– 안녕 –
Nigdy nie sądziłam, że przy
stoisku ze smażonym jedzeniem zlokalizowanym w samym centrum galerii
handlowej mogą wydarzyć się takie dziwne, niewytłumaczalne
rzeczy, ale na własnej skórze miałam się przekonać, że tak
jest, choć nic tego w żaden sposób nie zapowiadało.
Od
początku czułam, że coś jest z nią nie tak. Nie chodziło
jedynie o sposób, w jaki się poruszała, zbliżając do naszej
wysepki – szła po prostu jak każdy człowiek, w swoim rytmie,
kołysząc się tak, jak pewnie czyniła to przez całe swoje życie
– jednak coś w jej postawie było takiego… Zastanawiającego.
Jakby sama postać coś skrywała.
Nadchodziła od strony
windy, jednak nie widziałam wcześniej, by z niej wysiadła. Może
więc skorzystała ze schodów i przeszła przez część piętra,
nim skierowała się do nas? Coś przykuło moją uwagę do jej osoby
i zamiast skupić się na tym, by przewrócić surówkę, żeby ta
nie zaczęła procesu psucia się za szybko, patrzyłam na
nieznajomą, jak zbliża się, a wraz z nią dziwna aura smutku.
Nie
mogła mieć więcej niż trzydzieści lat, a jednocześnie mogła
równie dobrze być nastolatką, tak trudno było to określić.
Chyba nie miała na twarzy makijażu, a może miała tak delikatny,
że niedostrzegalny? Wtedy raczej nie dałoby się zobaczyć
ciemniejszych śladów pod oczami. A może były one czerwone?
Płakała?
„Chudzielec” –
przemknęło mi przez myśl, choć też nie umiałam stwierdzić, czy
na tę opinię wpływała czarna koszula, wąskie dżinsy i botki na
grubym obcasie, czy faktycznie kobieta była strasznie szczupła.
Cała zdawała się być po części urojeniem, a po części kimś
namacalnym.
Niespodziewanie pochwyciła moje spojrzenie, wciąż
będąc ze trzy metry od naszego stoiska, nad którym od kilku godzin
unosił się zapach oleju i warzyw. Nie rozumiałam, jak można było
umieścić stoisko garmażeryjne w takim miejscu, trochę z dala od
jego podobnych, ale nie ja je tu postawiłam, nie ja była
właścicielem. To, że akurat udało mi się dostarczyć życiorys,
kiedy zwolnił się wakat, i przejść rekrutację, to było tylko
głupie szczęście, a nie spełnienie marzeń. Jednak, jak mi
powtarzano, „bierz, co dają”, więc wzięłam i tak sobie
tyrałam na dwunastogodzinne zmiany wśród oparów i coraz bardziej
przeświadczona, że nigdy więcej nie zjem czegoś, co było
zanurzone w garnku pełnym oleju. Podobne myśli przewijały mi się
przez głowę nawet w tej sekundzie, kiedy niebieskie oczy
nieznajomej utkwiły w moich. Wydawało mi się wpierw, że jest
czymś rozczarowana, dopiero później dotarło do mnie, że to
przerażający smutek schował się w kolorze wokół źrenic.
Ciekawe, co się stało, że tak się czuła.
–
Dzień dobry – rzuciła w jej stronę moja kierowniczka, kiedy
nieznajoma podeszła bliżej, a jej wzrok spoczął na tabliczce z
menu za naszymi plecami. –
Co pani podać?
Obserwowałam kobietę z pewnej odległości,
ale choć miałam na nią o wiele lepszy widok, niż gdy się
zbliżała, wciąż trudno było mi ją z całą pewnością opisać.
–
Poproszę jeden krokiet z nadzieniem z kapusty i surówkę z marchwi,
także jedną porcję, na wynos, dziękuję – powiedziała głosem
wyzutym z wszelkich uczuć, do tego zachrypniętym, jakby przez jakiś
czas go nie używała.
Koleżanka chyba tego nie zauważyła,
bo uśmiechała się firmowym uśmiechem numer pięć i poza podaniem
kwoty do zapłaty, za którym w ruch poszła karta kredytowa,
próbowała nawiązać jakieś głębsze porozumienie z tą
klientką.
–
Pewne to będzie pani obiad, zgadza się?
–
Tak, bo to będzie lepsze niż to, co podają na stypach.
Poczułam
się jak rażona piorunem, a krew mi ścięło w żyłach, kiedy
dotarło do mnie, że nieznajoma najwidoczniej wraca z czyjegoś
pogrzebu. Ta informacja przytkała także kierowniczkę, która nie
wiedziała, co powiedzieć – nawet nie zapytała o potwierdzenie z
karty – spróbowałam więc to uratować i zachować się jak na
empatycznego człowieka przystało.
–
Bardzo nam przykro – powiedziałam.
Kobieta
skinęła jedynie głową i zajęła miejsce przy jednym z dwóch
stolików, jakimi dysponowaliśmy przy stoisku, bo o wiele więcej
było udostępnionych w części gastronomicznej, gdzie nie mieliśmy
dostępu, co także było dla mnie absurdalne, ale się nie
odzywałam. Nie ja byłam właścicielem, to nie był mój
problem.
–
Weź się do roboty – rzuciła ku mnie koleżanka, więc jej
posłuchałam.
Mimo starań, mój wzrok bardzo często wracał
do tej nieznajomej. Chyba chciałam stwierdzić, co w niej takiego
jest, co sprawia, że czułam się nieswojo. Przez to, że tak do
niej uciekałam swoją uwagą, prawie spaliłam krokieta, ale
wydawało się, że nikt tego nie zauważył. Umieściłam porcję
surówki w okrągłym plastikowym pojemniku i wraz z zapakowanym
krokietem włożyłam do jednorazowej reklamówki foliowej, bo
przecież planeta w żaden sposób od tego nie ucierpi.
–
Gotowe – zwróciłam się do koleżanki, bo jakoś straciłam
śmiałość, by dać znać klientce, że jej jedzenie już na nią
czeka.
–
Proszę pani! –
Nie miała oporów, by odezwać się głośno i na chwile stłumić
muzykę płynącą ponad naszymi głowami ku całkowitej ignorancji
klientów. –
Pani zamówienie jest już gotowe.
Nieznajoma podniosła na nas
wzrok, który do tej pory miała wbity w blat stolika – czyżby
rozładował się jej telefon? Zazwyczaj siedzi się z nosem w nim i
coś przegląda, odpisuje, ogląda, czekając na to, co ma nadejść,
takie czasy – a mnie uderzyło to, jak pociemniały jej oczy. Do
tego poczułam, jakby coś wdzierało się do mojej duszy i zaczynało
rozprzestrzeniać się także po ciele, jakby chciało przejąć nad
nim władzę.
I chyba to się stało, bo nie wiem, jak inaczej
to wyjaśnić. Nagle porzuciłam plastikowe – Dios mio –
sztućce, które także chciałam wrzucić do foliówki, i poczyniłam
kroki, by opuścić stanowisko. Kierowniczka, także wpatrzona w
nieznajomą, zrobiła dokładnie do samo. Stoisko pozostało bez
obsługi, a klientka uśmiechnęła się niczym drapieżnik w jakimś
dokumencie o zwierzętach z sawanny.
Nie
byłam pewna, co popchnęło nas do tego, by nagle wspólnie z
koleżanką pobiec prosto przed siebie na ruchome schody i nimi udać
się na piętro wyżej. Kierowniczka też raczej tego nie rozumiała,
jedynie spojrzała z wysokości w stronę naszego stanowiska.
Nieznajoma kobieta wciąż siedziała przy stoliku jak każdy
oczekujący na jedzenie człowiek, do tego rysowała coś na kartce
papieru. Trudno było powiedzieć, kiedy je wyciągnęła,
najwidoczniej miała schowany w torebce notes i długopis. Tylko kto
zabiera takie przedmioty ze sobą, idąc na pogrzeb?
–
Co my tu robimy? –
zapytała mnie koleżanka, kiedy zeszłyśmy ze schodów, a ja
zostałam trącona ramieniem przez kogoś, kto „wysiadał” za
mną. Żadnego
„przepraszam” czy „pocałuj mnie w dupę” nie usłyszałam. –
Dlaczego tu wjechałyśmy?
Serce biło mi szybko, a ja nie
wiedziałam, z czego to wynika.
–
Nie
wiem – wyszeptałam i spojrzałam w dół, byle tylko dostrzec
tamtą kobietę. Wciąż tkwiła na swoim miejscu. –
Ale
wracajmy.
Rzuciłyśmy się zgodnie w dół, teraz nie tyle
zjeżdżając, co zbiegając po schodach, byle z powrotem być na
swoim miejscu pracy. I tu czekało na nas nowe zaskoczenie.
Kobiety
nie było.
–
Gdzie ona jest? –
zapytałam
powietrze, rozglądając się wokół.
–
Co
to jest? –
zapytała za to koleżanka, zbliżając się do stolika i pochylając
nad kartką papieru. Mogłam zobaczyć, jak przez jej twarz przewija
się wachlarz emocji, by w końcu z przerażeniem się odsunęła i
wzdrygnęła.
–
O co chodzi? –
Także
się zbliżyłam, by spojrzeć na rysunki, a po plecach przeszedł
mnie dreszcz.
Kiedy część rysunków można by określić
mianem bohomazów, bazgrołów
rysowanych przez znudzonych uczniów na marginesach zeszytów, tak
to, co stworzono dokładnie pośrodku kartki, mogło napawać lękiem
czy nawet przerażeniem. Głowa postaci podobna do głowy kozła,
dziwnie zakręcone, długie rogi, narysowane proste włosy, wyraźnie
obramowane oczy – samo to już nasuwało skojarzenie z jakimś
przedstawieniem diabła, ale tym, co było w nim najgorsze, był
język. Wysunięty i tak krwiście czerwony, jakby namalowany krwią.
Cała reszta była pociągnięciem długopisu o czarnym atramencie,
który spoczywał nieruchomo obok kartki.
Przełknęłam ślinę,
po czym wymieniłam spojrzenie z koleżanką, która także zdawała
się być nie tyko przerażona, co w ogóle nie rozumieć, jak doszło
do tej sytuacji.
–
Co powinnam zrobić? –
Głowiłam się, czując, że to ja powinnam zareagować na tę
sytuację. –
Jeśli za nią pobiegnę, zostaniesz tu sama, a to pewnie przyciągnie
masę klientów, których nie zdołasz obsłużyć, przez co szef się
wkurzy i znowu pogrozi nam ucięciem premii, choć ona i tak jest
strasznie niska. –
Zawsze tak to wyglądało.
–
Jeśli zostanę z tobą,
nie dowiemy się, czy czegoś nie ukradła, a przez to możemy być
stratni i także tej premii nie dostać lub nawet zostać
opierniczone za to, że nie wezwałyśmy policji. A jeśli ją
wezwiemy, to mogą uznać nas za wariatki i wlepić mandat czy coś.
–
Westchnęłam.
–
I tak źle, i tak niedobrze.
–
Idź za nią. –
Kierowniczka nie miała podobnego dylematu. –
Idź, ja sobie tu poradzę. Szybko!
Nie sądziłam, by dało
się okraść nasze stoisko z czegokolwiek i to w tak krótkim
czasie, ale intuicja mówiła mi, że nieznajoma coś uczyniła z
naszym stoiskiem. By się przekonać, co to takiego było, musiałam
ją złapać i zadać odpowiednie pytanie.
Ruszyłam
więc przed siebie, kierując się wewnętrznym przeświadczeniem, że
kobieta nie ruszyła ku strefie gastronomicznej – w końcu
zatrzymała się przy naszej wysepce ze smażonym jedzeniem –
dlatego skierowała się ku części z lokalami usługowymi, głównie
sklepami odzieżowymi. Nie mogłam przewidzieć dokładnie jej
kroków, ale warto było zaryzykować, to dlatego wbiegłam do
pierwszej dużej sieciówki modowej, jaka się nawinęła.
–
Przepraszam –
mruknęłam do kobiety, którą niechcący potrąciłam, kiedy nie
patrząc przed siebie, chciała wyjść. To nie była moja
uciekinierka.
Choć się rozglądałam, nigdzie jej nie
widziałam, podeszłam więc do przymierzalni – kto wiedział, może
ukryła się w któryś z kabin tak jak za czasów szkolnych chowano
się w toaletach, by tak przeczekać nielubiane lekcje? –
bez pomysłu, jak sprawdzić każdą z nich. Podglądanie kogoś
tylko narobiłoby mi problemów. Sprawdziłam więc, ile kabin jest
zajętych, zapukałam w drzwi – takie sklepy lubiłam, zapewniały
lepszą prywatność niż te mające jedynie kotary – i nawet
spotkałam się z nieprzyjemnym spojrzeniem starszej pani, której
przerwałam przymierzanie zdecydowanie za małej koszuli. Nie
natknęłam się za to na tę, której szukałam, skierowałam się
więc do kolejnego sklepu.
I wtedy zdałam sobie sprawę, jak
głupio musiałam wyglądać – wciąż w firmowym, beżowym
fartuchu przewiązanym w pasie, w czapce z daszkiem, i przepoconej
białej koszuli biegałam niczym Alicja za białym królikiem. To
dlatego ludzie zerkali na mnie nie tyle z ciekawością, co jak na
idiotkę. Próbowałam to zignorować i skupić się na poszukiwaniu
kogoś w dżinsach i czarnej koszuli, ale nikogo takiego nie
widziałam.
Zaklęłam pod nosem i postanowiłam wrócić na
stoisko, byle pomóc i robić to, co należało do moich obowiązków.
Czy coś zginęło, będziemy w stanie stwierdzić, jak rozejrzymy
się po asortymencie, na odległość tego nie zrobię.
Coś mi
mówiło, że kierowniczka będzie zdziwiona, że tak szybko
wróciłam, ale zamierzałam jej to wyjaśnić. Praca wydawała mi
się być bardziej na miejscu niż szukanie kogoś, kto ulotnił się
niczym duch.
Ciekawe, czy wyrzuciła kartkę, czy nadal
straszyła ona na stoliku…
Wracałam tą samą drogą, między
innymi klientami galerii, a po mojej skórze przeszły ciarki.
Zrobiło mi się nagle dziwnie chłodno.
Nie
zdołałam jej zobaczyć, kiedy tuż za mną rozległo się
krótkie:
–
Witaj.
A później zapanowała ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz