Menu

niedziela, 8 listopada 2020

Annyeong


     안녕 


    Nigdy nie sądziłam, że przy stoisku ze smażonym jedzeniem zlokalizowanym w samym centrum galerii handlowej mogą wydarzyć się takie dziwne, niewytłumaczalne rzeczy, ale na własnej skórze miałam się przekonać, że tak jest, choć nic tego w żaden sposób nie zapowiadało.
    Od początku czułam, że coś jest z nią nie tak. Nie chodziło jedynie o sposób, w jaki się poruszała, zbliżając do naszej wysepki – szła po prostu jak każdy człowiek, w swoim rytmie, kołysząc się tak, jak pewnie czyniła to przez całe swoje życie – jednak coś w jej postawie było takiego… Zastanawiającego. Jakby sama postać coś skrywała.
    Nadchodziła od strony windy, jednak nie widziałam wcześniej, by z niej wysiadła. Może więc skorzystała ze schodów i przeszła przez część piętra, nim skierowała się do nas? Coś przykuło moją uwagę do jej osoby i zamiast skupić się na tym, by przewrócić surówkę, żeby ta nie zaczęła procesu psucia się za szybko, patrzyłam na nieznajomą, jak zbliża się, a wraz z nią dziwna aura smutku.
    Nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat, a jednocześnie mogła równie dobrze być nastolatką, tak trudno było to określić. Chyba nie miała na twarzy makijażu, a może miała tak delikatny, że niedostrzegalny? Wtedy raczej nie dałoby się zobaczyć ciemniejszych śladów pod oczami. A może były one czerwone? Płakała? 
    „Chudzielec” przemknęło mi przez myśl, choć też nie umiałam stwierdzić, czy na tę opinię wpływała czarna koszula, wąskie dżinsy i botki na grubym obcasie, czy faktycznie kobieta była strasznie szczupła. Cała zdawała się być po części urojeniem, a po części kimś namacalnym.
    Niespodziewanie pochwyciła moje spojrzenie, wciąż będąc ze trzy metry od naszego stoiska, nad którym od kilku godzin unosił się zapach oleju i warzyw. Nie rozumiałam, jak można było umieścić stoisko garmażeryjne w takim miejscu, trochę z dala od jego podobnych, ale nie ja je tu postawiłam, nie ja była właścicielem. To, że akurat udało mi się dostarczyć życiorys, kiedy zwolnił się wakat, i przejść rekrutację, to było tylko głupie szczęście, a nie spełnienie marzeń. Jednak, jak mi powtarzano, „bierz, co dają”, więc wzięłam i tak sobie tyrałam na dwunastogodzinne zmiany wśród oparów i coraz bardziej przeświadczona, że nigdy więcej nie zjem czegoś, co było zanurzone w garnku pełnym oleju. Podobne myśli przewijały mi się przez głowę nawet w tej sekundzie, kiedy niebieskie oczy nieznajomej utkwiły w moich. Wydawało mi się wpierw, że jest czymś rozczarowana, dopiero później dotarło do mnie, że to przerażający smutek schował się w kolorze wokół źrenic. Ciekawe, co się stało, że tak się czuła.
     Dzień dobry – rzuciła w jej stronę moja kierowniczka, kiedy nieznajoma podeszła bliżej, a jej wzrok spoczął na tabliczce z menu za naszymi plecami. Co pani podać?
    Obserwowałam kobietę z pewnej odległości, ale choć miałam na nią o wiele lepszy widok, niż gdy się zbliżała, wciąż trudno było mi ją z całą pewnością opisać. 
     Poproszę jeden krokiet z nadzieniem z kapusty i surówkę z marchwi, także jedną porcję, na wynos, dziękuję – powiedziała głosem wyzutym z wszelkich uczuć, do tego zachrypniętym, jakby przez jakiś czas go nie używała.
    Koleżanka chyba tego nie zauważyła, bo uśmiechała się firmowym uśmiechem numer pięć i poza podaniem kwoty do zapłaty, za którym w ruch poszła karta kredytowa, próbowała nawiązać jakieś głębsze porozumienie z tą klientką.
     Pewne to będzie pani obiad, zgadza się?
     Tak, bo to będzie lepsze niż to, co podają na stypach.
    Poczułam się jak rażona piorunem, a krew mi ścięło w żyłach, kiedy dotarło do mnie, że nieznajoma najwidoczniej wraca z czyjegoś pogrzebu. Ta informacja przytkała także kierowniczkę, która nie wiedziała, co powiedzieć – nawet nie zapytała o potwierdzenie z karty – spróbowałam więc to uratować i zachować się jak na empatycznego człowieka przystało.
     Bardzo nam przykro – powiedziałam.
    Kobieta skinęła jedynie głową i zajęła miejsce przy jednym z dwóch stolików, jakimi dysponowaliśmy przy stoisku, bo o wiele więcej było udostępnionych w części gastronomicznej, gdzie nie mieliśmy dostępu, co także było dla mnie absurdalne, ale się nie odzywałam. Nie ja byłam właścicielem, to nie był mój problem.
     Weź się do roboty – rzuciła ku mnie koleżanka, więc jej posłuchałam. 
    Mimo starań, mój wzrok bardzo często wracał do tej nieznajomej. Chyba chciałam stwierdzić, co w niej takiego jest, co sprawia, że czułam się nieswojo. Przez to, że tak do niej uciekałam swoją uwagą, prawie spaliłam krokieta, ale wydawało się, że nikt tego nie zauważył. Umieściłam porcję surówki w okrągłym plastikowym pojemniku i wraz z zapakowanym krokietem włożyłam do jednorazowej reklamówki foliowej, bo przecież planeta w żaden sposób od tego nie ucierpi.
     Gotowe – zwróciłam się do koleżanki, bo jakoś straciłam śmiałość, by dać znać klientce, że jej jedzenie już na nią czeka.
     Proszę pani! Nie miała oporów, by odezwać się głośno i na chwile stłumić muzykę płynącą ponad naszymi głowami ku całkowitej ignorancji klientów. Pani zamówienie jest już gotowe.
    Nieznajoma podniosła na nas wzrok, który do tej pory miała wbity w blat stolika – czyżby rozładował się jej telefon? Zazwyczaj siedzi się z nosem w nim i coś przegląda, odpisuje, ogląda, czekając na to, co ma nadejść, takie czasy – a mnie uderzyło to, jak pociemniały jej oczy. Do tego poczułam, jakby coś wdzierało się do mojej duszy i zaczynało rozprzestrzeniać się także po ciele, jakby chciało przejąć nad nim władzę.
    I chyba to się stało, bo nie wiem, jak inaczej to wyjaśnić. Nagle porzuciłam plastikowe – Dios mio – sztućce, które także chciałam wrzucić do foliówki, i poczyniłam kroki, by opuścić stanowisko. Kierowniczka, także wpatrzona w nieznajomą, zrobiła dokładnie do samo. Stoisko pozostało bez obsługi, a klientka uśmiechnęła się niczym drapieżnik w jakimś dokumencie o zwierzętach z sawanny.
    Nie byłam pewna, co popchnęło nas do tego, by nagle wspólnie z koleżanką pobiec prosto przed siebie na ruchome schody i nimi udać się na piętro wyżej. Kierowniczka też raczej tego nie rozumiała, jedynie spojrzała z wysokości w stronę naszego stanowiska. Nieznajoma kobieta wciąż siedziała przy stoliku jak każdy oczekujący na jedzenie człowiek, do tego rysowała coś na kartce papieru. Trudno było powiedzieć, kiedy je wyciągnęła, najwidoczniej miała schowany w torebce notes i długopis. Tylko kto zabiera takie przedmioty ze sobą, idąc na pogrzeb?
     Co my tu robimy? zapytała mnie koleżanka, kiedy zeszłyśmy ze schodów, a ja zostałam trącona ramieniem przez kogoś, kto „wysiadał” za mną. Żadnego „przepraszam” czy „pocałuj mnie w dupę” nie usłyszałam. Dlaczego tu wjechałyśmy?
    Serce biło mi szybko, a ja nie wiedziałam, z czego to wynika.
    Nie wiem – wyszeptałam i spojrzałam w dół, byle tylko dostrzec tamtą kobietę. Wciąż tkwiła na swoim miejscu. Ale wracajmy.
    Rzuciłyśmy się zgodnie w dół, teraz nie tyle zjeżdżając, co zbiegając po schodach, byle z powrotem być na swoim miejscu pracy. I tu czekało na nas nowe zaskoczenie.
    Kobiety nie było.
     Gdzie ona jest? zapytałam powietrze, rozglądając się wokół.
    Co to jest? zapytała za to koleżanka, zbliżając się do stolika i pochylając nad kartką papieru. Mogłam zobaczyć, jak przez jej twarz przewija się wachlarz emocji, by w końcu z przerażeniem się odsunęła i wzdrygnęła.
     O co chodzi? Także się zbliżyłam, by spojrzeć na rysunki, a po plecach przeszedł mnie dreszcz.
    Kiedy część rysunków można by określić mianem bohomazów, bazgrołów rysowanych przez znudzonych uczniów na marginesach zeszytów, tak to, co stworzono dokładnie pośrodku kartki, mogło napawać lękiem czy nawet przerażeniem. Głowa postaci podobna do głowy kozła, dziwnie zakręcone, długie rogi, narysowane proste włosy, wyraźnie obramowane oczy – samo to już nasuwało skojarzenie z jakimś przedstawieniem diabła, ale tym, co było w nim najgorsze, był język. Wysunięty i tak krwiście czerwony, jakby namalowany krwią. Cała reszta była pociągnięciem długopisu o czarnym atramencie, który spoczywał nieruchomo obok kartki.
    Przełknęłam ślinę, po czym wymieniłam spojrzenie z koleżanką, która także zdawała się być nie tyko przerażona, co w ogóle nie rozumieć, jak doszło do tej sytuacji.
     Co powinnam zrobić? Głowiłam się, czując, że to ja powinnam zareagować na tę sytuację. Jeśli za nią pobiegnę, zostaniesz tu sama, a to pewnie przyciągnie masę klientów, których nie zdołasz obsłużyć, przez co szef się wkurzy i znowu pogrozi nam ucięciem premii, choć ona i tak jest strasznie niska. Zawsze tak to wyglądało. Jeśli zostanę z tobą, nie dowiemy się, czy czegoś nie ukradła, a przez to możemy być stratni i także tej premii nie dostać lub nawet zostać opierniczone za to, że nie wezwałyśmy policji. A jeśli ją wezwiemy, to mogą uznać nas za wariatki i wlepić mandat czy coś. Westchnęłam. I tak źle, i tak niedobrze.
    Idź za nią. Kierowniczka nie miała podobnego dylematu. Idź, ja sobie tu poradzę. Szybko!
    Nie sądziłam, by dało się okraść nasze stoisko z czegokolwiek i to w tak krótkim czasie, ale intuicja mówiła mi, że nieznajoma coś uczyniła z naszym stoiskiem. By się przekonać, co to takiego było, musiałam ją złapać i zadać odpowiednie pytanie.
    Ruszyłam więc przed siebie, kierując się wewnętrznym przeświadczeniem, że kobieta nie ruszyła ku strefie gastronomicznej – w końcu zatrzymała się przy naszej wysepce ze smażonym jedzeniem – dlatego skierowała się ku części z lokalami usługowymi, głównie sklepami odzieżowymi. Nie mogłam przewidzieć dokładnie jej kroków, ale warto było zaryzykować, to dlatego wbiegłam do pierwszej dużej sieciówki modowej, jaka się nawinęła.
     Przepraszam mruknęłam do kobiety, którą niechcący potrąciłam, kiedy nie patrząc przed siebie, chciała wyjść. To nie była moja uciekinierka.
    Choć się rozglądałam, nigdzie jej nie widziałam, podeszłam więc do przymierzalni – kto wiedział, może ukryła się w któryś z kabin tak jak za czasów szkolnych chowano się w toaletach, by tak przeczekać nielubiane lekcje? bez pomysłu, jak sprawdzić każdą z nich. Podglądanie kogoś tylko narobiłoby mi problemów. Sprawdziłam więc, ile kabin jest zajętych, zapukałam w drzwi – takie sklepy lubiłam, zapewniały lepszą prywatność niż te mające jedynie kotary – i nawet spotkałam się z nieprzyjemnym spojrzeniem starszej pani, której przerwałam przymierzanie zdecydowanie za małej koszuli. Nie natknęłam się za to na tę, której szukałam, skierowałam się więc do kolejnego sklepu.
    I wtedy zdałam sobie sprawę, jak głupio musiałam wyglądać – wciąż w firmowym, beżowym fartuchu przewiązanym w pasie, w czapce z daszkiem, i przepoconej białej koszuli biegałam niczym Alicja za białym królikiem. To dlatego ludzie zerkali na mnie nie tyle z ciekawością, co jak na idiotkę. Próbowałam to zignorować i skupić się na poszukiwaniu kogoś w dżinsach i czarnej koszuli, ale nikogo takiego nie widziałam.
    Zaklęłam pod nosem i postanowiłam wrócić na stoisko, byle pomóc i robić to, co należało do moich obowiązków. Czy coś zginęło, będziemy w stanie stwierdzić, jak rozejrzymy się po asortymencie, na odległość tego nie zrobię.
    Coś mi mówiło, że kierowniczka będzie zdziwiona, że tak szybko wróciłam, ale zamierzałam jej to wyjaśnić. Praca wydawała mi się być bardziej na miejscu niż szukanie kogoś, kto ulotnił się niczym duch.
    Ciekawe, czy wyrzuciła kartkę, czy nadal straszyła ona na stoliku…
    Wracałam tą samą drogą, między innymi klientami galerii, a po mojej skórze przeszły ciarki. Zrobiło mi się nagle dziwnie chłodno.
    Nie zdołałam jej zobaczyć, kiedy tuż za mną rozległo się krótkie:
     Witaj
    A później zapanowała ciemność. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz