Kolejny w mojej pisarskiej karierze tekst do antologii. Tym razem Walentynki. Słowa kluczowe to walentynki i prezent. Mam nadzieję, że moje ujęcie tematu przypadnie do gustu. ;) Nie jest to szczyt moich umiejętności, wątki mogą się wydawać niepełne, ale na tyle stać mnie ostatnimi czasy. Inspirację niektórzy pewnie wyłapią.
Przez lata walentynki były dla mnie świętem, którego nie obchodziłam i to nie tylko przez wzgląd na brak partnera życiowego. Miewałam chłopaków, ale dzień świętego Walentego przeżywałam jak każdy inny dzień. Jeśli się kogoś kocha, to okazuje mu się to codziennie, a nie tylko wtedy, gdy robią to wszyscy wokół. Nie rozumiałam więc całej tej komercji związanej z dniem zakochanych. Unikałam w tym czasie chodzenia do sklepów - nadmiar czerwonych serduszek atakujących wzrok z każdej strony dość szybko wywoływał u mnie ból głowy. Starałam się go uniknąć, już wystarczająco często pojawiał się w wyniku wielu godzin przed ekranem laptopa. Wiedziałam, że tak będzie, gdy zacznę pracę w redakcji portalu internetowego, dlatego w czasie wolnym robiłam wszystko, by ból się nie pojawiał - uzależnienie od paracetamolu było jednym z moich koszmarów.
Także w tym roku postanowiłam nie zrywać z tradycją i niczego nie planowałam na walentynki. Nie miałam z kim, a do tego jakaś nastolatka uderzyła mnie przypadkowo dużym misiem, gdy wracałam z pracy do domu, a ona na złamanie karku gdzieś się śpieszyła. Nie było to zbyt bolesne, ale wystarczyła chwila, bym znielubiła pluszaki. Dorośli to dorośli, dawanie im zabawek świadczy o tym, jak ich odbieramy - jak dzieci, które potrzebują misia, by móc spokojnie zasnąć. To trochę ujmujące inteligencji obdarowanej osoby. Chciałam uniknąć tego całego blichtru związanego z dość kiczowatym świętem. Cieszyłam się więc, że te nieszczęsne walentynki przypadają na niedzielę. Mogłam zaszyć się w mieszkaniu z kubełkiem lodów, ciastkami i filmami, które nie były komediami romantycznymi, ale klasykiem filmów gangsterskich. Taka perspektywa była o wiele lepsza od spacerów w blasku księżyca, kolacji przy świecach czy słuchania serenad w wykonaniu ukochanego mężczyzny. Wychowana w gronie romantyczek pozostałam jedyną rozważną, która nie pragnie zakochać się od pierwszego wejrzenia czy spotkać księcia z bajki.
To pewnie dlatego tak dobrze pisało mi się teksty walentynkowe dla portalu. Do tematu podchodziłam z dystansem, a nawet sporym przymrużeniem oka. Ostatnie dwa takie teksty zanotowały bardzo wysokie liczby wyświetleń na portalu, także teraz redaktor naczelny oczekiwał powalającego, trafnego w swej ocenie felietonu. A ja bałam się, że nie będę mogła mu go dostarczyć.
Przyszłam do pracy grubo przed czasem. Wyspałam się, a siedzenie samej w mieszkaniu mnie nie interesowało. Po raz kolejny próbowałam w drodze przekonać siebie, że posiadanie jakiegokolwiek zwierzątka domowego może mi wyjść jedynie na dobre, uchroni przed zostaniem mistrzem sceptyków i cyników, ale to na nic. Raczej nie miałaby ochoty na spacery ani siły, by sprzątać po takim psiaku czy kociaku. Ewentualnie rybki mogłyby ze mną wytrzymać. O ile nie wyrzuciłabym akwarium po pierwszych trzech dniach wspólnego życia. Więc znowu się nie udało. Zajęłam swoje miejsce w sali pełnej biurek i komputerów, gdzie kilkoro kolegów już pracowało. Przywitałam się z każdym, kto mnie dostrzegł, obdarzyłam sztucznym uśmiechem zajmującą się działem mody koleżankę i odpaliłam ekran. Wyjrzałam przez okno na parking pode mną i po raz kolejny podziękowałam Bogu za możliwość urodzenia się w malowniczej Szkocji, gdzie pogoda zawsze odpowiadała mojemu humorowi. Teraz widok, choć zimowy, zapierał dech w piersiach. Ośnieżone wzgórza w oddali, słońce przebijające się przez chmury w towarzystwie błękitnego nieba. Ze swojego miejsca mogłam dostrzec lekko wzburzone morze. Mieszkanie na wybrzeżu było odrobinę niebezpieczne, ale przez tyle lat człowiek zdołał się przyzwyczaić.
Z westchnięciem oderwałam wzrok od okna i przeniosłam na ekran. Pulpit przedstawiający ogród nie pokazywał niczego nowego. Niechętnie przesunęłam myszką i kliknęłam w ikonkę przedstawiającą program pisarski. Nie miałam pomysłu na to, co powinnam napisać, a musiałam coś oddać przed upływem najbliższych ośmiu godzin, inaczej zostanę wylana przez naczelnego na zbity pysk. Nie byłam złą dziennikarką, wszelkie artykuły zawsze spływały na czas, zarząd nie miał się do czego przyczepić. Pracowałam przy portalu już ponad trzy lata, a nadal czułam się nieswojo i każdego dnia przez moją głowę przelatywała myśl, że się nie nadaję i zostanę zwolniona nawet bez powodu. Wszyscy zapewniali mnie, że jestem na odpowiednim miejscu, ale mnie trudno było uwierzyć w ich słowa. Przez całe życie nie umiałam nauczyć się uwierzyć w siebie i być z siebie zadowoloną. To także różniło mnie od mojej mamy i trzech sióstr. Chyba odziedziczyłam te cechy po tacie.
Otworzyłam dokument i zaczęłam się w niego wpatrywać. Na studiach powtarzano mi, że najgorsze jest zawsze pierwsze słowo, które zostanie zapisane. To od niego zależy, czy tekst będzie dobry. Nie należy zaczynać od tych patetycznych, bo czytelnik się zniechęci. Od tego pierwszego wyrazu zależy, czy ktokolwiek zechce przeczytać, co mamy do powiedzenia. Przy wywiadach jest o tyle łatwiej, że przedstawia się swojego rozmówcę. Przy felietonach trzeba rozważyć wszelkie scenariusze tego, jak czytelnik podejdzie do tekstu. Czy wejdzie na portal przez przypadek, czy może celowe kliknie w link do tego artykułu. W jakim nastroju będzie. To czysta psychologiczna gra, której do tej pory byłam zwycięzcą. Ale los może się odmienić.
Siedziałam jak strusia, wpatrując się w ekran i czując na sobie spojrzenie redaktora naczelnego przebijające się przez ściany jego gabinetu i spoczywające na moich plecach. Zaczęłam się stresować. Do tej pory presja czasu działała na mnie niezwykle motywująco, w tym przypadku mogła mnie podłamać jeszcze bardziej.
- Cześć, Kimberly. - Doszedł mnie męski głos. - Co tam?
Niechętnie przeniosłam wzrok na mężczyznę, który bez zaproszenia przysiadł na brzegu mojego biurka. Jak zwykle ubrany z klasą, tym razem postawił na ciemne spodnie z garnituru i jasnoniebieską koszulę podkreślającą głębię jego spojrzenia. Roztrzepane brązowe włosy nie dały się poskromić za pomocą żelu, a nieodłączny uśmiech czynił jego twarz młodszą.
- Cześć, Theo - przywitałam się grzecznie z wyczuwalną nutą sztuczności, która nie umknęła mojemu koledze. - Wszystko po staremu.
Niebieskie oczy spoczęły na świecącej bielą płaszczyźnie.
- Nie wydaje mi się - odparł, pochylając się lekko do przodu. - Aż tak nie masz weny na ten walentynkowy tekst? Przecież nie miałaś z nimi problemów!
Westchnęłam. Wystarczyło mi, że sama ubolewałam nad brakiem postępów w tej sprawie, nie potrzebowałam jeszcze wyrzutów Theo.
- Wiem o tym dobrze. Po prostu mam wewnętrzną blokadę, żadne odpowiednie słowo nie przychodzi mi do głowy.
Dziennikarz bez zażenowania chwycił kosmyk moich czarnych jak noc włosów i zaczął go kręcić na swoim palcu.
- Oboje dobrze wiemy, że zawsze znajdujesz słowa, by powiedzieć, co siedzi ci w sercu. Tak samo będzie i tym razem, Kimmy. Wierz mi. Tylko wysil bardziej swój umysł. Chyba nie chcesz usłyszeć kazania od Dowódcy, prawda?
Takie przezwisko nadaliśmy redaktorowi w mój pierwszy dzień pracy, kiedy to Theo oprowadzał mnie po biurze i wtajemniczał w system panujący w tym miejscu. Pozostali dziennikarze, fotografowie i informatycy także je podłapali i używali w prywatnych rozmowach. Byłam pewna, że sam redaktor naczelny wie, jak go nazywamy, ale nic sobie z tego nie robi, bo przezwisko mu się podoba przez władczy wydźwięk.
- Już za późno - odpowiedziałam. - Jechałam z nim windą. Sam na sam. Przez całą drogę mówił o tym, jaki to będzie cholernie zły, jeśli nie dostarczę tekstu przed piątą. Nigdy się tak nie cieszyłam, że to tylko trzy piętra, jak przy wysiadaniu.
Mężczyzna zaśmiał się cicho.
- Czyli przez najgorsze już przeszłaś. Hej. - Szturchnął mnie lekko dłonią w ramię. - Będzie dobrze. Mam pomysł.
- Niby jaki? - zapytałam, patrząc na niego z desperacją. Naprawdę potrzebowałam bodźca do działania, a Theo umiał znaleźć sposób na to, bym wzięła się do roboty.
- To proste. Idź na spacer.
Między nami zapadła cisza, która ginęła w ferworze rozmów pozostałych osób na sali. Przez chwilę przetrawiałam słowa kolegi, szukając w nich drugiego dna, który pozostawał ukryty dla mojego mózgu.
- Mówisz poważnie? - spytałam, chcąc się upewnić.
- Jak najbardziej poważnie. - Nie byłam przekonana do tego pomysłu. - Kim, posłuchaj. - Theo zmienił pozycję, teraz kucał przede mną, ręce oparł na moich kolanach. Kiedyś uznałabym to za zakłócenie mojej przestrzeni osobistej, ale przez tyle czasu przywykłam do zachowań kolegi i zmniejszania dystansu między nami. - Od kiedy się znamy, zawsze szukasz inspiracji wokół siebie, chodzisz na spacery i obserwujesz innych. Dlaczego teraz nie zrobisz tego samego?
Bo utarte zachowania nie działają w każdych okolicznościach.
- Bo zanim znajdę inspirację, umrę z nadmiaru czerwonych serduszek psujących mi wzrok - odpowiedziałam ironicznie, co zdarzało się, gdy miałam naprawdę zły bądź ponury humor. - One są wszędzie i to od tygodnia! Jak mam znaleźć w nich wenę, skoro od lat dostrzegam jedynie nienawiść?
Theo zastanawiał się przez chwilę nad dobrą odpowiedzią.
- Może ich uniknij? Idź gdzieś, gdzie ich nie ma albo gdzie jest ich niewiele. Na przykład do parku.
Wyjrzałam przez okno. Zima w pełni, słońce świeci, pewnie słychać też śpiew ptaków. Idealne warunki, by wyjść i zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza.
Spojrzałam na dziennikarza, który uśmiechał się delikatnie. Już dawno zauważyłam, że przy tym geście lewy kącik ust unosi się odrobinę wyżej niż prawy, a ta asymetria czyniła twarz Theo jeszcze bardziej pociągającą.
- Dobrze, niech ci będzie - odparłam szybko, chwytając za leżący po mojej lewej stronie na blacie jasny plecak w różyczki. - Ale jeśli w przeciągu godziny nic nie wpadnie mi do głowy, będziesz mi musiał pomóc - ostrzegam mężczyznę.
- Zrozumiałem - zaśmiał się i ściągnął z wieszaka mój płaszcz, który pomógł mi założyć. - Życzę ci powodzenia, Kim.
Zarzuciłam na jedno ramię plecak i uśmiechnęłam się do szatyna.
- Znając mnie, pewnie się przyda. Ale nie dziękuję.
Chwyciłam za pozostawiony na biurku notes, pomachałam do Theo i ruszyłam w stronę windy. Nikt nie zatrzymywał mnie po drodze, nawet redaktor nie wystrzelił ze swojego gabinetu, by dowiedzieć się, gdzie się wybieram. Chyba przyglądał się mojej rozmowie z dziennikarzem i doszedł sam do wniosku, że idę pisać jego felieton poza redakcją. Wsiadłam do metalowej puszki z modlitwą na ustach, byle tylko udało mi się wykonać powierzone mi zadanie.
Walentynki, szykujcie się na mocne starcie.
Przez lata walentynki były dla mnie świętem, którego nie obchodziłam i to nie tylko przez wzgląd na brak partnera życiowego. Miewałam chłopaków, ale dzień świętego Walentego przeżywałam jak każdy inny dzień. Jeśli się kogoś kocha, to okazuje mu się to codziennie, a nie tylko wtedy, gdy robią to wszyscy wokół. Nie rozumiałam więc całej tej komercji związanej z dniem zakochanych. Unikałam w tym czasie chodzenia do sklepów - nadmiar czerwonych serduszek atakujących wzrok z każdej strony dość szybko wywoływał u mnie ból głowy. Starałam się go uniknąć, już wystarczająco często pojawiał się w wyniku wielu godzin przed ekranem laptopa. Wiedziałam, że tak będzie, gdy zacznę pracę w redakcji portalu internetowego, dlatego w czasie wolnym robiłam wszystko, by ból się nie pojawiał - uzależnienie od paracetamolu było jednym z moich koszmarów.
Także w tym roku postanowiłam nie zrywać z tradycją i niczego nie planowałam na walentynki. Nie miałam z kim, a do tego jakaś nastolatka uderzyła mnie przypadkowo dużym misiem, gdy wracałam z pracy do domu, a ona na złamanie karku gdzieś się śpieszyła. Nie było to zbyt bolesne, ale wystarczyła chwila, bym znielubiła pluszaki. Dorośli to dorośli, dawanie im zabawek świadczy o tym, jak ich odbieramy - jak dzieci, które potrzebują misia, by móc spokojnie zasnąć. To trochę ujmujące inteligencji obdarowanej osoby. Chciałam uniknąć tego całego blichtru związanego z dość kiczowatym świętem. Cieszyłam się więc, że te nieszczęsne walentynki przypadają na niedzielę. Mogłam zaszyć się w mieszkaniu z kubełkiem lodów, ciastkami i filmami, które nie były komediami romantycznymi, ale klasykiem filmów gangsterskich. Taka perspektywa była o wiele lepsza od spacerów w blasku księżyca, kolacji przy świecach czy słuchania serenad w wykonaniu ukochanego mężczyzny. Wychowana w gronie romantyczek pozostałam jedyną rozważną, która nie pragnie zakochać się od pierwszego wejrzenia czy spotkać księcia z bajki.
To pewnie dlatego tak dobrze pisało mi się teksty walentynkowe dla portalu. Do tematu podchodziłam z dystansem, a nawet sporym przymrużeniem oka. Ostatnie dwa takie teksty zanotowały bardzo wysokie liczby wyświetleń na portalu, także teraz redaktor naczelny oczekiwał powalającego, trafnego w swej ocenie felietonu. A ja bałam się, że nie będę mogła mu go dostarczyć.
Przyszłam do pracy grubo przed czasem. Wyspałam się, a siedzenie samej w mieszkaniu mnie nie interesowało. Po raz kolejny próbowałam w drodze przekonać siebie, że posiadanie jakiegokolwiek zwierzątka domowego może mi wyjść jedynie na dobre, uchroni przed zostaniem mistrzem sceptyków i cyników, ale to na nic. Raczej nie miałaby ochoty na spacery ani siły, by sprzątać po takim psiaku czy kociaku. Ewentualnie rybki mogłyby ze mną wytrzymać. O ile nie wyrzuciłabym akwarium po pierwszych trzech dniach wspólnego życia. Więc znowu się nie udało. Zajęłam swoje miejsce w sali pełnej biurek i komputerów, gdzie kilkoro kolegów już pracowało. Przywitałam się z każdym, kto mnie dostrzegł, obdarzyłam sztucznym uśmiechem zajmującą się działem mody koleżankę i odpaliłam ekran. Wyjrzałam przez okno na parking pode mną i po raz kolejny podziękowałam Bogu za możliwość urodzenia się w malowniczej Szkocji, gdzie pogoda zawsze odpowiadała mojemu humorowi. Teraz widok, choć zimowy, zapierał dech w piersiach. Ośnieżone wzgórza w oddali, słońce przebijające się przez chmury w towarzystwie błękitnego nieba. Ze swojego miejsca mogłam dostrzec lekko wzburzone morze. Mieszkanie na wybrzeżu było odrobinę niebezpieczne, ale przez tyle lat człowiek zdołał się przyzwyczaić.
Z westchnięciem oderwałam wzrok od okna i przeniosłam na ekran. Pulpit przedstawiający ogród nie pokazywał niczego nowego. Niechętnie przesunęłam myszką i kliknęłam w ikonkę przedstawiającą program pisarski. Nie miałam pomysłu na to, co powinnam napisać, a musiałam coś oddać przed upływem najbliższych ośmiu godzin, inaczej zostanę wylana przez naczelnego na zbity pysk. Nie byłam złą dziennikarką, wszelkie artykuły zawsze spływały na czas, zarząd nie miał się do czego przyczepić. Pracowałam przy portalu już ponad trzy lata, a nadal czułam się nieswojo i każdego dnia przez moją głowę przelatywała myśl, że się nie nadaję i zostanę zwolniona nawet bez powodu. Wszyscy zapewniali mnie, że jestem na odpowiednim miejscu, ale mnie trudno było uwierzyć w ich słowa. Przez całe życie nie umiałam nauczyć się uwierzyć w siebie i być z siebie zadowoloną. To także różniło mnie od mojej mamy i trzech sióstr. Chyba odziedziczyłam te cechy po tacie.
Otworzyłam dokument i zaczęłam się w niego wpatrywać. Na studiach powtarzano mi, że najgorsze jest zawsze pierwsze słowo, które zostanie zapisane. To od niego zależy, czy tekst będzie dobry. Nie należy zaczynać od tych patetycznych, bo czytelnik się zniechęci. Od tego pierwszego wyrazu zależy, czy ktokolwiek zechce przeczytać, co mamy do powiedzenia. Przy wywiadach jest o tyle łatwiej, że przedstawia się swojego rozmówcę. Przy felietonach trzeba rozważyć wszelkie scenariusze tego, jak czytelnik podejdzie do tekstu. Czy wejdzie na portal przez przypadek, czy może celowe kliknie w link do tego artykułu. W jakim nastroju będzie. To czysta psychologiczna gra, której do tej pory byłam zwycięzcą. Ale los może się odmienić.
Siedziałam jak strusia, wpatrując się w ekran i czując na sobie spojrzenie redaktora naczelnego przebijające się przez ściany jego gabinetu i spoczywające na moich plecach. Zaczęłam się stresować. Do tej pory presja czasu działała na mnie niezwykle motywująco, w tym przypadku mogła mnie podłamać jeszcze bardziej.
- Cześć, Kimberly. - Doszedł mnie męski głos. - Co tam?
Niechętnie przeniosłam wzrok na mężczyznę, który bez zaproszenia przysiadł na brzegu mojego biurka. Jak zwykle ubrany z klasą, tym razem postawił na ciemne spodnie z garnituru i jasnoniebieską koszulę podkreślającą głębię jego spojrzenia. Roztrzepane brązowe włosy nie dały się poskromić za pomocą żelu, a nieodłączny uśmiech czynił jego twarz młodszą.
- Cześć, Theo - przywitałam się grzecznie z wyczuwalną nutą sztuczności, która nie umknęła mojemu koledze. - Wszystko po staremu.
Niebieskie oczy spoczęły na świecącej bielą płaszczyźnie.
- Nie wydaje mi się - odparł, pochylając się lekko do przodu. - Aż tak nie masz weny na ten walentynkowy tekst? Przecież nie miałaś z nimi problemów!
Westchnęłam. Wystarczyło mi, że sama ubolewałam nad brakiem postępów w tej sprawie, nie potrzebowałam jeszcze wyrzutów Theo.
- Wiem o tym dobrze. Po prostu mam wewnętrzną blokadę, żadne odpowiednie słowo nie przychodzi mi do głowy.
Dziennikarz bez zażenowania chwycił kosmyk moich czarnych jak noc włosów i zaczął go kręcić na swoim palcu.
- Oboje dobrze wiemy, że zawsze znajdujesz słowa, by powiedzieć, co siedzi ci w sercu. Tak samo będzie i tym razem, Kimmy. Wierz mi. Tylko wysil bardziej swój umysł. Chyba nie chcesz usłyszeć kazania od Dowódcy, prawda?
Takie przezwisko nadaliśmy redaktorowi w mój pierwszy dzień pracy, kiedy to Theo oprowadzał mnie po biurze i wtajemniczał w system panujący w tym miejscu. Pozostali dziennikarze, fotografowie i informatycy także je podłapali i używali w prywatnych rozmowach. Byłam pewna, że sam redaktor naczelny wie, jak go nazywamy, ale nic sobie z tego nie robi, bo przezwisko mu się podoba przez władczy wydźwięk.
- Już za późno - odpowiedziałam. - Jechałam z nim windą. Sam na sam. Przez całą drogę mówił o tym, jaki to będzie cholernie zły, jeśli nie dostarczę tekstu przed piątą. Nigdy się tak nie cieszyłam, że to tylko trzy piętra, jak przy wysiadaniu.
Mężczyzna zaśmiał się cicho.
- Czyli przez najgorsze już przeszłaś. Hej. - Szturchnął mnie lekko dłonią w ramię. - Będzie dobrze. Mam pomysł.
- Niby jaki? - zapytałam, patrząc na niego z desperacją. Naprawdę potrzebowałam bodźca do działania, a Theo umiał znaleźć sposób na to, bym wzięła się do roboty.
- To proste. Idź na spacer.
Między nami zapadła cisza, która ginęła w ferworze rozmów pozostałych osób na sali. Przez chwilę przetrawiałam słowa kolegi, szukając w nich drugiego dna, który pozostawał ukryty dla mojego mózgu.
- Mówisz poważnie? - spytałam, chcąc się upewnić.
- Jak najbardziej poważnie. - Nie byłam przekonana do tego pomysłu. - Kim, posłuchaj. - Theo zmienił pozycję, teraz kucał przede mną, ręce oparł na moich kolanach. Kiedyś uznałabym to za zakłócenie mojej przestrzeni osobistej, ale przez tyle czasu przywykłam do zachowań kolegi i zmniejszania dystansu między nami. - Od kiedy się znamy, zawsze szukasz inspiracji wokół siebie, chodzisz na spacery i obserwujesz innych. Dlaczego teraz nie zrobisz tego samego?
Bo utarte zachowania nie działają w każdych okolicznościach.
- Bo zanim znajdę inspirację, umrę z nadmiaru czerwonych serduszek psujących mi wzrok - odpowiedziałam ironicznie, co zdarzało się, gdy miałam naprawdę zły bądź ponury humor. - One są wszędzie i to od tygodnia! Jak mam znaleźć w nich wenę, skoro od lat dostrzegam jedynie nienawiść?
Theo zastanawiał się przez chwilę nad dobrą odpowiedzią.
- Może ich uniknij? Idź gdzieś, gdzie ich nie ma albo gdzie jest ich niewiele. Na przykład do parku.
Wyjrzałam przez okno. Zima w pełni, słońce świeci, pewnie słychać też śpiew ptaków. Idealne warunki, by wyjść i zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza.
Spojrzałam na dziennikarza, który uśmiechał się delikatnie. Już dawno zauważyłam, że przy tym geście lewy kącik ust unosi się odrobinę wyżej niż prawy, a ta asymetria czyniła twarz Theo jeszcze bardziej pociągającą.
- Dobrze, niech ci będzie - odparłam szybko, chwytając za leżący po mojej lewej stronie na blacie jasny plecak w różyczki. - Ale jeśli w przeciągu godziny nic nie wpadnie mi do głowy, będziesz mi musiał pomóc - ostrzegam mężczyznę.
- Zrozumiałem - zaśmiał się i ściągnął z wieszaka mój płaszcz, który pomógł mi założyć. - Życzę ci powodzenia, Kim.
Zarzuciłam na jedno ramię plecak i uśmiechnęłam się do szatyna.
- Znając mnie, pewnie się przyda. Ale nie dziękuję.
Chwyciłam za pozostawiony na biurku notes, pomachałam do Theo i ruszyłam w stronę windy. Nikt nie zatrzymywał mnie po drodze, nawet redaktor nie wystrzelił ze swojego gabinetu, by dowiedzieć się, gdzie się wybieram. Chyba przyglądał się mojej rozmowie z dziennikarzem i doszedł sam do wniosku, że idę pisać jego felieton poza redakcją. Wsiadłam do metalowej puszki z modlitwą na ustach, byle tylko udało mi się wykonać powierzone mi zadanie.
Walentynki, szykujcie się na mocne starcie.
****
Szłam ścieżkami, które znałam na pamięć. Całe życie spędziłam w tej okolicy, inaczej niż znajomi ze szkoły nie czułam chęci wyrwania się do Londynu. Kochałam Szkocję za jej kapryśność i piękno, pozytywnie nastawionych ludzi i nasz akcent, który nie budził u nas śmiechu, a dumę. Poza tym tutaj miałam swoją najbliższą rodzinę od pokoleń zakorzenioną w tym miejscu. Dwie z moich sióstr rozjechały się po Wyspach - Christina osiadła z mężem i dwójką dzieci w Walii, Elizabeth wyjechała do Irlandii Północnej szkolić się na stewardessę. Najmłodsza z nas, Andrea, także planowała wyjechać po studiach, najlepiej do Anglii. Rodzice cieszyli się, że mnie wielki świat nie kręci. Rozważna domatorka, tak o mnie mówili, nie przeszkadzało mi to, w końcu taka byłam.
Obserwowałam innych spacerowiczów, których o tej porze nie było wielu. Próbowałam doszukać się w nich oznak zakochania, entuzjazmu związanego ze zbliżającym się świętem. Na próżno. Posłuchanie Theo nie było zbyt dobrym pomysłem, w głowie nadal miałam całkowitą pustkę. Co mogłam znaleźć w świecie, gdzie czerwone serca zaginęły? Z cichym westchnieniem opadłam na ławkę przy jednej z bocznych ścieżek, zamknęłam oczy i wystawiłam twarz do słońca. To pierwsze tak ciepłe promienie tego roku. Śnieg, który przez wiele tygodni utrudniał nam życie w towarzystwie potężnego wiatru, zniknął wraz z początkiem miesiąca. Nie zniknął za to chłód, więc siedzenie na ławce można było odebrać jako próbę zachorowania. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie, gdy wyczuwając czyjąś obecność, otwarłam oczy i natrafiłam na zatroskane spojrzenie starszej pani trzymającej pod ramię równie sędziwego mężczyznę. Nie wiedząc, jak długo mi się przyglądali, spłonęłam lekki rumieńcem zażenowania.
- Przepraszam - babulinka odezwała się uroczym głosem osoby sympatycznej z natury - czy nie jest pani zimno?
W drodze do parku zarzuciłam na głowę kaptur swojej granatowej kurtki - wełniana czapka została w pracy - by chroniła mnie przed wiatrem, ale nie myślałam, że tak ubrana będę mogła przypominać bezdomnego. To odrobinę żenujące.
- Nie, nie jest. Ale dziękuję bardzo za troskę - uśmiechnęłam się do miłej pary, która to odwzajemniła.
- Gdyby jednak pani zmarzła, to niedaleko stąd jest kawiarenka, gdzie mają niesamowicie apetyczną gorącą czekoladę - tym razem odezwał się pan mąż. - Niech tam pani zajrzy.
- Albo pójdzie z nami - zaproponowała mi miła kobieta. Dopiero teraz zauważyłam, że nosi czarny kapelusz z piórem, w którym wygląda niezwykle gustownie. Odrobinę tak, jakby została wyrwana z innej epoki. - Właśnie tam zmierzamy, a pani wygląda na kogoś, kto potrzebuje towarzystwa.
Do tej pory najlepiej myślało mi się w samotności, ale akurat dzisiaj nie działało. Gubiłam się w przelatujących mi przez głowę zdaniach, zamiast chwycić się jakiegoś i idąc za nim, widzieć tekst przed oczami. Nie czułam nic, co mogłoby skłonić mnie do pisania, do otwarcia się przed tysiącami czytelników naszego portalu. Uczucie pustki przytłaczało mnie. Tuż obok pojawił się ktoś, kto wyciągał ku mnie rękę. Dostrzegłam światełko przebijające się przez chmury zaćmienia w mojej głowie.
- Z przyjemnością, o ile to nie będzie problem - przystanęłam na propozycję kobiety, która słysząc moją odpowiedź, uśmiechnęła się radośnie niczym mała dziewczynka, która właśnie dostała w prezencie różowe wstążki do włosów, o których marzyła.
- Ależ oczywiście, że nie będzie, kochanieńka. Chodź z nami!
Podniosłam się z ławki, chwyciłam za torbę, którą przewiesiłam przez ramię, i dołączyłam do małżeństwa.
- Jestem Kimberly - przedstawiłam się, jak na kulturalną osobę przystało.
- Mam na imię Marianne - odparła właścicielka kapelusza - a to mój mąż, Henry. - Mężczyzna skinął mi uprzejmie głową. - Oboje bardzo lubimy spacerować, a w taką pogodę aż żal nie wyjść z domu. Wie pani, krzyżówki i teleturnieje w telewizji szybko się nudzą. Dla was - młodych - świat cały czas biegnie naprzód bez opamiętania. Proszę mi wierzyć, że tak nie jest. To my nadajemy tempa wszystkiemu, co się wokół nas dzieje.
Przez chwilę rozmyślałam nad jej słowami. Lubiłam kontakt ze starszymi ludźmi - z ich doświadczenia można było czerpać i czerpać, a wciąż pozostawało wiele tematów, które można by przy nich poruszyć. Ich towarzystwo mogło mi pomóc uporać się z problemem nieszczęsnego tekstu.
- Chyba ma pani rację. - Cicho westchnęłam. - Czasami żałuję, że nie urodziłam się kilkadziesiąt lat wcześniej. Podchodzono do problemów inaczej niż dzisiaj, bardziej rozważnie, szukano rozwiązań, a nie płakano nad losem.
- O tak - Marianne kiwa głową. - A wiesz, dlaczego? Bo tego wymagały czasy. Należało odpowiadać na wszystko, co się dzieje. Działać. Może Szkoci nie brali udziału w wojnie, ale i u nas były bombardowania. Twoje pokolenie nie pamięta zbytnio o tamtych wydarzeniach, nie wspomina ich i nie czci poległych. Za to daje się porwać technologii, wasze mózgi zamieniają się w papkę.
Z tym zgadzałam się bez niczego. Widząc dzisiejszych nastolatków, głowiłam się nad tym, jakie ja - zaledwie dekadę starsza - miałam o wiele ciekawsze życie od nich. Życie, którego nie generowała liczba znajomych czy polubień na Facebooku, ale to, z iloma kolegami z okolicy udawało się zorganizować ognisko podczas letnich wakacji. To otoczenie poza domem dawało nam niezłą szkołę, nie siedzenie w czterech ścianach przed ekranem telewizora czy tabletem. Teraz, gdy sama pracowałam wiele godzin przy komputerze, łaknęłam niczym głodny świeżego powietrza, dlatego tak często spacerowałam, z czego niejednokrotnie Theo się śmiał.
- Chodźmy - powiedziała i żwawym krokiem ruszyła przed siebie, ciągnąc męża. Potulnie szłam tuż za nimi.
Do kawiarni nie było daleko. Przystanęłam przed wejściem do niej, przyglądałam się i poczułam, że czas, który spędzę w jej wnętrzu, nie będzie stracony.
- Kimberly, zapraszamy. - Marianne nadal się uśmiechała. Nie robiła tego z uprzejmości. Nie znałam jej zbyt długo, ale już mogłam powiedzieć, że uśmiech jest nieodłączną częścią niej. Podejrzewałam, że nawet gdyby w pobliżu kobiety paliło się i waliło, ona wciąż unosiłaby kąciki swoich ust ku górze. W tym związku to Henry musiał był tą osobą sprowadzającą z chmur.
Zajęliśmy miejsce przy stoliku umiejscowionym w środku lokalu przy oknie - moja nowa znajoma chciała chwytać promienie słoneczne także tutaj. Chwilę później zjawił się kelner gotowy przyjąć zamówienie. Bez patrzenia do karty wiedziałam, czego chcę. W tym biegnącym nieustannie do przodu świecie potrzebowałam rzeczy pewnych, które nie miały nigdy ulec zmianie. Marianne zamówiła smakowe latte macchiato i kawałek ciasta z malinami, jej mąż poprosił o filiżankę podwójnego espresso i muffinkę czekoladową. Kelner chyba już miał z nimi do czynienia, bo proponował "to co zwykle". Zwracał się do nich po imieniu, nie zapominając przy tym o formie grzecznościowej. Gdy jego wzrok spoczął na mnie, beznamiętnym, ale nie szorstkim tonem poprosiłam o białą kawę.
Gdy mężczyzna odszedł, przyjrzałam się bardziej wystrojowi. Ściany w ciepłym odcieniu ciemnej zieleni, dobrze dobrane brązowe meble, stoliki rozstawione tak, by do każdego dochodziło światło. Musiałam przyznać, że z głową stworzono to miejsce. Dziwiłam się, że wcześniej tutaj nie trafiłam.
Po kilku minutach nasze zamówienia leżały już przed nami, z filiżanek unosiła się para. Zapach wanilii zmieszany z malinami i czekoladą sprawił, że zrobiłam się głodna, ale nie zawołałam za kelnerem. Postanowiłam zjeść coś w drodze z powrotem do redakcji, jak tylko uda mi się odnaleźć inspirację, której nie wyczuwałam. W kawiarni czerwonych serduszek nie było za wiele - chwała niebiosom! - ale pomimo ich obecności nie czułam ducha walentynek, który już powinien się unosić po podobnym miejscu. Czułam się odrobinę niepewnie, ale miałam tak zawsze, gdy przyszło mi dłużej obcować z nieznanymi osobami. To dlatego na wywiady chodziłam z kimś - najczęściej z fotografką Cindy - kto przełamywał pierwsze lody i brał na siebie część odpowiedzialności za prowadzenie rozmowy. Dziwnie stanowić dziennikarską rodzinę, będąc dość nieśmiałą osobą.
- Czym się pani zajmuje? - zapytała Marianne, przerywając moje rozmyślenia.
- Jestem dziennikarką portalu internetowego. - Nie byłam pewna, czy rozumieją to, co powiedziałam, ale kiwanie głową znaczyło u Henry'ego, że wie, co mam na myśli.
- O czym teraz pani pisze? - dopytywał się mężczyzna.
Najlepszą odpowiedzią jest prawda. Jeśli chce się podać kłamstwo, to najlepiej okroić prawdę poprzez pominięcie najistotniejszych kwestii.
- Muszę napisać tekst o walentynkach, który na stronie pojawi się w niedzielę, ale szczerze mówiąc, nie mam na niego żadnego pomysłu - przyznałam się małżeństwu. Byli dla mnie mili, dlaczego miałabym traktować ich chłodno? Nosili w sobie ciepło, którym emanowali w ten wietrzny dzień, chciałam się w nim ogrzać choć przez chwilę.
- Ach tak, walentynki. Dziwne święto, moja droga. Kiedyś tego nie było, a miłość okazywało się nie przez podarunki, a przez troskę. Teraz wszystko jest takie... światowe. - Kobieta upiła łyk swojej kawy i bez problemu podjęła przerwany wątek. - Zewsząd człowiek widzi te serca, czerwień, słyszy te piosenki o miłości. Dlaczego tak nie jest przez cały rok? Czyżby miłość istniała jedynie przez te dwadzieścia cztery godziny?
Odnosiłam podobne wrażenie. Nie byłam romantyczką, ale z konserwatywnym podejściem było mi odrobinę po drodze: uważałam, że miłość na całe życie istnieje, a małżeństwa mogą się cieszyć naprawdę długim stażem. Marianne i Henry byli tego idealnym przykładem.
- Wie pani - odezwał się mężczyzna. - Mamy wnuczkę, Molly. Ma czternaście lat. Podczas świąt, które spędzała u nas ze swoimi rodzicami i rodzeństwem, dwukrotnie płakała w salonie, bo miała jakieś problemy z kimś, kogo określiła mianem "prawie chłopaka". Kiedyś tego nie było. Jak ktoś ci się podobał, zaczynało się o tę osobę starać. A pierwsze takie zauroczenia przychodziły, gdy się miało jakieś piętnaście lat, nie płakało się tak publicznie, jeśli coś poszło nie tak. Ludzie byli silniejsi emocjonalnie, inaczej podchodzili do sprawy małżeństwa. Rodzina to miały być rodzice i dzieci. Oczywiście, nie zawsze zaczynało się od miłości. Pierwszy był szacunek, cała reszta przychodziła później. Albo i nie, różne przypadki się trafiały.
- Jednak nie porzucało się drugiej osoby, kiedy tylko pojawiały się jakieś problemy - dodała Marianne. - Wychowaliśmy się w czasach, kiedy się walczyło i ten duch był także podczas kryzysów małżeńskich. Rozmawiało się, czasami krzyczało i rzucało talerzami, ale wspólnymi siłami dochodziło do rozwiązania i na nowo wszystko było dobrze. Proszę mi wierzyć, najlepszym prezentem w miłości jest dać serce komuś i dbać o jego serce, by było takie same, już na zawsze kochane. Oto cały sekret.
- Przepraszam - babulinka odezwała się uroczym głosem osoby sympatycznej z natury - czy nie jest pani zimno?
W drodze do parku zarzuciłam na głowę kaptur swojej granatowej kurtki - wełniana czapka została w pracy - by chroniła mnie przed wiatrem, ale nie myślałam, że tak ubrana będę mogła przypominać bezdomnego. To odrobinę żenujące.
- Nie, nie jest. Ale dziękuję bardzo za troskę - uśmiechnęłam się do miłej pary, która to odwzajemniła.
- Gdyby jednak pani zmarzła, to niedaleko stąd jest kawiarenka, gdzie mają niesamowicie apetyczną gorącą czekoladę - tym razem odezwał się pan mąż. - Niech tam pani zajrzy.
- Albo pójdzie z nami - zaproponowała mi miła kobieta. Dopiero teraz zauważyłam, że nosi czarny kapelusz z piórem, w którym wygląda niezwykle gustownie. Odrobinę tak, jakby została wyrwana z innej epoki. - Właśnie tam zmierzamy, a pani wygląda na kogoś, kto potrzebuje towarzystwa.
Do tej pory najlepiej myślało mi się w samotności, ale akurat dzisiaj nie działało. Gubiłam się w przelatujących mi przez głowę zdaniach, zamiast chwycić się jakiegoś i idąc za nim, widzieć tekst przed oczami. Nie czułam nic, co mogłoby skłonić mnie do pisania, do otwarcia się przed tysiącami czytelników naszego portalu. Uczucie pustki przytłaczało mnie. Tuż obok pojawił się ktoś, kto wyciągał ku mnie rękę. Dostrzegłam światełko przebijające się przez chmury zaćmienia w mojej głowie.
- Z przyjemnością, o ile to nie będzie problem - przystanęłam na propozycję kobiety, która słysząc moją odpowiedź, uśmiechnęła się radośnie niczym mała dziewczynka, która właśnie dostała w prezencie różowe wstążki do włosów, o których marzyła.
- Ależ oczywiście, że nie będzie, kochanieńka. Chodź z nami!
Podniosłam się z ławki, chwyciłam za torbę, którą przewiesiłam przez ramię, i dołączyłam do małżeństwa.
- Jestem Kimberly - przedstawiłam się, jak na kulturalną osobę przystało.
- Mam na imię Marianne - odparła właścicielka kapelusza - a to mój mąż, Henry. - Mężczyzna skinął mi uprzejmie głową. - Oboje bardzo lubimy spacerować, a w taką pogodę aż żal nie wyjść z domu. Wie pani, krzyżówki i teleturnieje w telewizji szybko się nudzą. Dla was - młodych - świat cały czas biegnie naprzód bez opamiętania. Proszę mi wierzyć, że tak nie jest. To my nadajemy tempa wszystkiemu, co się wokół nas dzieje.
Przez chwilę rozmyślałam nad jej słowami. Lubiłam kontakt ze starszymi ludźmi - z ich doświadczenia można było czerpać i czerpać, a wciąż pozostawało wiele tematów, które można by przy nich poruszyć. Ich towarzystwo mogło mi pomóc uporać się z problemem nieszczęsnego tekstu.
- Chyba ma pani rację. - Cicho westchnęłam. - Czasami żałuję, że nie urodziłam się kilkadziesiąt lat wcześniej. Podchodzono do problemów inaczej niż dzisiaj, bardziej rozważnie, szukano rozwiązań, a nie płakano nad losem.
- O tak - Marianne kiwa głową. - A wiesz, dlaczego? Bo tego wymagały czasy. Należało odpowiadać na wszystko, co się dzieje. Działać. Może Szkoci nie brali udziału w wojnie, ale i u nas były bombardowania. Twoje pokolenie nie pamięta zbytnio o tamtych wydarzeniach, nie wspomina ich i nie czci poległych. Za to daje się porwać technologii, wasze mózgi zamieniają się w papkę.
Z tym zgadzałam się bez niczego. Widząc dzisiejszych nastolatków, głowiłam się nad tym, jakie ja - zaledwie dekadę starsza - miałam o wiele ciekawsze życie od nich. Życie, którego nie generowała liczba znajomych czy polubień na Facebooku, ale to, z iloma kolegami z okolicy udawało się zorganizować ognisko podczas letnich wakacji. To otoczenie poza domem dawało nam niezłą szkołę, nie siedzenie w czterech ścianach przed ekranem telewizora czy tabletem. Teraz, gdy sama pracowałam wiele godzin przy komputerze, łaknęłam niczym głodny świeżego powietrza, dlatego tak często spacerowałam, z czego niejednokrotnie Theo się śmiał.
- Chodźmy - powiedziała i żwawym krokiem ruszyła przed siebie, ciągnąc męża. Potulnie szłam tuż za nimi.
Do kawiarni nie było daleko. Przystanęłam przed wejściem do niej, przyglądałam się i poczułam, że czas, który spędzę w jej wnętrzu, nie będzie stracony.
- Kimberly, zapraszamy. - Marianne nadal się uśmiechała. Nie robiła tego z uprzejmości. Nie znałam jej zbyt długo, ale już mogłam powiedzieć, że uśmiech jest nieodłączną częścią niej. Podejrzewałam, że nawet gdyby w pobliżu kobiety paliło się i waliło, ona wciąż unosiłaby kąciki swoich ust ku górze. W tym związku to Henry musiał był tą osobą sprowadzającą z chmur.
Zajęliśmy miejsce przy stoliku umiejscowionym w środku lokalu przy oknie - moja nowa znajoma chciała chwytać promienie słoneczne także tutaj. Chwilę później zjawił się kelner gotowy przyjąć zamówienie. Bez patrzenia do karty wiedziałam, czego chcę. W tym biegnącym nieustannie do przodu świecie potrzebowałam rzeczy pewnych, które nie miały nigdy ulec zmianie. Marianne zamówiła smakowe latte macchiato i kawałek ciasta z malinami, jej mąż poprosił o filiżankę podwójnego espresso i muffinkę czekoladową. Kelner chyba już miał z nimi do czynienia, bo proponował "to co zwykle". Zwracał się do nich po imieniu, nie zapominając przy tym o formie grzecznościowej. Gdy jego wzrok spoczął na mnie, beznamiętnym, ale nie szorstkim tonem poprosiłam o białą kawę.
Gdy mężczyzna odszedł, przyjrzałam się bardziej wystrojowi. Ściany w ciepłym odcieniu ciemnej zieleni, dobrze dobrane brązowe meble, stoliki rozstawione tak, by do każdego dochodziło światło. Musiałam przyznać, że z głową stworzono to miejsce. Dziwiłam się, że wcześniej tutaj nie trafiłam.
Po kilku minutach nasze zamówienia leżały już przed nami, z filiżanek unosiła się para. Zapach wanilii zmieszany z malinami i czekoladą sprawił, że zrobiłam się głodna, ale nie zawołałam za kelnerem. Postanowiłam zjeść coś w drodze z powrotem do redakcji, jak tylko uda mi się odnaleźć inspirację, której nie wyczuwałam. W kawiarni czerwonych serduszek nie było za wiele - chwała niebiosom! - ale pomimo ich obecności nie czułam ducha walentynek, który już powinien się unosić po podobnym miejscu. Czułam się odrobinę niepewnie, ale miałam tak zawsze, gdy przyszło mi dłużej obcować z nieznanymi osobami. To dlatego na wywiady chodziłam z kimś - najczęściej z fotografką Cindy - kto przełamywał pierwsze lody i brał na siebie część odpowiedzialności za prowadzenie rozmowy. Dziwnie stanowić dziennikarską rodzinę, będąc dość nieśmiałą osobą.
- Czym się pani zajmuje? - zapytała Marianne, przerywając moje rozmyślenia.
- Jestem dziennikarką portalu internetowego. - Nie byłam pewna, czy rozumieją to, co powiedziałam, ale kiwanie głową znaczyło u Henry'ego, że wie, co mam na myśli.
- O czym teraz pani pisze? - dopytywał się mężczyzna.
Najlepszą odpowiedzią jest prawda. Jeśli chce się podać kłamstwo, to najlepiej okroić prawdę poprzez pominięcie najistotniejszych kwestii.
- Muszę napisać tekst o walentynkach, który na stronie pojawi się w niedzielę, ale szczerze mówiąc, nie mam na niego żadnego pomysłu - przyznałam się małżeństwu. Byli dla mnie mili, dlaczego miałabym traktować ich chłodno? Nosili w sobie ciepło, którym emanowali w ten wietrzny dzień, chciałam się w nim ogrzać choć przez chwilę.
- Ach tak, walentynki. Dziwne święto, moja droga. Kiedyś tego nie było, a miłość okazywało się nie przez podarunki, a przez troskę. Teraz wszystko jest takie... światowe. - Kobieta upiła łyk swojej kawy i bez problemu podjęła przerwany wątek. - Zewsząd człowiek widzi te serca, czerwień, słyszy te piosenki o miłości. Dlaczego tak nie jest przez cały rok? Czyżby miłość istniała jedynie przez te dwadzieścia cztery godziny?
Odnosiłam podobne wrażenie. Nie byłam romantyczką, ale z konserwatywnym podejściem było mi odrobinę po drodze: uważałam, że miłość na całe życie istnieje, a małżeństwa mogą się cieszyć naprawdę długim stażem. Marianne i Henry byli tego idealnym przykładem.
- Wie pani - odezwał się mężczyzna. - Mamy wnuczkę, Molly. Ma czternaście lat. Podczas świąt, które spędzała u nas ze swoimi rodzicami i rodzeństwem, dwukrotnie płakała w salonie, bo miała jakieś problemy z kimś, kogo określiła mianem "prawie chłopaka". Kiedyś tego nie było. Jak ktoś ci się podobał, zaczynało się o tę osobę starać. A pierwsze takie zauroczenia przychodziły, gdy się miało jakieś piętnaście lat, nie płakało się tak publicznie, jeśli coś poszło nie tak. Ludzie byli silniejsi emocjonalnie, inaczej podchodzili do sprawy małżeństwa. Rodzina to miały być rodzice i dzieci. Oczywiście, nie zawsze zaczynało się od miłości. Pierwszy był szacunek, cała reszta przychodziła później. Albo i nie, różne przypadki się trafiały.
- Jednak nie porzucało się drugiej osoby, kiedy tylko pojawiały się jakieś problemy - dodała Marianne. - Wychowaliśmy się w czasach, kiedy się walczyło i ten duch był także podczas kryzysów małżeńskich. Rozmawiało się, czasami krzyczało i rzucało talerzami, ale wspólnymi siłami dochodziło do rozwiązania i na nowo wszystko było dobrze. Proszę mi wierzyć, najlepszym prezentem w miłości jest dać serce komuś i dbać o jego serce, by było takie same, już na zawsze kochane. Oto cały sekret.
****
Siedziałam naprzeciwko redaktora i miałam ogromną ochotę zacząć obgryzać paznokcie ze zdenerwowania, jednak sytuacja nijak mi do tego pasowała. Nie chciałam być niegrzeczna, tym bardziej, że właśnie rozważano moje "być albo nie być" w tej firmie. Z niepokojem obserwowałam wzrok szefa przesuwający się po tekście, wewnętrznie krzycząc, słuchałam, jak swoim monotonnym głosem czyta mój artykuł, nie zwracając uwagi na nic innego. Myśli, które godzinę wcześniej przelewałam na papier niczym rwąca rzeka, nie wydawały mi się tak dobre i klarowne, jak wtedy. Bałam się, że naczelny nie zrozumie tego, co chciałam przekazać, że nie dojdzie do tych samych wniosków. Stres zżerał mnie od środka z każdą chwilą w większych kawałkach, bałam się, że wychodząc z gabinetu, będę przypominać zżutą kanapkę.
- Szukamy w tych czerwonych sercach potwierdzenia, że jesteśmy kochani. A powinniśmy zwrócić uwagę na inne serca. Na te ofiarowane nam przez osoby, które kochamy i które kochają nas. To one są najlepszym prezentem, jaki możemy dostać w ten magiczny dzień.
Podsumowanie całego dzieła. Zabrzmiało kiczowato. Naczelny podniósł na mnie wzrok, a ja ukryłam twarz w dłoniach. Pewnie nie tego się spodziewał. Ja się tego nie spodziewałam! Miałam dać mu tekst pełen nadziei, popychający w stronę miłości, a nie mówiący o dawnych czasach. Zaczęłam przeklinać w duchu samą siebie.
- Wydanie niedzielne, wciśniemy to na główną rubrykę. Coś mi mówi, że pobije zeszłoroczną statystykę. Brawo, Kimberly. Chyba porozmawiam z zarządem o twojej podwyżce.
Wpatrywałam się w niego i nie docierały do mnie jego słowa. Jaka niby podwyżka? Za co? Za wykonanie swojej pracy z lekkim poślizgiem? Tak się raczej nie robi.
- A czy ta dodana notka także się pojawi? - zapytałam. Pod tekstem wkleiłam podziękowania dla Marianne i Henry'ego za towarzystwo i pomoc w dojściu do opisanych wniosków.
- Jasne, nie ma problemu. Dzięki jeszcze raz.
Uśmiechnął się do mnie i zajął swoimi sprawami, a ja na miękkim nogach opuściłam jego gabinet i nie dowierzając, przysiadłam na obrotowym krześle przy swoim biurku. Czyżby jednak ostatnie godziny były dość owocne, by zapewnić portalowi dobrą statystykę w walentynki? Uwierzenie w to przychodziło mi z trudem, wolałam poczekać na poniedziałkowe rejestry niż cieszyć się już teraz, bo może być za wcześnie.
Theo nie miał jednak takich obaw. Szczerząc się do mnie niczym głupi do sera, ponownie przysiadł na moim biurku. Nie miałam sił wytłumaczyć mu, że ten mebel nie do tego służy, powinien posiadać tę wiedzę. Ale na to był chyba zbyt dziecinny.
- I jak tam spotkanie z Dowódcą? Nie widziałem, by rzucał czymś po pokoju.
Błękit oczu mężczyzny odrobinę koił moje nerwy. Czułam, że potrzebuję odpoczynku po dość intensywnym, jeśli chodzi o pracę umysłową, dniu. Najchętniej wróciłaby teraz do domu i napiła się białego, półsłodkiego wina, ale do ukończenia pracy zostało jeszcze kilkanaście minut, które spędzić musiałam w redakcji. Tęsknym wzrokiem wyjrzałam przez okno na miasto otulone grubym płaszczem mroku. Śnieg wyglądał magicznie w świetle latarni. Uśmiechnęłam się do siebie.
- Poszło nadzwyczaj dobrze, chyba tekst mu się spodobał.
- A nie mówiłem? Wiedziałem, że dasz sobie radę i tym razem. - Wyciągnął dłoń i poczochrał mi włosy, westchnęłam głośno. - To co teraz, może małe świętowanko? A, zapomniałbym! - Nagle poderwał się z miejsca i wyszedł z biura, popatrzyłam za nim, po czym uznałam, że znowu przypomniał sobie o jakimś telefonie i szybko nie wróci.
Odwróciłam się w stronę ekranu i mając tych kilka minut, wystukałam maila do swojej najstarszej siostry. Ostatni raz widziałyśmy się w święta, chciałam wiedzieć, co u niej i dzieciaków. Tęskniłam za swoim rodzeństwem, jak każdy, a zbliżające się komercyjne święto i spotkanie z uroczym małżeństwem uświadomiło mnie, jak rzadko mówię o swojej miłości do najbliższych. Zapisałam kilkanaście linijek treści i wysłałam, po czym wyłączyłam komputer. Pozostały cztery minuty, przez które nic takiego nie powinno się wydarzyć. Theo nadal nie wrócił, moja teoria z telefonem chyba się sprawdziła.
Zegar wskazywał punkt piąta, kiedy mężczyzna wrócił do swojego biurka. Przystanął przy nim na kilka sekund, po czym ruszył w moją stronę, w rękach dzierżył małą paczuszkę zapakowaną w burgundowy papier. Patrzyłam na niego z uniesioną brwią i zarzuciłam na siebie kurtkę. Pora ruszać do siebie. Ale Theo miał inny plan. Wyciągnął w moją stronę zawiniątko.
- Proszę.
Sięgnęłam po nie niechętnie, zważyłam w dłoniach.
- Co to?
- Twój coroczny tajemniczy wielbiciel zostawił to w recepcji, kiedy byłaś w terenie, Meg to dla ciebie przetrzymała.
- Muszę jej podziękować.
- Nie otworzysz?
Jak długo pracowałam w redakcji portalu, tak co roku w Walentynki lub dni je poprzedzające dostawałam prezent od nieznanej mi osoby. były to drobiazgi, jak na przykład breloczek czy notes ze śmiesznymi obrazkami, jednak za każdym razem intrygowało mnie, kto zwrócił na mnie uwagę. I dlaczego odzywał się w ten sposób jedynie raz w roku.
Ugięłam się pod spojrzeniem kolegi i zaczęłam powoli rozrywać papier. Spodziewałam się znaleźć pod nim karton, dlatego zachowałam ostrożność, nie chciałam rozciąć sobie skóry palca jak rok wcześniej. Kiedy szeleszcząca ozdoba wylądowała na biurku, powoli otwarłam pudełko. Moim oczom ukazało się ciastko w kształcie serca udekorowane różowymi kwiatkami. Maliny schowane pod czerwoną galaretką kusiły mnie swoim widokiem. Jęknęłam w duchu. Uwielbiałam słodycze, ale stroniłam od nich, bo nie wpływały na mnie najlepiej.
- Wygląda smakowicie - powiedział dziennikarz, patrząc na prezent. - Przynieść ci talerzyk?
Pokręciłam głową i zamknęłam pudełko, które schowałam do swojej torby.
- Nie trzeba, zjem je w domu. - Spojrzałam na kolegę, wydawał się być czymś zawiedziony, drapał się po karku. - To co z tym małym świętowankiem?
Odwzajemnił spojrzenie, które nagle się rozjaśniło.
- Co proponujesz?
- Wino. O ile nie uważasz, że to tylko dla kobiet.
Szybko się ubrał i z uśmiechem czekał na korytarzu. Oboje weszliśmy do pustej windy.
- Nie chcesz wiedzieć, kim on jest? - zapytał, a ja wiedziałam, o kogo chodzi.
- Chcę, bardzo. Czekam aż sam się ujawni. Mam nadzieję, że zrobi to w następne walentynki.
Czułam na sobie żarliwe spojrzenie.
- A nie chcesz, by zrobił to wcześniej?
Spojrzałam na kolegę i uśmiechnęłam się do niego.
- Nie. Niech to będzie jego przyszłoroczny prezent.
W towarzystwie Theo spędziłam miły wieczór na rozmowie o wszystkim, oglądaniu reality show i podziwianiu gwiazd przez okno mojej kuchni. Po raz kolejny cieszyłam się, że znalazłam w pracy kogoś, kogo mogłam nazywać przyjacielem. Zjedliśmy moje walentynkowe ciasto, bo mężczyzna stwierdził, że po co ma leżeć do samych walentynek, jak nie będzie tak samo dobre. A było pyszne. Gdybym wiedziała, kto jest tym tajemniczym adoratorem, pewnie podziękowałabym mu za dozę słodyczy dla mnie i Theo.
Gdy weszłam w poniedziałkowy ranek do redakcji, zastały mnie brawa. Mój tekst pobił wcześniejsze statystyki i okazał się najchętniej czytanym oraz komentowanym tekstem, wielu internautów podzielało mój punkt widzenia. Urosły mi skrzydła, z całej radości rzuciłam się się na szyję Theo, który okazywał mi wsparcie, po czym wybrałam szybko numer do Marianne - dostałam go po tym, jak wypiliśmy kawę - i serdecznie podziękowałam za pomoc. Te walentynki nie były złe, bo choć sam ich dzień spędziłam samotnie przed telewizorem, przed nimi jak i po okazały się naprawdę jedyne w swoim rodzaju. Miałam nadzieję, że kolejne też takie będą.
I że mój adoratorem okaże się najlepszym prezentem w dniu miłości.
Wpatrywałam się w niego i nie docierały do mnie jego słowa. Jaka niby podwyżka? Za co? Za wykonanie swojej pracy z lekkim poślizgiem? Tak się raczej nie robi.
- A czy ta dodana notka także się pojawi? - zapytałam. Pod tekstem wkleiłam podziękowania dla Marianne i Henry'ego za towarzystwo i pomoc w dojściu do opisanych wniosków.
- Jasne, nie ma problemu. Dzięki jeszcze raz.
Uśmiechnął się do mnie i zajął swoimi sprawami, a ja na miękkim nogach opuściłam jego gabinet i nie dowierzając, przysiadłam na obrotowym krześle przy swoim biurku. Czyżby jednak ostatnie godziny były dość owocne, by zapewnić portalowi dobrą statystykę w walentynki? Uwierzenie w to przychodziło mi z trudem, wolałam poczekać na poniedziałkowe rejestry niż cieszyć się już teraz, bo może być za wcześnie.
Theo nie miał jednak takich obaw. Szczerząc się do mnie niczym głupi do sera, ponownie przysiadł na moim biurku. Nie miałam sił wytłumaczyć mu, że ten mebel nie do tego służy, powinien posiadać tę wiedzę. Ale na to był chyba zbyt dziecinny.
- I jak tam spotkanie z Dowódcą? Nie widziałem, by rzucał czymś po pokoju.
Błękit oczu mężczyzny odrobinę koił moje nerwy. Czułam, że potrzebuję odpoczynku po dość intensywnym, jeśli chodzi o pracę umysłową, dniu. Najchętniej wróciłaby teraz do domu i napiła się białego, półsłodkiego wina, ale do ukończenia pracy zostało jeszcze kilkanaście minut, które spędzić musiałam w redakcji. Tęsknym wzrokiem wyjrzałam przez okno na miasto otulone grubym płaszczem mroku. Śnieg wyglądał magicznie w świetle latarni. Uśmiechnęłam się do siebie.
- Poszło nadzwyczaj dobrze, chyba tekst mu się spodobał.
- A nie mówiłem? Wiedziałem, że dasz sobie radę i tym razem. - Wyciągnął dłoń i poczochrał mi włosy, westchnęłam głośno. - To co teraz, może małe świętowanko? A, zapomniałbym! - Nagle poderwał się z miejsca i wyszedł z biura, popatrzyłam za nim, po czym uznałam, że znowu przypomniał sobie o jakimś telefonie i szybko nie wróci.
Odwróciłam się w stronę ekranu i mając tych kilka minut, wystukałam maila do swojej najstarszej siostry. Ostatni raz widziałyśmy się w święta, chciałam wiedzieć, co u niej i dzieciaków. Tęskniłam za swoim rodzeństwem, jak każdy, a zbliżające się komercyjne święto i spotkanie z uroczym małżeństwem uświadomiło mnie, jak rzadko mówię o swojej miłości do najbliższych. Zapisałam kilkanaście linijek treści i wysłałam, po czym wyłączyłam komputer. Pozostały cztery minuty, przez które nic takiego nie powinno się wydarzyć. Theo nadal nie wrócił, moja teoria z telefonem chyba się sprawdziła.
Zegar wskazywał punkt piąta, kiedy mężczyzna wrócił do swojego biurka. Przystanął przy nim na kilka sekund, po czym ruszył w moją stronę, w rękach dzierżył małą paczuszkę zapakowaną w burgundowy papier. Patrzyłam na niego z uniesioną brwią i zarzuciłam na siebie kurtkę. Pora ruszać do siebie. Ale Theo miał inny plan. Wyciągnął w moją stronę zawiniątko.
- Proszę.
Sięgnęłam po nie niechętnie, zważyłam w dłoniach.
- Co to?
- Twój coroczny tajemniczy wielbiciel zostawił to w recepcji, kiedy byłaś w terenie, Meg to dla ciebie przetrzymała.
- Muszę jej podziękować.
- Nie otworzysz?
Jak długo pracowałam w redakcji portalu, tak co roku w Walentynki lub dni je poprzedzające dostawałam prezent od nieznanej mi osoby. były to drobiazgi, jak na przykład breloczek czy notes ze śmiesznymi obrazkami, jednak za każdym razem intrygowało mnie, kto zwrócił na mnie uwagę. I dlaczego odzywał się w ten sposób jedynie raz w roku.
Ugięłam się pod spojrzeniem kolegi i zaczęłam powoli rozrywać papier. Spodziewałam się znaleźć pod nim karton, dlatego zachowałam ostrożność, nie chciałam rozciąć sobie skóry palca jak rok wcześniej. Kiedy szeleszcząca ozdoba wylądowała na biurku, powoli otwarłam pudełko. Moim oczom ukazało się ciastko w kształcie serca udekorowane różowymi kwiatkami. Maliny schowane pod czerwoną galaretką kusiły mnie swoim widokiem. Jęknęłam w duchu. Uwielbiałam słodycze, ale stroniłam od nich, bo nie wpływały na mnie najlepiej.
- Wygląda smakowicie - powiedział dziennikarz, patrząc na prezent. - Przynieść ci talerzyk?
Pokręciłam głową i zamknęłam pudełko, które schowałam do swojej torby.
- Nie trzeba, zjem je w domu. - Spojrzałam na kolegę, wydawał się być czymś zawiedziony, drapał się po karku. - To co z tym małym świętowankiem?
Odwzajemnił spojrzenie, które nagle się rozjaśniło.
- Co proponujesz?
- Wino. O ile nie uważasz, że to tylko dla kobiet.
Szybko się ubrał i z uśmiechem czekał na korytarzu. Oboje weszliśmy do pustej windy.
- Nie chcesz wiedzieć, kim on jest? - zapytał, a ja wiedziałam, o kogo chodzi.
- Chcę, bardzo. Czekam aż sam się ujawni. Mam nadzieję, że zrobi to w następne walentynki.
Czułam na sobie żarliwe spojrzenie.
- A nie chcesz, by zrobił to wcześniej?
Spojrzałam na kolegę i uśmiechnęłam się do niego.
- Nie. Niech to będzie jego przyszłoroczny prezent.
W towarzystwie Theo spędziłam miły wieczór na rozmowie o wszystkim, oglądaniu reality show i podziwianiu gwiazd przez okno mojej kuchni. Po raz kolejny cieszyłam się, że znalazłam w pracy kogoś, kogo mogłam nazywać przyjacielem. Zjedliśmy moje walentynkowe ciasto, bo mężczyzna stwierdził, że po co ma leżeć do samych walentynek, jak nie będzie tak samo dobre. A było pyszne. Gdybym wiedziała, kto jest tym tajemniczym adoratorem, pewnie podziękowałabym mu za dozę słodyczy dla mnie i Theo.
Gdy weszłam w poniedziałkowy ranek do redakcji, zastały mnie brawa. Mój tekst pobił wcześniejsze statystyki i okazał się najchętniej czytanym oraz komentowanym tekstem, wielu internautów podzielało mój punkt widzenia. Urosły mi skrzydła, z całej radości rzuciłam się się na szyję Theo, który okazywał mi wsparcie, po czym wybrałam szybko numer do Marianne - dostałam go po tym, jak wypiliśmy kawę - i serdecznie podziękowałam za pomoc. Te walentynki nie były złe, bo choć sam ich dzień spędziłam samotnie przed telewizorem, przed nimi jak i po okazały się naprawdę jedyne w swoim rodzaju. Miałam nadzieję, że kolejne też takie będą.
I że mój adoratorem okaże się najlepszym prezentem w dniu miłości.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz