– 일어나 –
W
ogóle nie chciałam tego robić. Był piątek, do jasnej cholery,
kiedy i tak musiałam siedzieć do ósmej trzydzieści wieczorem w
redakcji i pisać teksty, które miały pojawić się na stronie
przez weekend, a jeszcze po tym miałam iść na firmową kolację,
gdzie na pewno szefostwo będzie chciało nas upić, bo dopiero wtedy
jako pracownicy jesteśmy fajni? Chciałam odpowiedzieć szefowi, że
„po moim trupie”, ale to oznaczałoby pożegnanie się z robotą
w trybie natychmiastowym, a doskonale wiedziałam, że równie dobrej
redakcji w całym mieście nie znajdę. Do tego zapuściłam tu już
korzenie, nie umiałabym opuścić tego miejsca bez bólu i łez.
To
dlatego, mimo wewnętrznej niechęci i sprzeciwu, poinformowałam
swoich kolegów „z doskoku” – tak bowiem określano tych
pracowników, których zobligowano do przychodzenia na popołudnie –
o planowanej kolacji i uświadomiłam, że nie ma wyjścia, trzeba
się stawić. Po wykonaniu tego zadania zasiadłam do pisania, a
przed zwariowaniem strzegły mnie wafelki w czekoladzie wrzucane do
parodii kawy. Kiedy przed kilkoma tygodniami pokazałam ten patent
swoim kolegom, Theo i Gavinowi, ten drugi uzbroił się w cały
kartonik wafelków i teraz to on robił za głównego dilera dla
naszej trójki. Byłam mu za to wdzięczna i z tej przekory starałam
się niczego nie psuć, by dział informatyczny, któremu przewodził,
nie miał z mojego powodu zbyt wiele pracy do wykonania.
Oddałam
się swoim obowiązkom bez reszty, nawet rozmowy, jakie musiałam
jeszcze tego dnia przeprowadzić, przychodziły mi łatwo i gładko,
nie stresowałam się ani trochę tym, że ktoś mi nawrzuca, bo
zajmuję mu czas, kiedy weekend już puka do drzwi. W całym swoim
zaaferowaniu nie zwracałam uwagi na to, że popołudnie płynnie
przechodzi w letni wieczór, a do kolacji coraz mniej
czasu.
Najchętniej to nie ruszałabym się z fotela.
Poprawiałam ostatni tekst, przeciągając, jak tylko mogłam,
postawienie przecinka w odpowiednim miejscu, redakcję akapitu, w
którym coś mi zgrzytało, a nie umiałam do końca powiedzieć, co
takiego, dlatego czytałam go raz i drugi, od nowa i od nowa.
A
wskazówki zegara, który z takim namaszczeniem objawiał w biurze
upływ czasu, wskazały porę, kiedy powinnam już wychodzić. Inni
koledzy z radością – niektórzy nawet z okrzykami na ustach –
wyłączali komputery i zbierali się do wyjścia, planując, co
takiego wypiją, skoro to szef płaci, a ja wciąż tkwiłam przed
ekranem, zapisując ostatni plik. I zostałabym tak, dopóki biuro
zupełnie nie opustoszeje, ale komuś bardzo zależało, żebym i ja
stawiła się na firmowym wydarzeniu.
– Ty wciąż tutaj?
Aż
podskoczyłam na miejscu, słysząc czyjś głos tuż przy uchu.
Obejrzałam się zaskoczona i napotkałam rozbawione spojrzenie
najlepszego dziennikarza całej redakcji.
–
Sunbae-nim!
Mężczyzna roześmiał się i oddalił, bo to, co
sobie zamierzył – czyli zwrócenie na siebie mojej uwagi – już
dokonał, dlatego mógł oprzeć się o biurko i uważnie mi
przyglądać.
– Wydaje mi się, że powinnaś już kończyć
i iść z pozostałymi.
– A mnie się wydaje, że ty już
dawno skończyłeś i powinieneś bawić się z naczelnym.
–
To właśnie naczelny mnie tu wysłał, bym wyzbierał wszystkich
pracowników niczym pasterz owieczki i odprowadził na wieczerzę. –
To porównanie mogło wyjść tylko z ust kogoś, kto wiedział, jak
operować alegoriami, by były one zrozumiałe. – Więc też się
zbieraj, Mar, bo bez ciebie stąd nie idę.
Zero romantyzmu w
takiej groźbie, na co zareagowałam głośnym westchnieniem.
–
Ale ja nie chcę.
– Powiedz to naczelnemu, a od razu wskaże
ci palcem, gdzie są drzwi, i pomacha na pożegnanie.
Nowa
uwaga kształtowała się na języku, ale w porę się w niego
ugryzłam, nim jakieś słowa zostały wypuszczone. Po zapisaniu
pliku wyłączyłam komputer, ale nie sięgnęłam po płaszcz i
torebkę.
To nie uszło uwadze kolegi.
– Wstawaj
– nakazał mi Theo i,
chwytając pod ramię, pociągnął do góry. –
Wstąpisz jedynie na godzinę jak kilkoro innych, a potem wrócisz do
domu, by tworzyć te swoje felietony na bloga czy
robić coś innego.
Poddałabym
się jego sile i poszła za nim, gdyby powiedział coś zupełnie
innego. W chwili, kiedy uświadomił mi, że wie o istnieniu
Księgarni myśli „Dzień dobry!”, mogłam jedynie stać w
miejscu i patrzeć na niego coraz bardziej zażenowana.
–
Wiesz o nim?!
Nie
podobało mi się rozbawienie w jego spojrzeniu, jak i ten uśmiech,
który czaił się w prawym kąciku ładnych ust.
–
Tak.
–
Ale… Ale jak to?! Od
kiedy?!
– Od
tamtego dnia, kiedy padły serwery i Gavin musiał przywrócić
wszystko do życia. Spoglądał na wszelkie odwiedzane domeny, by
sprawdzić, gdzie był błąd, i natrafił ma adres
myslegarnia-boreda...
Nie skończył, dostrzegając moją
zarumienioną twarz.
–
Nie mów, że coś z tego
czytałeś, sunbae-nim.
Jego uśmiech nie pozostawiał żadnych
wątpliwości.
– Na
coś rzuciłem okiem. Naprawdę tak cię ucieszyło, jak zanuciłem
tamtą piosenkę, że aż nazwałaś mnie bratnią duszą?
Mogłam
jedynie jęknąć i ukryć twarz w dłoniach. Teraz to w ogóle nie
miałam ochoty ruszać się z miejsca.
–
No już, Mar, nie przeżywaj
tak tego.
– Poznałeś
moje myśli i…
–
Sama się nimi dzielisz i to
na publicznej domenie, więc mi się nie dziw. Poza
tym uważam, że naprawdę nieźle ci to wychodzi, widać, że
piszesz sercem, a nie tylko powierzchownie chwytając temat.
Niektórymi tekstami mi zaimponowałaś, innymi zachwyciłaś.
Wstawaj, chodźmy, bym nie
musiał wysłuchiwać, dlaczego nie umiem zadbać o te piękne
piszące dusze. – Ponownie
chwycił mnie –
tym razem zdecydowanie
– pod
ramię i dźwignął. –
Chodź, idziemy.
Nie
miałam siły z nim walczyć czy protestować, kiedy zakładał mi
płaszcz, wcisnął w rękę pasek od torebki i popchnął w kierunku
drzwi.
Nie odezwałam
się do niego ani słowem, kiedy zmierzaliśmy wspólnie –
jako ostatni z pracowników –
do lokalu, w którym zawsze
rezerwowano dla nas miejsca. Właściciel lokalu
i nasz szef byli przyjaciółmi z dawnych lat i ugadywali się tak,
że cała restauracja była nasza, co sprawiało, że zbyt głośne
zachowania nie przeszkadzało nikomu w kolacji, a i wszelkie szkody
można było od razu z kimś
połączyć i kogo pociągnąć do odpowiedzialności.
Przyjęcie
trwało w najlepsze, kiedy Theo poprowadził mnie do stolika, gdzie
czekały na nas miejsca. Nie zdziwiło mnie, że za sąsiada miałam
Gavina, za to jego stan budził pewne podejrzenia, które nie uszło
także uwadze Theo. Klepnął go w plecy, by Gavin zwrócił na nas
uwagę, ten uśmiechnął się
na nasz widok i lekko zachwiał na krześle.
–
Czy
ty jesteś pijany?
–
zapytał
go Theo, a ja wcale nie byłam zaskoczona jego zdziwieniem, bowiem od
rozpoczęcia kolacji minęła niespełna godzina.
Gavin musiał
wypić
naprawdę sporo, skoro już był wstawiony, choć wciąż umiał
mówić składnie i wyraźnie.
–
Jestem miernie funkcjonalny – odpowiedział na pytanie
przyjaciela, na co sunbae-nim pokręcił głową, zajmując miejsce
tuż obok.
–
Uznam to za “tak”. A coś zjadłeś?
– A widzisz
tu coś, co się nadaje do jedzenia?
Na moje oko było kilka
smacznych sałatek, po które zawsze sięgałam podczas kolacji, ale
nie widziałam żadnego mięsa, a bez niego mężczyźni nie mogli
się przecież obyć.
– Nie narzekaj, jeżeli sam zjadłeś
całego kurczaka, jaki tu był, kiedy stąd wychodziłem –
odpowiedział Theo i lekko się ku mnie nachylił. – Chcesz piwo,
Mar?
Skinęłam głową, bo wciąż nie umiałam przemóc się,
by coś mu powiedzieć.
– To ja zaraz wracam, a ty pilnuj tu
tego jegomościa, by nam się nie obalił. Zaraz
wracam.
Odprowadziłam go wzrokiem, po czym spojrzałam na
Gavina, który – z przymkniętymi oczami – chwiał się z boku na
bok i uśmiechał.
– Wszystko w porządku? – zapytałam,
zastanawiając się, czy dałabym mu radę, gdyby nagle spadł z
wyższego niż zazwyczaj w podobnych lokalach krzeseł.
– W
porzo, Mar, o mnie się nie martw – wymamrotał. – Tylko nie
dawaj mi więcej wódki, dobra?
Czyli to w siebie wlewał.
–
Dobra.
Poza nami i sunbae-nim przy stole siedziało jeszcze
dwóch pracowników działu IT, którzy wyglądali niczym Gavin,
mogłam więc podejrzewać, że odrobinę odsunięci od stolików z
samymi dziennikarzami urządzili sobie tu własną małą
imprezę.
Widząc, że kolega w miarę się trzyma,
postanowiłam coś zjeść – poza wafelkami w kawie nie miałam
niczego w ustach, bo jakoś nie chciałam tracić przerwy obiadowej
na coś innego niż pisanie – i już nakładałam sobie jedną z
sałatek, kiedy Theo zjawił się z dwoma kuflami, a tuż za nim
przydreptał redaktor naczelny, który uśmiechnął się szeroko na
mój widok.
– Tu jesteś, Mar! I jak, popołudniówka nie
daje ci w kość?
Wstałam, by uścisnąć mu dłoń na
powitanie.
– Dobry wieczór. Nie, nie daje, nawet lepiej mi
się pracuje, szczerze mówiąc.
– Dobrze słyszeć –
odparł, zasiadając na jednym krześle, które pozostawało puste. –
Bo wiesz, mam do ciebie interes. Theo już go wstępnie zaakceptował,
ruszymy z nim, jeżeli ty się na niego zgodzisz.
Zupełnie
nie wiedziałam, o czym mówi, a mina Theo też nie pomagała –
jego pokerowa twarz wzbudzała irytację.
– Nie bardzo wiem,
o czym pan mówi.
– Już ci tłumaczę. Myślałem o tym, by
wprowadzić coś nowego do naszej gazety, jakiś taki kącik, który
nie byłby z poradami, bo od tego mamy już wiele stron, ale taki…
Wiesz, życiowy, pisany prosto, trafiający w punkt tego, co ludzi
irytuje, co ich spotyka na co dzień, z czym muszą się mierzyć, i
takie empatyczne podejście mówiące: „hej, nie jesteście w tym
sami”! Opowiedziałem o tym Theo kilka dni temu, na co odparł, że
chyba ma odpowiedniego dziennikarza, który mógłby być trzonem
tego projektu, głównym piszącym. Oczywiście nie byłabyś w tym
sama, Theo by ci pomagał, ale ze wszystkich moich ludzi masz
najlepszy język do przedstawiania rzeczywistości bez udziwnień,
dlatego chciałbym zaproponować ci małą zmianę.
Patrzyłam
na niego niezdolna wypowiedzieć jakiekolwiek słowo, bo zupełnie
nie wiedziałam, jak werbalnie na to zareagować. Fakt, sądząc po
liczbach odsłon i komentarzy, moje teksty – nawet te informacyjne,
które od czasu do czasu zdarzało mi się popełnić – były dość
popularne i miały stałe grono odbiorców, ale żeby być na
pierwszym planie czegoś nowego? Ja?
Postanowiłam sobie, że
będę stawiać czoła temu, co przyniesie los, postaram się być
swoim sterem, ale w tej chwili chciałam uciec od tego, co mi
proponowano.
Szef spróbował podejść mnie z innej strony.
–
Theo wspominał, że masz już doświadczenie, bo poza pracą coś
piszesz i publikujesz, nawet pokazał mi kilka twoich felietonów
i…
– Słucham?
Naczelny mógł rozwodzić się nad
tym, jaki ten pomysł jest świetny, ale już go nie słuchałam.
Patrzyłam bowiem na Theo, a ten – w przeciwieństwie do osoby,
która czując się winna, ucieka wzrokiem – mierzył się ze mną
spojrzeniem, a uśmiech na jego twarzy kazał sądzić, że to
jeszcze nie jest szczyt jego możliwości. To, że zdradził mój
sekret, co prowadziło do nowych obowiązków – nie mogłam
przecież odmówić – było ciosem w serce, którego się nie
spodziewałam, nożem wbitym w plecy.
Czy po czymś takim można
się podnieść?
Patrzyłam na sunbae-nim i postanowiłam na
razie jedno – upiję się, bo wydarzenia jednego dnia za bardzo
mnie dopadły.
Jeden kufel piwa wypity naraz to był dopiero
początek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz