chcieliśmy pójść dalej, by wziąć w posiadanie
większe terytorium.
–
Brzmisz,
jakbyś dowodził jakąś bandą barbarzyńców.
–
Może
i tak
jest.
Czasami zapominałam o tym, że to historia była jego
pierwotnym konikiem, to jej chciał się oddawać bez reszty, dopóki
nie wparowałam do jego życia z wizją
wspaniałości
kryjących się w prozie życia i poezji złamany serc i ulotnych
dusz. Wówczas
zakochał się w Emily Dickinson i okazało się, ze nie ma już
ratunku dla żadnego z nas. Razem ślęczeliśmy nad wydrukami
wierszy, omawialiśmy wspólnie losy bohatera Buszującego
w zbożu i
to przyjaciel śmiał się ze mnie, kiedy płakałam nad losem Moby
Dicka. Uczyliśmy się na swoich błędch, jak nie tworzyć
opowiadań, wspólnie zasypywaliśmy anglistę
pytaniami na
temat literatury światowej i w tym samym czasie złożyliśmy
aplikację
do college’u.
Gdyby nie mój wypadek,
pewnie ukończylibyśmy
go razem…
Za tą myślą przyszło pewne podejrzenie,
zerknęłam więc na przyjaciela i zapytałam:
–
Dlaczego
to robisz?
Tylko
bez mydlenia mi oczu, wiem, że za tą propozycją kryje się coś
więcej.
Ryan odwzajemnił spojrzenie.
–
A
co, chcesz się wycofać? Za późno, od razu z życzeniami
noworocznymi powiedziałem szefowi,
że będziesz
dowodzić, nie mam zamiaru tego odwoływać.
A ja nie
zamierzałam z tego rezygnować, tylko chciałam znać
motyw.
–
Nie
o to chodzi. Dlaczego ja?
–
Bo
to było twoje marzenie.
Akurat przystanęliśmy przed moim
domem, mogłam więc obrócić się i stanąć
z przyjacielem
twarzą
w twarz.
–
I
chcesz zabawić się
w dobrą wróżkę
i także je dla mnie spełnić?
Wzruszył ramionami.
–
Uznałem,
że przyszedł czas, byś robiła to, do czego jesteś stworzona.
Tak, wiem, kawiarnia ma swoją atmosferę i jesteś uzależniona od
zapachu świeżego espresso, wciskanie ludziom choinek też wychodzi
ci całkiem nieźle, ale czy nie lepiej będzie ci w miejscu, które
już i tak ma we władaniu twoje serce?
Przypomniało mi się,
kiedy pojechałam do niego po raz pierwszy. Skończył już studia i
zaczął prace, kiedy ja przebrnęłam przez college i zostałam
baristką. Zderzenie się z wielkim miastem trochę mnie
przytłoczyło, co było widać po mojej twarzy, ale wystarczyło, że
zabrał mnie do największej księgarni, jaką widziałam na oczy,
bym w przeciągu minuty zapomniała o tym, że w ogóle nie znam tego
miejsca, i zagłębiła
się w labiryncie regałów woluminów i obietnicy najwspanialszej
przygody.
–
Tylko
przy książkach lśnisz tak, że aż trzeba mrużyć oczy. Chcę,
byś miała to na co dzień, byś zawsze była szczęśliwa.
Pewnie
gdyby inna dziewczyna to usłyszała, wzruszyłaby się na te słowa,
ja jednak znałam Ryana na tyle dobrze, by w tym słodzeniu węszyć
jakiś podstęp.
–
O
nie, tylko mi nie mów, że chcesz wykorzystać mnie, by ściągnąć
twoje fanki do księgarni, by wydawały na ciebie swoje ostatnie
pieniądze.
Początkowo patrzył na mnie jak na kosmitkę,
zachodził w głowę, co też powiedziałam, po czym roześmiał się
głośno, czym pewnie obudził – bo pewnie już byli w fazie
zasypiania – moich rodziców. No i się nie pomyliłam, bo właśnie
dało się słyszeć otwierane
okno i okrzyk mojego taty:
–
Ryan,
bez końskich śmiechów mi tutaj, normalni ludzie już śpią!
–
Przepraszam
pana bardzo! –
odkrzyknął przyjaciel, wcale nie zrażony tym, że chyba właśnie
oberwał obelgą, jeśli nie dwoma. –
Już nie będę! Dobranoc!
–
Obiecanki,
cacanki –
jeszcze usłyszałam, po czym zaległa cisza, a mężczyzna patrzył
na mnie szeroko uśmiechnięty.
W
tym uśmiechu kryła się obietnica.
–
Chcę,
byś sięgnęła tych gwiazd, które nadal na ciebie czekają, do
tego mam całkowitą pewność, że mogę ci zaufać i powierzyć to
zadanie. Moim zdaniem, a nie jest one ani skromne, ani bez znaczenia
w firmie, jesteś kandydatką idealną. Choć na rozmowę i resztę
formalności będziesz musiała zawitać.
–
Rozumiem.
Chyba nie mam zbyt dużego wyjścia. –
Wzruszyłam ramionami, po czym uśmiechnęłam
się. –
Zgoda. Nie odwołuj niczego u swojego szefa. Zrobię to.
Przytulił
mnie do siebie mocno, a ja poczułam, jakby mój zimowy sen właśnie
się ziścił.
Choć właściwie
trwać miał nadal, tylko na innych warunkach.
Dzień 16 - 6 stycznia
Widziałam
po nim, że nie jest zadowolony, że musi wyjeżdżać. Przez
ostatnie dwa tygodnie pozwolił sobie na wielkie leniuchowanie, ale
musiał wrócić do swojego życia i pracy, tej podstawowej
egzystencji, choć i u niego miały pojawić się zmiany.
Stanęliśmy
na płycie peronu na piętnaście minut przed odjazdem, byle tylko
mieć pewność, że się nie spóźniliśmy. Ryanowi to by pewnie
nie przeszkadzało; chyba nie zdawał sobie sprawy, że zapakowałabym
go do kolejnego pociągu lub pojechała nawet z nim, byle mieć
pewność, że szesnaście dni właśnie upłynęło.
–
Ale
wiesz, że dzisiaj to bez niespodzianek, tak? –
zapytałam, przystając
obok niego, kiedy po marszu tam i z powrotem wzdłuż peronu w końcu
się zatrzymał ze swoim bagażem,
na co się roześmiał.
–
Tak,
wiem o tym, choć chętnie obdarowałbym cię czymś jeszcze. –
Puścił
mi oczko, na co ja przewróciłam swoimi oczami.
–
Dość
już mi dałeś.
–
Zmienisz
zdanie, jak przyjadę
za dwa tygodnie z ciężarówką
pełną książek. Wtedy to dopiero będzie dla ciebie najlepszy
prezent.
Znał mnie, wiedział, że ma rację, nie
potrzebowałam przytakiwać
jego słowom.
–
Jak
sobie chcesz.
Jeżeli chodziło o komunikację z miasteczkiem,
to pociągi, choć im także nie można było odmówić sezonowych
opóźnień, były lepszym rozwiązaniem niż pchanie się z
wypchanymi walizkami do autobusu. Jako licealiści jeździliśmy nimi
do większego miasta na zakupy czy kompleksu kinowego, na dworcu
zaszywaliśmy się, wagarując i chcąc
porozmawiać o problemach, jakie mają tylko nastolatkowie. Lubiłam
to miejsce, bo wiązało się z samymi dobrymi wspomnieniami i na
stałe wpisało się w mój obraz rodzinnego miasteczka.
Nie
musieliśmy się spieszyć z pożegnaniem, co oznajmiono nam przez
głośniki poprzez informację, iż „opóźnienie może ulec
zmianie”. Przyjaciel wykorzystał to i skoczył do małego
sklepiku, by zakupić dla nas po kubku kawy z ekspresu, a sobie także
drożdżówkę z budyniem, których w mieście nie umiał nigdzie
znaleźć, a tu mógł się nimi delektować do woli.
Patrzyłam,
jak walczy ze sobą, podejmując decyzję, czy zjeść ją teraz, czy
może poczekać, aż będzie już siedział w przedziale.
–
Nie
opieraj jej się, bo przegrasz –
powiedziałam, uśmiechając się szeroko, za co szybko oberwałam
sójkę w bok. –
Ej
no, za co to?
–
Z
ten brak wiary w moją silną wolę –
mruknął przyjaciel i schował torebkę z drożdżówką do plecaka.
Rozejrzał się wokół i westchnął. –
Będę tęsknił za tym spokojem.
–
Czyżbyś
się bał, że jak już się księgarnia otworzy, to nagle cały
spokój miasteczka zniknie?
Zaśmiał się na to pytanie.
–
Nie,
bo on nie zniknie, nawet kiedy my przeminiemy. Chodziło mi o to, że
w mieście nigdy nie ma tak cicho i pięknie jak tutaj.
–
Czy
to był powód, by otwierać się akurat u nas?
–
Dokładnie.
I badanie rynku czytelniczego, jakie przeprowadzałem z naszą
biblioteką. Wielu mieszkańców dopytuje o tytuły premierowe, na
które biblioteka nie może liczyć od razu, a księgarnia pana
Manboka to raczej antykwariat, więc wydawało mi się, że to dobre
posunięcie. –
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się złośliwie. –
Teraz od ciebie będzie zależeć, czy spełnimy oczekiwania i
sprawimy, że marzenia o kolejnych kryminałach, romansach czy
przygodach się ziszczą.
Przewróciłam oczami, ale i
uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością. Nigdy nie sądziłam,
że dostanę tę szansę i w swoim ukochanym miejscu na świecie będę
mogła zajmować się tym, co kocham od zawsze najczystszą
miłością.
To
naprawdę było coś, czego pragnęłam, choć starałam się
ukrywać.
Ryan jednak inaczej zinterpretował minę, jaką
przybrała moja twarz.
–
Wyglądasz na uradowaną, że wyjeżdżam –
mruknął z niezadowoleniem i upił łyk kawy.
Spojrzałam na
niego uważnie. Jeśli chodzi o czytanie w myślach, nie był w tym
tak dobry jak ja w stosunku do niego.
–
Mylisz
się. Raduje mnie to, że będę mogła spełnić jedno ze swoich
marzeń, nie to, że wyjeżdżasz. Poza tym niedługo będziesz z
powrotem, nawet nie będzie kiedy zatęsknić.
Odwzajemnił
spojrzenie, a po moim ciele rozlało się to przyjemne ciepło, które
tylko przyjaciel był w stanie mi dostarczyć
–
Uwaga
–
rozległo się z głośników –
na
tor drugi przy peronie trzecim wjedzie opóźniony pociąg
relacji…
Mężczyzna
westchnął, słysząc, że jego czas właśnie dobiega końca, a
kolejna podróż właśnie się zaczyna.
–
W
tygodniu zostaniesz
powiadomienie o spotkaniu zapoznawczym, które chyba odbędzie się
tu, w miasteczku, a ja wyślę
ci wstępną umowę – powiedział, sięgając po walizkę, co nie
było takie łatwe, kiedy w jednej ręce wciąż trzymał kubek z
kawą, a drugą ledwie co zdołał zarzucić sobie plecak. Przejęłam
od niego kubek i wraz z nim ruszyłam wzdłuż peronu, by stanąć
możliwie najbliżej jego wagonu podanego na bilecie. –
Sprawdź ją, czy wszystkie warunki ci odpowiadają. Jeśli nie
będziesz miała zastrzeżeń, przywiozę ze sobą oryginał i go
podpiszemy.
–
A
jeśli nie będzie mnie zadowalała? – zapytałam, bo brałam taką
możliwość pod uwagę.
–
Wtedy
będziemy ją negocjować do skutku, aż podpiszesz. Tylko bez
większych szaleństw, okej? Na pewno nie zapewnimy ci prosecco w
lodówce dla pracowników.
Zmełłam brzydkie słowo na języku,
zamiast tego się uśmiechnęłam.
–
Chyba
powinnam to jeszcze przemyśleć.
–
Meg…
Pociąg już prawie hamował przy peronie, co oznaczało,
że musimy się pożegnać. Przyjaciel przyciągnął mnie do siebie
i mocno przytulił, a ja ostatni raz nabrałam powietrza, byle poczuć
jego znajomy zapach.
–
Będę
tęsknił – wyszeptał, na co się uśmiechnęłam.
–
Ja
też. Ale nie martw się, dwa tygodnie szybko zlecą.
–
I przyjadę ciężarówką.
–
W
końcu będziesz miał gdzie zmieścić swoje ego.
Roześmiał
się i objął jakby na nowo, a przyjemne ciepło rozlało się po
moim ciele.
Patrzyłam, jak wsiada do odpowiedniego wagonu,
pomachałam, gdy on to zrobił na dwie sekundy przed tym, jak zajął
miejsce. Patrzyłam, jak pociąg na nowo wznawia bieg, a twarz
przyjaciela zaczyna się oddalać.
–
Do zobaczenia –
mruknęłam jeszcze, ale nie był w stanie mnie usłyszeć, miało
to jednak większego znaczenia.
Uśmiechnęłam
się do siebie. Niedługo znowu tu przyjedzie, a potem znowu, aż
pewnie zapragnę, by wyjechał na dłużej.
Nie będę musiała
czekać kolejnych wielu miesięcy, by mieć swój zimowy sen. Nie
będzie on też trwał tylko szesnaście dni, a przewijał się przez
cały rok. I za to mam zamiar być najbardziej wdzięczna.
__________________________
*
Carlos
Ruiz Zafon, „Labirynt duchów”, str. 406, Warszawa, 2017, wyd. I
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz