Wspomnienie Irmy

   Napisane na konkurs u zaprzyjaźnionej blogerki, Elfika Elen. Praca ta wygrała, a Irma została bohaterką epizodyczną opowiadania Elfika o mutantach.

****

    Od zawsze byłam inna. Dziwna. Tajemnicza. Oziębła. Niedostępna. Nigdy nie miałam przyjaciół, bo któż by chciał zadawać się z takim dziwadłem jak ja? Z dziewczyną kontrastem? Nastolatką, która zachowuje się, jakby przemierzała ten glob już od przynajmniej kilkudziesięciu lat? 
   Bycie normalnym nigdy nie było dla mnie łatwe. Próbowałam wtapiać się w tłum, być taka jak inni, ale co z tego, że próbowałam, skoro nie wychodziło? Zawsze dostrzegana i wyśmiewana.
   Miałam dziewiętnaście lat. Wyglądałam na siedemnaście lat. Mentalnie miałam dwadzieścia dziewięć. I na taki wiek oceniali mnie rówieśnicy z liceum. Wiedziałam o rzeczach, które wydarzyły się setki lat temu. Potrafiłam opisać lata świetności naszej cywilizacji, jak i lata zagubienia w ciemności. Potrafiłam użyć słów, które od lat nie pojawiają się w naszym języku. Staroangielski, starofrancuski i staroniemiecki nie były dla mnie zagadką. Potrafiłam czytać po łacinie i grece, mimo, że nigdy nie uczyłam się tych starożytnych języków.
   Według niektórych byłam duchem świata zaklętym w ciele młodej dziewczyny. Może to i prawda? Przecież tak właściwie nic o sobie nie wiedziałam. Nadano mi jedynie imię i nazwisko, a później zmuszono do życia wśród obcych ludzi, co roku w innej rodzinie.
   Byłam sierotą. Znaleziono mnie pod drzwiami katedry Notre Dame, gdy miałam kilka dni, z opaską na ręce, na której widniała zapisana ołówkiem informacja. Moje imię i nazwisko. Irma Wercullosa. Dziewczyna znikąd.
   Nie byłam Francuzką. Skłonna byłam twierdzić, że w moich żyłach płynęła wyłącznie angielska krew. Mimo to, jakimś trafem będąc kilkulatką wylądowałam w Stanach Zjednoczonych. Z fałszywym paszportem, w którym zgadzało się tylko nazwisko i zdjęcie. Datę urodzenia, imiona rodziców i pochodzenie zmyślono, byle tylko pozbyć się mnie z Francji. Za często opowiadałam o Bastylii i jej upadku, jakobinach i królowej Marii Antoninie ze szczegółami, które dziwiły nawet historyków. Nikt nie potrzebuje takiego dziwadła. 
   Żyłam w Stanach już od dekady, a ludzie wciąż nie potrafili się do mnie przyzwyczaić. Co roku zamieszkiwałam gdzie indziej, zmieniałam szkoły, środowisko. Byłam znana już w dwunastu stanach. Właśnie osiedliłam się w kolejnym, gdzie spotkałam niezwykłą osobę.
   Jego imię to Robert Drake.

****

   Słońce nigdy nie działało na mnie dobrze. Zawsze na twarzy pojawiały się czerwone wypieki, gdy spędzałam za dużo czasu na dworze. Musiałam je potem maskować pudrem, czego nie znosiłam. Nie cierpiałam makijażu, unikałam go jak tylko się dało. Jednak słońce miało to gdzieś.
   Kolejny upalny dzień, wiatr wprawiał w ruch drobiny ulicznego kurzu, które wirowały wokół drzew, przechodniów i osiadały na ubraniach. Nie widziałam w tym żadnej magii, a jedynie kolejny bezsensowny wymysł natury. Dlaczego wiatr musi tak działać? Nie może po prostu istnieć bez szkody dla innych ludzi? Tak samo woda czy pozostałe dwa żywioły. Nigdy nie podobał mi się świat, w którym żyłam. Ale przecież tylko taki znałam. Od kiedy tylko pojawiliśmy się na Ziemi, natura pokazywała nam, że to ona rządzi, a my jej jedynie podlegamy.
   Szłam brudnym chodnikiem w letni dzień i marzyłam, by jak najszybciej dojść do parku i schować się w cieniu drzew, gdzie nikt nie będzie na mnie zwracał uwagi i gdzie będę mogła spokojnie posiedzieć.
   Jednak plany mają to do siebie, że rzadko kiedy się udają.
   Znalazłam wolną ławkę pod dużym dębem. Usiadłam, lekko zmęczona marszem i zamknęłam oczy. Ciepłe powietrze otulało swoim dotykiem moje blade policzki, wprawiało w ruch moje włosy i zielone liście drzewa, które szumiały, tworząc muzykę. Dołączyły do nich ptaki. Wsłuchałam się w ich śpiew i nagle poczułam zimno, jakby ktoś zamroził powietrze.
   Rozejrzałam się wokół. Żadnych spacerujących ludzi. Tylko ja. I to zimno.
   Wstałam z ławki i weszłam w to powietrze, starając się znaleźć źródło tego zimna. Żwirowa ścieżka chrzęściła pod naciskiem moich wysłużonych granatowych trampek. Otuliłam się ciaśniej beżowym kardiganem, narzuciłam na głowę jego kaptur i objęłam się ramionami. Z moich ust wylatywała para.
   Dotarłam do fontanny w środku parku, tu także było pusto. Rozejrzałam się i kilkanaście metrów od siebie ujrzałam młodego mężczyznę. Stał plecami do mnie, najwidoczniej mnie nie usłyszał, co wydało mi się dziwne, moje kroki były słyszalne z dość dużej odległości.
   Podeszłam bliżej, stając kilka kroków od niego, mogłam dojrzeć jego profil. Oliwkowy odcień skóry, brązowe włosy, zamknięte oczy, zaciśnięte usta, wyglądał na zamyślonego. Powietrze wokół niego stało się materią, lodem.
   To było niezwykłe. Tak, jakby z otaczających nas niewidocznych gazów wyodrębnił wodę i zamienił ją w ciało stałe.
   Nie mogłam się poruszyć, stałam jak urzeczona i wpatrywałam się w idealnie wyrzeźbioną kostkę lodu, piękną, krystaliczną, jakby pochodziła z gór. Cicho westchnęłam, zachwycona tą magią.
   Ale też poczułam niepokój. Już kiedyś widziałam coś podobnego. Albo wydawało mi się, że widziałam.
   Mężczyzna usłyszał westchnięcie, odwrócił się ku mnie, a kostka lodu na powrót zamieniła się w wodę i nie zdążając dotknąć ziemi, wyparowała. Wokół znowu zrobiło się ciepło, wiatr rozsypał na twarz moje brązowe włosy, które odgarnęłam niecierpliwym ruchem.
   Nieznajomy patrzył na mnie, a jego oczy miały ten sam kolor, co lód, który przed chwilą zniknął. Wysoki, w ciemnej koszuli i wytartych dżinsach, wyprostowany, taksował mnie wzrokiem. Moja intuicja podpowiedziała mi jedno: „Uciekaj!”. Jako osoba ufająca swojemu przeczuciu, puściłam się biegiem przez park, jasna ścieżka przed moimi oczami zbliżyła się nagle, gdy potknęłam się o jeden z większych kamyków, który jakimś cudem pojawił się na jej środku. Przed upadkiem uratowały mnie czyjeś silne ręce. Obejmowały mnie w pasie, moją twarz od żwiru dzieliły centymetry. Serce biło mi jak oszalałe, w żyłach krążyła adrenalina. Oddychałam ciężko, próbując się uspokoić.
   - Puść mnie – wyszeptałam. – Proszę.
   Przygotowałam się na to, że spełni moją prośbę i wyląduję kolanami na żwirze, czułam już te drobinki wbijające się w skórę.
   Nic takiego się nie wydarzyło.
   Mężczyzna pociągnął mnie do tyłu, aż się wyprostowałam. Twardo oparłam stopy o podłoże, by poczuć się stabilnie. Silne dłonie już mnie nie dotykały, czułam dziwny chłód w miejscach, na których wcześniej spoczywały.
   Nie odwracając się do szatyna, szepnęłam:
   - Dziękuję.
   Chciałam odejść, by jak najszybciej wrócić do mojej klitki w starej kamienicy, ale powstrzymała mnie dłoń trzymająca mój nadgarstek.
   Zdziwiona, odwróciłam się. Patrzył na mnie, ale jego spojrzenie było łagodniejsze niż to przy fontannie.
   - Przepraszam. – Jego głos był miły, lekki, męski. – Nic się pani nie stało?
   - Nie, dziękuję. –  Pokręciłam przecząco głową.
   - Jestem Robert. – Wyciągnął ku mnie dłoń.
   Patrzyłam na niego przez chwilę, pewna, że to jakiś postęp, że chce mnie skrzywdzić. Uśmiech na jego twarzy sprawił, że to wrażenie zniknęło.
   Uścisnęłam ją.
   - Irma Wercullosa.
   - Miło mi cię poznać, Irmo.
   Brzmiał, jakby naprawdę było mu miło. Jakby nie przeszkadzało mu to, że widziałam, jak używa swojej mocy.
   Dobrze wiedziałam, kim jest.
   Mutantem.
   Takim samym, jak żyjący w XXVIII wieku we Francji Aleksander Dorumes. On także władał nad lodem i potrafił zamrażać powietrze. Ukrywał się w zakonie na północy kraju, niedaleko Zatoki Biskajskiej, gdzie mógł bez świadków i nieprzyjemnych pytań uczyć się panować nad swoją mocą. Dopóki jakaś wieśniaczka nie zobaczyła go przypadkiem podczas spaceru. By nie mogła zdradzić jego tajemnicy, udusił ją, po czym popełnił samobójstwo, skacząc z klifu.
   Każdy Mutant żyjący do końca lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia musiał się ukrywać lub zginąć.
   A ja poznałam ich wszystkich.
   Stałam z otwartymi ustami, z utkwionym w jednym punkcie spojrzeniem, porażona tą myślą.
   Tym właśnie jestem. Wspomnieniem wszystkich Mutantów zaklętym w ciele dziewczyny.
   - Czy coś się stało? – jakby z oddali dobiegł mnie głos Roberta.
   Przeniosłam wzrok na niego.
   - Jesteś Mutantem – powiedziałam. – Jednym z rodu Dorumes.
   Patrzył na mnie jak na wariatkę.
   - Masz rację, jestem Mutantem, ale nie mam na nazwisko Dorumes. Jestem Robert Drake. Pochodzę z Nowego Jorku, jak cała moja rodzina.
   Milczałam. Przyglądał mi się zaintrygowany.
   - Kim jesteś?
   Uwierzyłbyś, gdybym ci powiedziała?
   - Mieszkasz w Akademii, która mieści się za parkiem? – spytałam.
   - Tak. Dlaczego pytasz?
   - Muszę się spotkać z jego dyrektorem.
   Przez chwilę się zamyślił.
   - Storm zajmuje się nowicjuszami, ale powinna znaleźć dla ciebie chwilę. Za mną, tajemnicza Irmo.
   Ruszyłam za nim, czując podenerwowanie. Czy dyrektor amerykańskiej Akademii założonej przez zmarłego niedawno Charlesa Xaviera, opiekuna wszystkich Mutantów, zechce mnie wysłuchać? Czy Storm zdoła mi pomóc w ustaleniu, czy sama jestem Mutantem?

****

   Akademia górowała nade mną, a jej wschodnie wieże rzucały cień na pas idealnie przystrzyżonego trawnika. Budynek z jasnej cegły, z czerwonym dachem, był ogromny. Wpatrzona w niego czułam się malutka. I zdenerwowana jeszcze bardziej.
   - Irmo? – Robert patrzył na mnie z niepokojem.
   Wspięłam się po schodach ku głównemu wejściu. Hol okazał się przestronny, a korytarz szeroki, mieszkańcy bez problemu mogli się nim przemieszczać do innej części budynku.
   Ciemne ściany, czerwony dywan na całej długości korytarza kojarzyły mi się z ciepłem, a kominek pod jedną ze ścian z domowym ogniskiem, którego nigdy nie zaznałam.
   Ruszyłam za Drake’iem, który prowadził mnie prosto na piętro. Drewniane schody przyjemnie skrzypiały przy każdym moim kroku, poręcz była gładka, moja dłoń z pewnym namaszczeniem dotykała jej powierzchni. Po dotarciu na piętro szatyn poprowadził mnie wzdłuż korytarza ku mahoniowym drzwiom. Zapukał, a zza drzwi dobiegł przyjemny, dźwięczny, kobiecy głos.
   - Proszę.
   Robert wszedł do środka, ale ja nie poszłam w jego ślady, czekałam na pozwolenie.
   - Ororo, spotkałem kogoś w parku. Kogoś, kto bardzo chciał cię poznać. To młoda dziewczyna, ma nadzwyczajną wiedzę. Myślę, że może być jedną z nas.
   Usłyszałam szuranie krzesła.
   - Zaproś ją do gabinetu.
     Drake wyszedł z pokoju z delikatnym uśmiechem na twarzy. Patrzyłam na niego niepewnie.
   - Wejdź do środka, Irmo.
   Powolnym krokiem przekroczyłam próg i znalazłam się w dużym gabinecie pełnym regałów, książek, segregatorów. Naprzeciwko drzwi stało hebanowe biurko, za nim przez okno można było patrzeć na zadbany ogród pełen krzewów różnego koloru róż. Po prawej stronie, na ścianie wisiał obraz – portret profesora Xaviera. Siedział na wózku, z lekkim uśmiechem na ustach dodającym otuchy patrzącemu.
   Za biurkiem siedziała ciemnoskóra kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat, jej znakiem rozpoznawczym były białe włosy, mieniące się w świetle słońca.
   - Witaj, nieznajoma. – Przywitała się ze mną. – Jestem…
   - Ororo Storm pochodząca z afrykańskiego rodu Setorumi, piąta w rodzinie obdarzona zmutowanym genem.
   Kobieta patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Poczułam się głupio pod jej spojrzeniem.
   - Przepraszam. Jestem Irma Wercullosa. Jestem… Wydaje mi się, że jestem Mutantem.
   - Skąd wiesz o mnie takie rzeczy? – zapytała bezbarwnym głosem.
   Przez chwilę musiałam zastanowić się nad odpowiedzią.
   - Wiem. Po prostu wiem.
   - Twierdzi także, że mam francuskie korzenie. – Drake śmiał się przez chwilę, jakbym opowiedziała jakiś śmieszny kawał.
   - Bo ma pan, panie Drake. – Mówiłam poważnym tonem. – Pański praprapradziadek przybył do Ameryki, by uniknąć publicznego linczu za stworzenie lodowiska na terenie swojej posiadłości.
   Mina mężczyźnie zrzędła.
      - Interesujące. – Wzrok Storm wciąż był utkwiony w mojej twarzy.
   Patrzyłam na nią, zastanawiając się nad tym, o czym myśli.
   - Co się tutaj sprowadza? – zapytała.
   - Jak już mówiłam, chcę wiedzieć, czy jestem Mutantem. Od dziecka wiem rzeczy, które wydarzyły się przed laty. Ja… umiem rozpoznać Mutanta i powiązać go z jego przodkami. Potrafię także wrócić do jego wspomnień. To nie jest normalne. Proszę mi pomóc, pani Storm. Proszę.
   Mój głos pod koniec brzmiał błagalnie, ale nie przeszkadzało mi to. Kobieta uśmiechnęła się, wstała z krzesła i podeszła do mnie.
   - Bardzo interesujące. Irmo, dlaczego twoje oczy zmieniły kolor z niebieskiego na szary, gdy  mówiłaś o moim pochodzeniu i o przodku Roberta?
   Zauważyłam to zjawisko kilka lat temu. To był jeden z powodów, dla którego ludzie uważali mnie za dziwadło.
   - Wydaje mi się, że to jeden ze skutków mutacji.
   Uśmiechnęła się do mnie szerzej i wróciła na swoje miejsce.
   - Robercie – zwróciła się do mężczyzny. – Zaprowadź Irmę do laboratorium, niech doktor Banks pobierze od niej kawałek DNA i znajdzie mutację. Wydaje mi się, że nasza rodzina znowu się powiększy.
   Drake skinął głową, a Ororo powróciła do sprawdzania jakiś dokumentów.
   - Chodź ze mną.
   Opuściliśmy gabinet i udaliśmy się poniżej poziomu ziemi, do piwnicy, gdzie mieściło się laboratorium.
   Doktor Banks okazał się Mutantem, jak inni, o wyostrzonych zmysłach, dzięki którym wyłapywał wszelkie zmiany w otoczeniu.
   - Jest jedną z nas. – Wystarczył mu jeden rzut oka na mnie, by wydać werdykt. – Ale specjalnie dla Storm pobiorę materiał genetyczny.
   Zabieg trwał kilka minut, a wyodrębnienie zmutowanego chromosomu jeszcze krócej.
   - Posiada swoistą pamięć wewnętrzną zgromadzoną przez tysiące lat przez cywilizację. – Doktor spojrzał na mnie, a w jego oczach ujrzałam podziw. – Jest największą chodzącą encyklopedią wiedzy współczesnej i przeszłej. No, no, no, to nam się trafił prawdziwy skarb.
   Wróciłam z Robertem do gabinetu dyrektora.
   - Magneto nie może się o tobie dowiedzieć. – Storm przechadzała się po pokoju. – Zostaniesz naszym konsultantem, Irmo. Będziesz naszym przenośnym komputerem. – Śmiała się. – Jesteś niezwykła. Z twoją pomocą mamy szansę uchronić świat przed wojną. Musisz tylko zdecydować, czy chcesz z nami zostać.
   Spojrzałam na Roberta, który uśmiechał się do mnie. Tutaj mogłabym wreszcie mieć dom, znaleźć przyjaciół i swoje miejsce na ziemi. Wreszcie mogłabym być komuś potrzebna.
   - Zgadzam się. Chcę zostać w Akademii.

****

   Akademia stała się moim domem, a jej mieszkańcy w mniejszym lub większym stopniu przyjaciółmi. Pomagam nowicjuszom w zaaklimatyzowaniu się tutaj, pomagam im odkryć prawdę o sobie.
   Wciąż pozostaję tajną bronią Storm, Magneto nie ma pojęcia o moim istnieniu.
   Nie opuszczam murów Akademii, ale nie przeszkadza mi to. Stąd mogę pomagać, jak tylko umiem.
   Wiem, że być może przyjdzie mi zapłacić wysoką cenę za tą decyzję, ale nie żałuję jej.
   Wreszcie jestem szczęśliwa.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Hope Land of Grafic