*za GPK 119
Szepty ognia wzmagały się wraz z zachodzącym słońcem. Im bliżej starej posiadłości, tym cieplej się robiło, ale to nie dziwiło, tak to właśnie działało. Mimo to nie dowierzał, że właśnie to się dzieje. Że miejsce, w którym tyle się wydarzyło, o czym przypomniał sobie – przynajmniej w pewnej części – dopiero kiedy tu dotarł i przekonał się, że lata temu stracił coś więcej niż tylko swoje człowieczeństwo, może nagle zniknąć i pozostać jedynie przeszłością. Stracił szansę na spełnienie pragnienia, które teraz mógł jedynie pogrzebać z wiedzą, że spierdolił sprawę po całości. Jak kilka innych po drodze, ale ta była najważniejszą z nich i teraz już zupełnie bez znaczenia.
Zbliżał się, czując na sobie spojrzenie Webba, miał jednak zupełnie gdzieś to, że Stróż kroczy za nim niczym cień. O wiele bardziej by się przejmował, gdyby ktoś inny szedł drogą, ktoś, kto był kimś ważnym, kto posiadł coś więcej niż tylko czarnoksięską magię. Ktoś, za kim tęsknił nieustannie w każdej sekundzie swojego marnego żywota. Ktoś, kto wkroczył nagle z powrotem w jego świat i sprawił, że na nowo poczuł, czym mogło być życie. Ale to nie był koncert marzeń – to była rzeczywistość. I do tego nie taka, by czuł się w niej dobrze.
Wiedział, że to, co zastanie w środku, może nim wstrząsnąć, szykował się na to od chwili, kiedy wyszedł z namiotu Cyrku, gnany niesamowitym niepokojem o kobietę, której tak wiele zawdzięczał. Teraz jednak coś innego wybijało go z rytmu szybkiego marszu, coś, co nie pasowało do tej całej sceny, zbyt fantastyczne w swojej istocie, zbyt nieprawdziwe.
– Dlaczego nikt nie gasi tych płomieni? – zapytał, wpatrując się w ogień, który sięgał prawie że nieba, ale nie słabł w swoim istnieniu.
– Bo to jej ogień – wyjaśnił Barthomolew. A przynajmniej tak to zabrzmiało. – Nie zgaśnie, dopóki ona sobie tego nie zażyczy.
Czyli tym była tak naprawdę Rosario – nie tylko byłym Stróżem powołanym do tego, by pomagać w obserwowaniu żyjących i działających czarnoksiężników i czarowników, ale również sama nim była w jakimś stopniu. Cholera, przecież mógł się tego spodziewać.
Wbiegł po schodach na werandę, Webb za nim. Minęli posąg lwa witający ich z prawej strony; po jego bracie usadzonym naprzeciwko pozostały jedynie szczątki, a nikt nit umiałby powiedzieć – zapewne poza panną de Sanchez – co się z nim wydarzyło. Nie zastanawiał się jednak nad tym, ktoś inny był teraz o wiele ważniejszy od posągu nieruchomego zwierzęcia.
– Na prawo – powiedział bez emocji Stróź, na co Ikari zareagował od razu, a przeczucie, że jest bardzo blisko tego, co uważał za utracone na zawsze, odezwało się w jego wnętrzu jeszcze głośniej. To ono popychało go do przodu, kazało mijać kolejnych ludzi, których musiała wysłać tu rada Seniorów. Nie oni byli istotni.
Nieistotne było również to, jak szybko Barthomolew Webb zareagował na tę niespodziewaną próbę i jak szybko poinformował dyrektora Cyrku Gniewu o tym, co się wydarzyło. A musiało to być bardzo szybko, skoro nadal mógł ją tutaj znaleźć.
Wszedł do pomieszczenia, które kiedyś mogło być głównym salonem, i ujrzał ją siedzącą na jedynym niepołamanym krześle, ze wzrokiem wbitym gdzieś w przestrzeń, niewidzącym. Jej błękit zapadł się, rozmył i nie przypominał już morza, a jedynie jego wspomnienie.
Nie dbając o Webba, który chciał go powstrzymać jeszcze przez sekundę, ruszył w jej stronę, by znaleźć się w jej przestrzeni, by go dostrzegła, by do niego wróciła.
– Rosario. – Uklęknął przed nią, chwycił za jej dłonie i ścisnął, by dać znać, że tu jest. Że przyszedł dla niej. Do oczu napłynęły mu łzy. – Moja kochana Rosario.
Nie wierzył, że widzi ją w takim stanie. W poszarpanym ubraniu, jakby walczyła z kimś innym niż tylko z sobą. Nieuczesana i ze zmęczoną, tak strasznie smutną twarzą. Jej widok łamał mu serce z kamienia.
Dostrzegła go, coś w jej spojrzeniu się wyostrzyło. Rozpoznała go, choć sama nie przypominała siebie. Tak bardzo, że zaskoczyły go potoki płynące po jej policzkach. Tak bardzo zaskoczyło go, jaka krucha się okazała, jaka niepewna i zagubiona. Jakby nie tylko ją wyrwano nagle ze świata, gdzie przynależała, i wrzucono w pustkę, skąd nie ma drogi powrotu.
Zareagowała na jego dotyku, odwzajemniła uścisk.
– Bądź tutaj – poprosiła, a on nie mógł się ruszyć, widząc, jak szlocha. – Ikari.
Przełknął ślinę. Wiedział, że wciąż jest w jej sercu, widział to po tym, jak na niego zareagowała. Wciąż był ważny. Ale czy to wystarczyło, by zapomnieć o tym wszystkim, co działo się przez ostatnie tygodnie? O tym, że być może go wykorzystała, by się zemścić za coś, co było tylko mglistą ścianą w jego głowie? Czy naprawdę był w stanie wybaczyć jej to, że być może go oszukała, udając, że nie jest tak potężna, by mu dorównać? Czy jego uczucie naprawdę było tak silne, by znieść naprawdę wszystko?
Przypatrzył się twarzy, która była dla niego mostem między światem przed Złym Uczynkiem a obecnym. Tą, w której zdołał popaść w miłość i wierzyć, że jeszcze jest człowiekiem, choć przesiąkniętym nie tym nawozem, co trzeba.
– Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał, a w jego głosie zabrzmiała twarda nuta.
– Powiedz, że chcesz mnie z powrotem w swoim życiu.
Patrzyła na niego taka niepewna, taka bezbronna, choć – gdyby tylko chciała – mogłaby spalić cały świat i nikt nie mógłby jej powstrzymać. Mogłaby zburzyć wszystko i na szczątkach zbudować swoje królestwo, gdyby była choć w jednej setnej podobna do niego. Ale nie była. Rosario nie dałaby rady zniszczyć życia, bo w przeciwieństwie do niego nie miała problemu z wyborem dobra, choć przy tym i zło czasem się jej chwytało. Nie była nim, była sobą. A to mogło być przeszkodą nie do przeskoczenia.
Starał się wsłuchać w siebie, w swoje pragnienia. Doskonale wiedział, jakie z nich jest największe, najbardziej ciążące i do tego najpotężniejsze, jakie czuł przez całe swoje istnienie. A zaspokojenie go miał właściwie na wyciągnięcie ręki, wystarczyło tylko pochylić się i złapać je ustami, a nigdzie by nie uciekło.
Ale nie umiał tego zrobić. Po prostu nie umiał.
– Ja... Rosario, wybacz, ale... Nie mogę ci tego powiedzieć. Perdoname.
Zniszczenie może trwać godzinami lub też w przeciągu sekundy pokonać wszystko, obrócić rzeczywistość w dawną wizję kogoś niespełna rozumu. Jak teraz.
– Najpierw chciałbym, żebyś mi coś wytłumaczyła – oznajmił. – Wyznała, co jest prawdą, a co było tylko udawaniem. Dopiero wtedy będę mógł podjąć decyzję.
Nie spodziewał się, że de Sanchez, ta wspaniała kobieta jego życia, zacznie krzyczeć, a ogień, który trawił jej rodzinny dom, stanie się częścią również wnętrza. Duchota i ciepło zaczęły przejmować panowanie w czterech ścianach, zmuszając do ucieczki wszystkich tych, którzy przerażeni wciąż w nich tkwili.
Gniewny, w swoim pierwszym odruchu, pochylił się w stronę kobiety i przytulił ją do siebie, a poczucie jej ciała wzbudziło w nim dawne emocje.
– Musimy stąd iść, Rosario – wyszeptał do uch byłej Stróż, choć nie był pewien, czy zdołała go usłyszeć w swoim krzyku. – Musimy iść.
Nadal krzyczała, kiedy pomógł jej wstać z krzesła i zaczął prowadzić ku wyjściu. Webb czekał na nich w progu, czujny, wyraźnie wściekły, że sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej. Kiedy Ikari się z nim zrównał, powiedział tak wyraźnie, by dyrektor i jego ukochana mogli go usłyszeć.
– Zabieramy ją przed sąd, musi nam coś wyjaśnić.
Ikari kiwnął głową, zajęty wyprowadzaniem kobiety z tego małego piekła, które zgotowała tu tym, którzy za bardzo chcieli ją poznać. Parzyła tych, którzy zbliżyli się i nie zareagowali, gdy kazała im odejść. Był jedną z tych osób i choć cierpiał, nie mógł odejść.
Wiedział jedno – piękny świat, który istniał na tym podwórzu, pozostawał powoli jedynie wspomnieniem osadzonym we mgle pamięci, przysłonięty dymem i popiołem, do którego wracać będę tylko nieliczni.
– Dlaczego nikt nie gasi tych płomieni? – zapytał, wpatrując się w ogień, który sięgał prawie że nieba, ale nie słabł w swoim istnieniu.
– Bo to jej ogień – wyjaśnił Barthomolew. A przynajmniej tak to zabrzmiało. – Nie zgaśnie, dopóki ona sobie tego nie zażyczy.
Czyli tym była tak naprawdę Rosario – nie tylko byłym Stróżem powołanym do tego, by pomagać w obserwowaniu żyjących i działających czarnoksiężników i czarowników, ale również sama nim była w jakimś stopniu. Cholera, przecież mógł się tego spodziewać.
Wbiegł po schodach na werandę, Webb za nim. Minęli posąg lwa witający ich z prawej strony; po jego bracie usadzonym naprzeciwko pozostały jedynie szczątki, a nikt nit umiałby powiedzieć – zapewne poza panną de Sanchez – co się z nim wydarzyło. Nie zastanawiał się jednak nad tym, ktoś inny był teraz o wiele ważniejszy od posągu nieruchomego zwierzęcia.
– Na prawo – powiedział bez emocji Stróź, na co Ikari zareagował od razu, a przeczucie, że jest bardzo blisko tego, co uważał za utracone na zawsze, odezwało się w jego wnętrzu jeszcze głośniej. To ono popychało go do przodu, kazało mijać kolejnych ludzi, których musiała wysłać tu rada Seniorów. Nie oni byli istotni.
Nieistotne było również to, jak szybko Barthomolew Webb zareagował na tę niespodziewaną próbę i jak szybko poinformował dyrektora Cyrku Gniewu o tym, co się wydarzyło. A musiało to być bardzo szybko, skoro nadal mógł ją tutaj znaleźć.
Wszedł do pomieszczenia, które kiedyś mogło być głównym salonem, i ujrzał ją siedzącą na jedynym niepołamanym krześle, ze wzrokiem wbitym gdzieś w przestrzeń, niewidzącym. Jej błękit zapadł się, rozmył i nie przypominał już morza, a jedynie jego wspomnienie.
Nie dbając o Webba, który chciał go powstrzymać jeszcze przez sekundę, ruszył w jej stronę, by znaleźć się w jej przestrzeni, by go dostrzegła, by do niego wróciła.
– Rosario. – Uklęknął przed nią, chwycił za jej dłonie i ścisnął, by dać znać, że tu jest. Że przyszedł dla niej. Do oczu napłynęły mu łzy. – Moja kochana Rosario.
Nie wierzył, że widzi ją w takim stanie. W poszarpanym ubraniu, jakby walczyła z kimś innym niż tylko z sobą. Nieuczesana i ze zmęczoną, tak strasznie smutną twarzą. Jej widok łamał mu serce z kamienia.
Dostrzegła go, coś w jej spojrzeniu się wyostrzyło. Rozpoznała go, choć sama nie przypominała siebie. Tak bardzo, że zaskoczyły go potoki płynące po jej policzkach. Tak bardzo zaskoczyło go, jaka krucha się okazała, jaka niepewna i zagubiona. Jakby nie tylko ją wyrwano nagle ze świata, gdzie przynależała, i wrzucono w pustkę, skąd nie ma drogi powrotu.
Zareagowała na jego dotyku, odwzajemniła uścisk.
– Bądź tutaj – poprosiła, a on nie mógł się ruszyć, widząc, jak szlocha. – Ikari.
Przełknął ślinę. Wiedział, że wciąż jest w jej sercu, widział to po tym, jak na niego zareagowała. Wciąż był ważny. Ale czy to wystarczyło, by zapomnieć o tym wszystkim, co działo się przez ostatnie tygodnie? O tym, że być może go wykorzystała, by się zemścić za coś, co było tylko mglistą ścianą w jego głowie? Czy naprawdę był w stanie wybaczyć jej to, że być może go oszukała, udając, że nie jest tak potężna, by mu dorównać? Czy jego uczucie naprawdę było tak silne, by znieść naprawdę wszystko?
Przypatrzył się twarzy, która była dla niego mostem między światem przed Złym Uczynkiem a obecnym. Tą, w której zdołał popaść w miłość i wierzyć, że jeszcze jest człowiekiem, choć przesiąkniętym nie tym nawozem, co trzeba.
– Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał, a w jego głosie zabrzmiała twarda nuta.
– Powiedz, że chcesz mnie z powrotem w swoim życiu.
Patrzyła na niego taka niepewna, taka bezbronna, choć – gdyby tylko chciała – mogłaby spalić cały świat i nikt nie mógłby jej powstrzymać. Mogłaby zburzyć wszystko i na szczątkach zbudować swoje królestwo, gdyby była choć w jednej setnej podobna do niego. Ale nie była. Rosario nie dałaby rady zniszczyć życia, bo w przeciwieństwie do niego nie miała problemu z wyborem dobra, choć przy tym i zło czasem się jej chwytało. Nie była nim, była sobą. A to mogło być przeszkodą nie do przeskoczenia.
Starał się wsłuchać w siebie, w swoje pragnienia. Doskonale wiedział, jakie z nich jest największe, najbardziej ciążące i do tego najpotężniejsze, jakie czuł przez całe swoje istnienie. A zaspokojenie go miał właściwie na wyciągnięcie ręki, wystarczyło tylko pochylić się i złapać je ustami, a nigdzie by nie uciekło.
Ale nie umiał tego zrobić. Po prostu nie umiał.
– Ja... Rosario, wybacz, ale... Nie mogę ci tego powiedzieć. Perdoname.
Zniszczenie może trwać godzinami lub też w przeciągu sekundy pokonać wszystko, obrócić rzeczywistość w dawną wizję kogoś niespełna rozumu. Jak teraz.
– Najpierw chciałbym, żebyś mi coś wytłumaczyła – oznajmił. – Wyznała, co jest prawdą, a co było tylko udawaniem. Dopiero wtedy będę mógł podjąć decyzję.
Nie spodziewał się, że de Sanchez, ta wspaniała kobieta jego życia, zacznie krzyczeć, a ogień, który trawił jej rodzinny dom, stanie się częścią również wnętrza. Duchota i ciepło zaczęły przejmować panowanie w czterech ścianach, zmuszając do ucieczki wszystkich tych, którzy przerażeni wciąż w nich tkwili.
Gniewny, w swoim pierwszym odruchu, pochylił się w stronę kobiety i przytulił ją do siebie, a poczucie jej ciała wzbudziło w nim dawne emocje.
– Musimy stąd iść, Rosario – wyszeptał do uch byłej Stróż, choć nie był pewien, czy zdołała go usłyszeć w swoim krzyku. – Musimy iść.
Nadal krzyczała, kiedy pomógł jej wstać z krzesła i zaczął prowadzić ku wyjściu. Webb czekał na nich w progu, czujny, wyraźnie wściekły, że sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej. Kiedy Ikari się z nim zrównał, powiedział tak wyraźnie, by dyrektor i jego ukochana mogli go usłyszeć.
– Zabieramy ją przed sąd, musi nam coś wyjaśnić.
Ikari kiwnął głową, zajęty wyprowadzaniem kobiety z tego małego piekła, które zgotowała tu tym, którzy za bardzo chcieli ją poznać. Parzyła tych, którzy zbliżyli się i nie zareagowali, gdy kazała im odejść. Był jedną z tych osób i choć cierpiał, nie mógł odejść.
Wiedział jedno – piękny świat, który istniał na tym podwórzu, pozostawał powoli jedynie wspomnieniem osadzonym we mgle pamięci, przysłonięty dymem i popiołem, do którego wracać będę tylko nieliczni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz