Wracając do zmysłów, wracałam do siebie.
W duchowym sensie oczywiście, bo do domu z wieżyczką wracać nie planowałam. Kto bowiem zgodzi się na powrót do koszmaru, kiedy wciąż jeszcze przeżywa traumę? Chyba tylko masochista.
Ten proces był powolny, czasami wydawało mi się, że aż walczy w zawodach z tempem ślimaka i przegrywa to starcie, jednak nie pozwalałam sobie na żadną załamkę czy pochwycenie myśli o wyluzowaniu podczas wspinania się na drodze ku normalności. Bo bez silnej woli i samodyscypliny mogłam znowu spaść na samo dno, a to mogłoby grozić tym, że za bardzo się połamię i nie zdołam na nowo podnieść.
A tę zmianę, tę waleczną chęć bycia znowu dawną sobą zawdzięczałam temu jednemu obrazowi, gdzie ptak w kolorze morskiej zieleni patrzył na mnie uważnie, ukazując swoje wspaniałe pióra, a dom z wieżyczką był tylko dalekim kształtem w tle. To dzieło uznałam za swoje odrodzenie, nic więc dziwnego, iż pozwoliłam przyjacielowi, by zawiesił je na ścianie jako pierwszy obraz po moim powrocie do żywych. Za nim chciałam obdarowywać go kolejnymi obrazami, by miał swoją własną galerię, bowiem moim zdaniem jak nikt na nią zasłużył.
Pogoda, choć powinna powoli zacząć przechodzić w wiosnę i pokazywać, że wszystko zaczyna budzić się do życia – normalnie jak ja – to nie chciała jeszcze odpuścić sobie mniej pięknej wersji. Ale mnie to zupełnie nie przeszkadzało.
Pod chmurnym niebem, z ukochanymi narzędziami pod ręką mogłam tworzyć obraz bólu i rozpaczy, dodawać do niego delikatne prześwity jasności i lekkości skrzydeł mitycznych istot, które brano za ideał, a które ja brałam za przerażające. Mogłam zatopić się w procesie i dać całą siebie odbiorcy, który zinterpretuje mnie na swój sposób i on będzie właściwy, odpowiadający prawdzie. Pod chmurnym niebem mogłam żyć, by z jego deszczem samej stać się muzyką. Mogłam to robić cały czas, dlaczego więc nie robiłam?
Bo na nowo przypominałam sobie, jak to jest być człowiekiem z pasją. A taki osobnik potrzebował wzmocnienia, kiedy proces twórczy wywoływał szybszy oddech i prosił o przerwę cichymi krokami zbliżającego się bólu głowy. Dlatego zawiesiłam pędzel kilkanaście centymetrów nad płótnem i nabrałam głęboko powietrza. Potrzebowałam chwili spokoju z dala od oparów farb i konturów piór pod moimi palcami. Dźwignęłam się więc z kucek i z góry spojrzałam na to, co wyrabiałam.
To był spory zamysł jak na jedno dzieło, musiałam to przyznać. Obraz miał być przestrzenny, prawie tak duży jak salon w mieszkaniu przyjaciela – miał się na niego składać główny plan oraz dwa skrzydła po bokach – do tego powinien łączyć wiele barw i kolorów, na jego scenerię składową byłyby zarówno ukazane emocje, jak i przedmioty mające znaczenie czy właśnie istoty z baśni, nieuchwytne przez mało czujne ludzkie oko. Zdziwiło mnie, że przyjaciel nie zaprotestował, kiedy powiedziałam mu, co chcę stworzyć, zamiast tego wziął się za przesuwanie mebli, bylebym tylko miała odpowiednio dużo miejsca. Ten jego uśmiech, kiedy to czynił – patrząc na taki uśmiech, człowiek nie miał wątpliwości, iż na tym świecie istnieje jeszcze piękno i dobro, o które należy dbać. Dlatego nie chciałam go zawieść, a podarować coś, co będzie moim wyrazem wdzięczności – obraz, w którym zawrze się całe moje życie niczym książka, w której zawarta jest cała dusza jej autora.
Ale żebym mogła pójść z postępem dalej, potrzebowałam wpierw ruchu i trochę kofeiny, dlatego opuściłam pokój i udałam się do kuchni, do której mogłam wejść pewniejszym krokiem niż do tej, jaką miałam w domu z wieżyczką. Obie miały pewien klimat, to musiałam przyznać, jednak w tej, w tym mieszkaniu… Czułam się w niej lepiej, bezpieczniej. Mogło to wynikać z tego, że do czynienia miałam z płytą indukcyjną, nie zaś kuchenką na gaz, jak w domu z wieżyczką, gdzie tak często nie potrafiłam zasnąć, bo co chwilę sprawdzałam, czy na pewno zakręciłam butlę, byle tylko nie wysadzić się w powietrze. Tutaj ten problem stanowiący przyczynę mojego natręctwa nie występował, toteż mogłam się uśmiechać, stawiając czajnik z wodą na palniku i operując palcem przy panelu, który to czekał na moje rozkazy, by dać takiego ognia, jakiego sobie życzyłam.
Kiedy płyta się nagrzała, a umieszczony na niej czajnik krył gotującą się wodę, do kubka – jednego z wielu, jakie można było znaleźć w tym mieszkaniu, bowiem jego główny lokator miał do nich niesamowicie wielką słabość – wsypałam dwie łyżeczki parzonej kawy, po czym rozejrzałam się po pomieszczeniu. Wiele się tu nie zmieniło od ostatniej chwili, gdy z trzeźwym umysłem cokolwiek tu robiłam, ale zauważyłam kurz, który wirował w jasnych promieniach i osiadał na panelach.
Trochę mnie to rozdrażniło, dlatego rozejrzałam się w poszukiwaniu miotły, za pomocą której mogłabym zaprowadzić tutaj trochę porządku. Oddałam się tej czynności jak za czasów, kiedy to jeszcze wypełnianie domowych obowiązków było dla mnie czymś przyjemnym, nie zaś ryzykowaniem śmiercią. Właśnie podczas tego zamiatania zastał mnie przyjaciel, a taki widok odrobinę go zaskoczył.
– Co ty robisz? – zapytał, zjawiając się w kuchni.
– Kawę – odparłam zgodnie z prawdą, po czym skierowałam się z powrotem pod jedną ze ścian, by osadzić miotłę na jej wcześniejsze miejsce. – Czekam, aż woda się zagotuje.
– To akurat ogarniam. – Spojrzał na chwilę w stronę czajnika, po czym skupił uwagę na mnie. – Pytałem raczej o tę miotłę.
Zacisnęłam mocniej dłonie na trzymanym jeszcze, wspomnianym przedmiocie.
– Zamiatam, by umilić sobie oczekiwanie. W końcu dawno nie sprzątałam.
Co było karygodne z mojej strony, zdawałam sobie z tego sprawę i nad tym także przyrzekłam sobie mocniej popracować, coby być użyteczną, a nie tylko żerować na dobrym sercu przyjaciela.
Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie.
– Miło, iż do tego też zaczynasz wracać. – Podszedł do mnie, uniósł rękę, przed którą się nie uchyliłam, choć część mnie wciąż krzyczała, by to zrobić, i pogłaskał mnie po głowie. – Jestem z ciebie dumny, Annie. A myślisz, że tej wody to wystarczy jeszcze na drugi kubek kawy? Bo widzisz, też bym się napił.
Nie musiał mi tego tłumaczyć, a skoro uczynił to w taki trochę komiczny sposób, nie powstrzymałam krótkiego parsknięcia, które wydobyło się z mojego gardła.
– Jasne, powinno wystarczyć. Gdzie byłeś?
– A w urzędzie, zaczynamy nowy przetarg i musiałem pomóc przy wypisywaniu oczekiwań. Po drodze do domu kupiłem ciasto czekoladowe. – Na potwierdzenie uniósł rękę, bym mogła zobaczyć, iż trzyma w niej reklamówkę z zapakowanym wypiekiem.
– To ja może dam talerze?
Przyjaciel zaśmiał się i skinął głową na znak zgody. To oczywiste, że się ze mną podzieli, bo przecież tak wieloma rzeczami się dzielił. To takie miłe z jego strony, że uczucie wzruszenia chwyciło mnie za gardło. Zamaskowałam je własnym uśmiechem i bez żadnych wyrzutów sumienia pozwoliłam sobie na tę dłuższą przerwę. Obraz i farby nigdzie mi nie uciekną, a takie wspólne picie kawy, które stanowiło dawniej stały zwyczaj naszych spotkań, przypomniało mi, kim byłam i do czego także powinnam powrócić.
Siedząc wspólnie przy kuchennym stole, rozpływając się w peanach na temat wyśmienitego ciasta, rozmawialiśmy i to nie tylko o mnie, ale o życiu w ogóle. Tak, jak winni to robić przyjaciele.
Miałam największy cel – nie pęknąć i trzymać się swoich postanowień, by nigdy więcej żadne miejsce nie pochwyciło mnie w swoją klątwę. A jeśli coś takiego miałoby się zdarzyć, to chciałam być na tyle silna i przygotowana, by rozkwasić facjatę takiego budynku, wręcz podpalić go, by nie zagroził nikomu innemu. To było moimi zamiarami, tym, czym chciałam się kierować, by nigdy więcej nie bać się żadnych noży, luster czy dźwięków. Chciałam na nowo cieszyć się tym, czym cieszyłam się, nim trafiłam do domu z wieżyczką.
Wśród tej walki, jaką toczyłam o lepsze jutro dla samej siebie, słyszałam słowa bohatera, którego kochałam ponad wszystko i z którym podzieliłam los: Dopiero teraz zrozumiałem, jak bardzo pragnę nadal oddychać, otwierać oczy codziennie rano, wychodzić na ulicę, czuć pod nogami ziemię, patrzeć w niebo, a przede wszystkim nadal pamiętać*. To także, poza domem z wieżyczkę, z nim dzieliłam i przyrzekałam sobie, iż wśród oddechów, codziennych pobudek, spacerów nie zapomnę o tym, co przeżyłam, o tym, co starało się mnie zniszczyć, a co finalnie sprawiło, że stałam się silniejsza.
Nie zapomnę o domu z wieżyczką. Nigdy.
W duchowym sensie oczywiście, bo do domu z wieżyczką wracać nie planowałam. Kto bowiem zgodzi się na powrót do koszmaru, kiedy wciąż jeszcze przeżywa traumę? Chyba tylko masochista.
Ten proces był powolny, czasami wydawało mi się, że aż walczy w zawodach z tempem ślimaka i przegrywa to starcie, jednak nie pozwalałam sobie na żadną załamkę czy pochwycenie myśli o wyluzowaniu podczas wspinania się na drodze ku normalności. Bo bez silnej woli i samodyscypliny mogłam znowu spaść na samo dno, a to mogłoby grozić tym, że za bardzo się połamię i nie zdołam na nowo podnieść.
A tę zmianę, tę waleczną chęć bycia znowu dawną sobą zawdzięczałam temu jednemu obrazowi, gdzie ptak w kolorze morskiej zieleni patrzył na mnie uważnie, ukazując swoje wspaniałe pióra, a dom z wieżyczką był tylko dalekim kształtem w tle. To dzieło uznałam za swoje odrodzenie, nic więc dziwnego, iż pozwoliłam przyjacielowi, by zawiesił je na ścianie jako pierwszy obraz po moim powrocie do żywych. Za nim chciałam obdarowywać go kolejnymi obrazami, by miał swoją własną galerię, bowiem moim zdaniem jak nikt na nią zasłużył.
Pogoda, choć powinna powoli zacząć przechodzić w wiosnę i pokazywać, że wszystko zaczyna budzić się do życia – normalnie jak ja – to nie chciała jeszcze odpuścić sobie mniej pięknej wersji. Ale mnie to zupełnie nie przeszkadzało.
Pod chmurnym niebem, z ukochanymi narzędziami pod ręką mogłam tworzyć obraz bólu i rozpaczy, dodawać do niego delikatne prześwity jasności i lekkości skrzydeł mitycznych istot, które brano za ideał, a które ja brałam za przerażające. Mogłam zatopić się w procesie i dać całą siebie odbiorcy, który zinterpretuje mnie na swój sposób i on będzie właściwy, odpowiadający prawdzie. Pod chmurnym niebem mogłam żyć, by z jego deszczem samej stać się muzyką. Mogłam to robić cały czas, dlaczego więc nie robiłam?
Bo na nowo przypominałam sobie, jak to jest być człowiekiem z pasją. A taki osobnik potrzebował wzmocnienia, kiedy proces twórczy wywoływał szybszy oddech i prosił o przerwę cichymi krokami zbliżającego się bólu głowy. Dlatego zawiesiłam pędzel kilkanaście centymetrów nad płótnem i nabrałam głęboko powietrza. Potrzebowałam chwili spokoju z dala od oparów farb i konturów piór pod moimi palcami. Dźwignęłam się więc z kucek i z góry spojrzałam na to, co wyrabiałam.
To był spory zamysł jak na jedno dzieło, musiałam to przyznać. Obraz miał być przestrzenny, prawie tak duży jak salon w mieszkaniu przyjaciela – miał się na niego składać główny plan oraz dwa skrzydła po bokach – do tego powinien łączyć wiele barw i kolorów, na jego scenerię składową byłyby zarówno ukazane emocje, jak i przedmioty mające znaczenie czy właśnie istoty z baśni, nieuchwytne przez mało czujne ludzkie oko. Zdziwiło mnie, że przyjaciel nie zaprotestował, kiedy powiedziałam mu, co chcę stworzyć, zamiast tego wziął się za przesuwanie mebli, bylebym tylko miała odpowiednio dużo miejsca. Ten jego uśmiech, kiedy to czynił – patrząc na taki uśmiech, człowiek nie miał wątpliwości, iż na tym świecie istnieje jeszcze piękno i dobro, o które należy dbać. Dlatego nie chciałam go zawieść, a podarować coś, co będzie moim wyrazem wdzięczności – obraz, w którym zawrze się całe moje życie niczym książka, w której zawarta jest cała dusza jej autora.
Ale żebym mogła pójść z postępem dalej, potrzebowałam wpierw ruchu i trochę kofeiny, dlatego opuściłam pokój i udałam się do kuchni, do której mogłam wejść pewniejszym krokiem niż do tej, jaką miałam w domu z wieżyczką. Obie miały pewien klimat, to musiałam przyznać, jednak w tej, w tym mieszkaniu… Czułam się w niej lepiej, bezpieczniej. Mogło to wynikać z tego, że do czynienia miałam z płytą indukcyjną, nie zaś kuchenką na gaz, jak w domu z wieżyczką, gdzie tak często nie potrafiłam zasnąć, bo co chwilę sprawdzałam, czy na pewno zakręciłam butlę, byle tylko nie wysadzić się w powietrze. Tutaj ten problem stanowiący przyczynę mojego natręctwa nie występował, toteż mogłam się uśmiechać, stawiając czajnik z wodą na palniku i operując palcem przy panelu, który to czekał na moje rozkazy, by dać takiego ognia, jakiego sobie życzyłam.
Kiedy płyta się nagrzała, a umieszczony na niej czajnik krył gotującą się wodę, do kubka – jednego z wielu, jakie można było znaleźć w tym mieszkaniu, bowiem jego główny lokator miał do nich niesamowicie wielką słabość – wsypałam dwie łyżeczki parzonej kawy, po czym rozejrzałam się po pomieszczeniu. Wiele się tu nie zmieniło od ostatniej chwili, gdy z trzeźwym umysłem cokolwiek tu robiłam, ale zauważyłam kurz, który wirował w jasnych promieniach i osiadał na panelach.
Trochę mnie to rozdrażniło, dlatego rozejrzałam się w poszukiwaniu miotły, za pomocą której mogłabym zaprowadzić tutaj trochę porządku. Oddałam się tej czynności jak za czasów, kiedy to jeszcze wypełnianie domowych obowiązków było dla mnie czymś przyjemnym, nie zaś ryzykowaniem śmiercią. Właśnie podczas tego zamiatania zastał mnie przyjaciel, a taki widok odrobinę go zaskoczył.
– Co ty robisz? – zapytał, zjawiając się w kuchni.
– Kawę – odparłam zgodnie z prawdą, po czym skierowałam się z powrotem pod jedną ze ścian, by osadzić miotłę na jej wcześniejsze miejsce. – Czekam, aż woda się zagotuje.
– To akurat ogarniam. – Spojrzał na chwilę w stronę czajnika, po czym skupił uwagę na mnie. – Pytałem raczej o tę miotłę.
Zacisnęłam mocniej dłonie na trzymanym jeszcze, wspomnianym przedmiocie.
– Zamiatam, by umilić sobie oczekiwanie. W końcu dawno nie sprzątałam.
Co było karygodne z mojej strony, zdawałam sobie z tego sprawę i nad tym także przyrzekłam sobie mocniej popracować, coby być użyteczną, a nie tylko żerować na dobrym sercu przyjaciela.
Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie.
– Miło, iż do tego też zaczynasz wracać. – Podszedł do mnie, uniósł rękę, przed którą się nie uchyliłam, choć część mnie wciąż krzyczała, by to zrobić, i pogłaskał mnie po głowie. – Jestem z ciebie dumny, Annie. A myślisz, że tej wody to wystarczy jeszcze na drugi kubek kawy? Bo widzisz, też bym się napił.
Nie musiał mi tego tłumaczyć, a skoro uczynił to w taki trochę komiczny sposób, nie powstrzymałam krótkiego parsknięcia, które wydobyło się z mojego gardła.
– Jasne, powinno wystarczyć. Gdzie byłeś?
– A w urzędzie, zaczynamy nowy przetarg i musiałem pomóc przy wypisywaniu oczekiwań. Po drodze do domu kupiłem ciasto czekoladowe. – Na potwierdzenie uniósł rękę, bym mogła zobaczyć, iż trzyma w niej reklamówkę z zapakowanym wypiekiem.
– To ja może dam talerze?
Przyjaciel zaśmiał się i skinął głową na znak zgody. To oczywiste, że się ze mną podzieli, bo przecież tak wieloma rzeczami się dzielił. To takie miłe z jego strony, że uczucie wzruszenia chwyciło mnie za gardło. Zamaskowałam je własnym uśmiechem i bez żadnych wyrzutów sumienia pozwoliłam sobie na tę dłuższą przerwę. Obraz i farby nigdzie mi nie uciekną, a takie wspólne picie kawy, które stanowiło dawniej stały zwyczaj naszych spotkań, przypomniało mi, kim byłam i do czego także powinnam powrócić.
Siedząc wspólnie przy kuchennym stole, rozpływając się w peanach na temat wyśmienitego ciasta, rozmawialiśmy i to nie tylko o mnie, ale o życiu w ogóle. Tak, jak winni to robić przyjaciele.
Miałam największy cel – nie pęknąć i trzymać się swoich postanowień, by nigdy więcej żadne miejsce nie pochwyciło mnie w swoją klątwę. A jeśli coś takiego miałoby się zdarzyć, to chciałam być na tyle silna i przygotowana, by rozkwasić facjatę takiego budynku, wręcz podpalić go, by nie zagroził nikomu innemu. To było moimi zamiarami, tym, czym chciałam się kierować, by nigdy więcej nie bać się żadnych noży, luster czy dźwięków. Chciałam na nowo cieszyć się tym, czym cieszyłam się, nim trafiłam do domu z wieżyczką.
Wśród tej walki, jaką toczyłam o lepsze jutro dla samej siebie, słyszałam słowa bohatera, którego kochałam ponad wszystko i z którym podzieliłam los: Dopiero teraz zrozumiałem, jak bardzo pragnę nadal oddychać, otwierać oczy codziennie rano, wychodzić na ulicę, czuć pod nogami ziemię, patrzeć w niebo, a przede wszystkim nadal pamiętać*. To także, poza domem z wieżyczkę, z nim dzieliłam i przyrzekałam sobie, iż wśród oddechów, codziennych pobudek, spacerów nie zapomnę o tym, co przeżyłam, o tym, co starało się mnie zniszczyć, a co finalnie sprawiło, że stałam się silniejsza.
Nie zapomnę o domu z wieżyczką. Nigdy.
__________________________
* cytat to słowa Davida Martina w Grze anioła autorstwa Carlosa Ruiza Zafona
* cytat to słowa Davida Martina w Grze anioła autorstwa Carlosa Ruiza Zafona
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz