Artista y amor

   Zainspirowana przeżyciami przyjaciółki.
______________________________________________


   Bycie artystą innym ludziom wydaje się czymś niesamowitym, pełnym nieodstępującej chociażby na chwilę weny, kojarzy się z głową pełną pomysłów i z niewyczerpanymi chęciami. Błąd. Bycie artystą to bycie osobą stale balansującą na cienkiej linii między depresją a euforią. To życie pełne niewiedzy, co będzie jutro, czy uda mi się stworzyć coś nowego, co odda w pełni to, co czuję, myślę w danej chwili. To niepewny sposób na życie grożący bankructwem, odizolowaniem od innych, pogardą. To ciężkie życie. Wiem, co mówię.
   Nazywam się India Landscape i jestem jedyną córką malarki, która cierpi na niemoc twórczą osiem miesięcy w roku.
   Od dwóch lat mieszkamy we dwie w niewielkim, liczącym kilka tysięcy mieszkańców miasteczku niedaleko Manchesteru, gdzie to przeniosłyśmy się krótko po rozwodzie moich rodziców. Tata miał dość zmiennych humorów mamy, a jej przeszkadzało, że znikał z domu na kilka dni bez uprzedzenia, nie przyjmowała do wiadomości tego, że jako dziennikarz sportowy musiał stale przemieszczać się po całej Anglii, po całym Zjednoczonym Królestwie. Ostatnie miesiące przed ostatecznym rozstaniem były pozbawione ich rozmów, raczej przechodzili „ciche dni”. Co z tego, że czasami trwały kilka tygodni? To było jak mieszkanie z całkiem obcymi sobie ludźmi, którzy nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego. Czułam się, jakby nagle wrzucono mnie do zupełnie innego świata, gdzie dzieci są dorosłymi, a dorośli zachowują się jak dzieci. Może i jakoś bym przez to wszystko przeszła z głową, gdybym miała rodzeństwo, ale jestem jedynaczką. Cierpiałam przez tą ciszę, miałam ochotę krzyczeć. Uciekałam z domu na długie godziny, nieważne czy deszcz, czy słońce, wystarczył mi odtwarzacz muzyki i książka, która przenosiła mnie do innego, bardziej przyjaznego świata niż rzeczywistość.
   Od kiedy mieszkamy same, nasze relacje się polepszyły, choć wciąż odczuwam skutki rozwodu. Przeniosłam się do innej szkoły po pierwszej klasie liceum, a wciąż jest mi trudno przyzwyczaić się do reguł w niej panujących. Ten podział na grupy zawsze kojarzył mi się z wielkimi miastami, nie miasteczkami. Jak widać, prawda nie zawsze jest kolorowa. Gdy w moim rodzinnym mieście miałam swoją paczkę znajomych, z którymi zajmowałam jeden stolik w stołówce, spędzałam czas po zajęciach i z którą  świetnie bawiłam się podczas treningów siatkówki, tak tutaj nie miałam nikogo bliskiego, zostałam outsiderem. Przez pierwsze miesiące ciążyła mi bardzo ta zmiana, teraz właściwie jest mi to obojętne. Ja nie pasuję do świata dzieciaków stąd, oni nie pasują do wspomnień mojego dawnego świata. Więc by zachować tę równowagę, nie wchodzimy sobie w drogę. Zostałam dziwaczką, molem książkowym nierozstającym się ze słuchawkami i wcale mi to nie przeszkadza. A co inni o mnie myślą – szczerze, nie bardzo mnie to rusza czy obchodzi.
   Mimo wszelkich zmian, jakie nastąpiły w moim życiu, wciąż jestem sobą. I to jest najważniejsze. Jestem pewna, że nieważne, co jeszcze się wydarzy, India Landscape pozostanie tą samą Indią Landscape.

****

   Jak w każdy wtorek zboczyłam z mojej normalnej trasy szkoła – dom, by udać się do dużego, dwupoziomowego sklepu papierniczego. Mama rano oznajmiła mi, że dostała weny i jest święcie przekonana, że przez te kilka godzin, które ja spędzę nad niemiecką gramatyką, algebrą i omawianiem „Wichrowych wzgórz”, ona wykorzysta wszystkie tubki farby, jakie mamy w domu. Przed wyjściem uzbroiła mnie w listę zakupów i pieniądze. Na pytanie, dlaczego sama tego nie zrobi, odpowiedziała mi: „Nie mogę, córeczko, dostałam weny, nie mogę pozwolić jej teraz odfrunąć!”. Próbowałam z nią polemizować, ale kazała mi nie pyskować i iść już do szkoły. Wzdycham na samo wspomnienie.
   Zbliżam się do drzwi, które odsuwają się na boki, gdy tylko fotokomórka zarejestruje moją obecność. A przecież tak łatwo ominąć mnie wzrokiem, kto patrzy na szarą myszkę? Fotokomórka. Tylko i wyłącznie ona.
   Wchodzę do lokum, od razu uderza we mnie zapach farby, papieru i kleju. Idę wzdłuż kolejnych regałów, omiatam wzrokiem wystawiony na nich towar. Dochodzę do strefy papierniczej, oglądam okładki kolejnych zeszytów. Przydałby mi się jeden na pamiętnik. Mój wzrok przykuwa brązowy zeszyt ze śliczną, krwistoczerwoną różą i już czuję w sercu, że będzie należał do mnie, w wyobraźni widzę, co w nim napiszę. Chwytam go w ręce i wrzucam do koszyka, po czym zerkam na listę zakupów i zmierzam po kolejne fantazyjne farby plakatowe w wymyślnych kolorach. Lawendowy, mamo? Poważnie? Będziesz malowała wrzosowisko, że jest ci potrzebna? Łososiowy? Żartujesz? Co to będzie, rzeka czy połów na obrazie? Czasami naprawdę wydaje mi się, że to moja mama jest nastolatką, a ja kobietą przed czterdziestką.
   Nie znajduję kilku kolorów, więc udaję się na piętro sklepu, gdzie można znaleźć te bardziej wymyślne barwy. Pakuję kolejne do koszyka, który coraz bardziej ciąży mi w ręce. Gdybym nie porzuciła siatkówki, nie bolałyby mnie teraz mięśnie ramienia. Dzięki, mamo. Chociaż ty dbasz o moją formę.
   - Cześć, India – dobiega mnie czyjś głos. – Pomóc ci w czymś?
   Odwracam się. Przede mną stoi uśmiechnięty, młody mężczyzna w śnieżnobiałym T-shircie.       Odwzajemniam uśmiech.
   - Cześć, Jet. Tak, możesz mi pomóc. Macie może – zerkam na kartkę – muślinowy kolor kredek świecowych?
   Moja mama wie, czego potrzeba, bym zrobiła z siebie wariatkę w miejscu publicznym. Pewna tapirowana blondynka mija mnie z pogardliwym uśmiechem i kpiną wypisaną na twarzy. No cóż. Przyzwyczaiłam się. Nienormalność mojej mamy musiała się przecież jakoś na mnie odbić, prawda?
   - Oczywiście. Jest w tamtym dziale – wskazuje ręką koniec długiej hali – przy rogu. Powinnaś znaleźć. A jeśli nie, zawołaj, przybędę na ratunek. – Śmieje się, za co obrywa ode mnie piąstką w muskularne ramię.
   - Poradzę sobie. – Pokazuję mu język. – Dzięki za informację.
   - Do usług. – Uśmiecha się i odchodzi w stronę schodów, ma klienta na kasie.
   Jet. Dwudziestotrzyletni historyk sztuki, właściciel tego sklepu. Pomysłodawca i organizator wystawy prac mojej mamy, zagorzały wielbiciel jej malarskiej kreski, gotowy był zapłacić duże pieniądze za lekcje malarstwa, na które Caroline – bo tak się zwie starsza pani Landscape, nie chciała się zgodzić. Pochodzi z dość zamożnej rodziny, ale nie przywiązuje zbyt dużej wagi do pieniędzy, bardziej wierzy we własne możliwości niż koneksje. Na początku naszej znajomości moja mama była pewna, że jestem zadurzona w Jecie, trochę czasu zajęło mi wytłumaczenie, że traktuję go jak starszego brata, którego nie dane mi było kiedykolwiek mieć, a który świetnie sprawdzał się w tej roli. W końcu miał już niemałe doświadczenie jako brat dwóch chłopaków i jednej dziewczyny.
   Pakuję kolejne rzeczy, aż zostaje mi ostatnia. Czytam napis na kartce podkreślony dwukrotnie czarnym długopisem. „Duży brystol KREMOWY!”. Wzdycham po raz kolejny tego dnia. No tak, przecież biały brystol jest już tak przechodzony, jest tak passe, że lepiej malować na kremowym, mimo, że różnica pomiędzy białym a  kremowym jest prawie żadna. Caroline uważa, że tak naprawdę jestem mężczyzną, bo nie widzę tylu kolorów, co ona. Albo że specjalnie udaję, że nie wiem, jak wygląda dana barwa, by zrobić jej na złość. Wolę to pierwsze wyjaśnienie. Wkurzona mama oznacza mamę rzucającą balonikami z farbą w ścianę. A nie bardzo uśmiecha mi się jej ponowne malowanie. Bo to ja, nie mama, maluję ściany w naszym domu po każdym jej wybuchu złości, bezradności czy euforii. Mówiłam, ona nie jest normalna. Ale i tak kocham ją najbardziej na świecie.
   Wracam na parter i kieruję się do kasy, gdzie krząta się znajomy mi z widzenia nastolatek. Brunet, odwrócony jest do mnie tyłem, porządkuje segregatory według kolorów. Chrząkam. Odwraca się wystraszony, kilka z nich wypada mu z rąk i z głośnym hukiem upadają na linoleum. Chłopak jest zaskoczony moim widokiem i zawstydzony tym, że go wystraszyłam. Patrzę na niego obojętnie, ale nie zapominam o kulturze.
   - Przepraszam, że pana wystraszyłam. – Nie jesteśmy na „ty”, więc odzywam się do niego oficjalnie. – Dzień dobry. Czy jest może kremowy brystol? Jakie ma wymiary?
   - Dzień dobry. – Odrobinę speszony przeczesuje dłonią ciemne włosy i zerka w stronę rulonów papieru. – Tak jest, właśnie dzisiaj je otrzymaliśmy. Największy ma dwa na pięć metrów.
   - To poproszę. – Kładę koszyk na ladę, z którego rzeczy prawie się wylewają jak wrząca lawa z krateru rozbudzonego wulkanu. – I jeszcze biorę to wszystko.
   Zdziwiony otwiera szeroko oczy, ale się nie odzywa. Jeździ kolejnymi przedmiotami po czytniku, a ja pakuję ich część do szkolnego plecaka, który zrobi się jeszcze cięższy. Czy musiałam, oprócz lektury, zabierać ze sobą również „Intruza” w grubej okładce? To chyba nie był dobry pomysł.
   Gdy wszystkie pakunki są już zapisane na paragonie i chłopak chce podać cenę, odzywam się szybko:
   - Jeszcze dwie torby ekologiczne, proszę.
   Wyjmuje je spod lady, nabija na kasę, podaje mi je oraz cenę.
   - Siedemdziesiąt osiem funtów i dwadzieścia dwa centy.
   Zamieram z tubkami farby w ręce, stojąc nad torbami wypchanymi już materiałami malarskimi. Że co proszę? Ile? A mówiłam jej, że wszystko podrożało, że pięćdziesiąt funtów mi nie wystarczy, ale się uparła, że starczy. Świetnie, resztę będę musiała wypłacić z zarobionych w wakacje pieniędzy. Dzięki, mamo. Twoja wspaniałomyślność mnie przeraża.
   - Proszę. – Podaję chłopakowi odliczoną sumę, z ciężkim sercem żegnając się w duchu z jedną korepetytorską dniówką.
   - Proszę, oto paragon.
   Chwytam świstek papieru i wciskam go  do kieszeni kurtki, biorę jako dowód, że moja mama nie myśli racjonalnie i nie ma pojęcia o panującej w jej ojczystym kraju sytuacji ekonomicznej.
   - Dziękuję. Do widzenia.
   Zarzucam plecak na plecy i staram się podnieść dwie torby, ale przychodzi mi to z lekkim trudem. W dodatku brystol wciąż leży na ladzie. A ja mam ręce zajęte. Mam nieść go na głowie jako wysoki, kremowy cylinder bez ronda? Będę wyglądała jak wariatka, idąc tak przez miasto… Właściwie już jestem brana przez otoczenia za córkę wariatki, to co mi szkodzi. Tylko, że nie mam jak sięgnąć po papier.
   - Pomogę – oferuje się nastolatek.
   Patrzę na niego, kiwam głową. Uśmiecha się, dostrzegam dołeczek w prawym policzku przy pracy mięśni jego twarzy. Ma niebieskie oczy, które tworzą miły dla oka kontrast z czarnymi włosami. Caroline zawsze podobali się tacy kontrastowi mężczyźni, co moim zdaniem jest odrobinę dziwne. Przecież tata to blondyn o niebieskich oczach, taki skandynawski typ. Dlaczego za niego wyszła? Jak to się stało, że w ogóle się w nim zakochała? Nigdy jej o to nie pytałam. Może przy kolacji będzie okazja?
   - Dziękuję. – Podaję mu jedną z toreb i sięgam po papier.
   - Wezmę obie.
   Zerkam na niego. Stoi wyprostowany, mogę teraz ocenić, że ma powyżej sześciu stóp wzrostu, jego oczy koloru bezchmurnego nieba są wpatrzone w moją twarz. Rozmazał mi się tusz, że tak na mnie patrzy? Wątpię.
   - Poradzę sobie.
   - India, nie bądź taka! – krzyczy z piętra Jet, który obserwuje całą tą sytuację z uśmiechem na ustach. – Daj się chłopakowi wykazać! Poradzę sobie sam przez tę chwilę!
   Nie mogę wyjść na oschłą osobę, nie chcę być przedmiotem docinek przy kolejnej wizycie w sklepie. Podaję brunetowi torbę, obiecując sobie w duchu, że ‘starszy brat’ kiedyś mi za to zapłaci. Chwyta mocno jej uszka i zmierza ku wyjściu. Idę kilka kroków za nim ze spuszczoną głową, niosąc przed sobą trzymaną w dwóch rękach rolkę papieru. Na dworze jest już odrobinę chłodniej niż w chwili, gdy wchodziłam do sklepu. Zerkam na zegarek na lewym nadgarstku, prezent od taty na szesnaste urodziny. Dochodzi siedemnasta. Niedługo zacznie się robić ciemno, to już przecież koniec października. A mnie czekają jeszcze matematyczne zadania.
   Idący teraz przy moim boku, nastolatek ma na sobie jedynie koszulkę, musi mu być zimno, ale jakoś nie pokazuje tego po sobie. Ma wyraźnie zarysowane kości policzkowe, ostry profil, który dodaje mu odrobinę powagi, ale nie czyni jego twarzy wyniosłej. Jak na moje niewyrobione oko, jest przystojny. Milczy, więc i ja milczę.
   Jakimś cudem wie dokładnie, którędy ma iść. Podejrzane. Przejście kwartału zajmuje nam kilkanaście minut nieśpiesznym krokiem. Gdy stajemy przed moim domem, nie wiem, co powiedzieć. Przecież już podziękowałam mu za pomoc w sklepie, zanim ruszyliśmy. Mam to zrobić drugi raz?
   - Dziękuję – odzywam się po chwili zastanowienia. – Bez pańskiej pomocy nie dałabym rady.
   - Żaden problem. – Posyła  w moim kierunku miły uśmiech, na widok którego także kąciki moich ust unoszą się do góry. To dziwne. Przeważnie trudno wymusić na mnie uśmiech, a temu osobnikowi przyszło to bez trudu. Muszę się mieć na baczności. – Przyjemność po mojej stronie. – Zerka w stronę budynku, w którym przyszło mi mieszkać. – Wnieść do środka?
   Chyba śni. Nie znam go, a mam wpuścić do domu? Niedoczekanie.
   - Nie. – Kręcę przecząco głową. – Wystarczy tutaj, poradzę sobie dalej.
   - Jak sobie życzysz.
   Otwieram furtkę, zakładam brystol na głowę jak kapelusz i wyciągam ręce po torby. Mój towarzysz śmieje się z mojego wyglądu, ale nie razi mnie to. Lekkim szarpnięciem uwalniam torby z uścisku jego rąk.
   - Do widzenia – mówię i odwracam się, kroczę ścieżką w kierunku drewnianego, jasnego domku.
   - Do widzenia – słyszę, jak odpowiada. Odwracam się i obserwuję, jak wraca ulicą.
   Wzdycham. To było dziwne spotkanie. Mam nadzieję, że długo nie będzie powtórki.

****

   To niedorzeczne. Jest sobota, siódma rano, słońce leniwie przedziera się przez gęste, szare chmury, w dolatującym przez uchylone okno powietrzu da się wyczuć deszcz, a moja kochana matula stoi nade mną w dżinsowych ogrodniczkach, z kręconymi włosami związanymi w kucyk i każe mi iść do sklepu papierniczego. Znowu.  
   - Daj mi spokój – jęczę, nakładając na głowę poduszkę i zamykając ponownie oczy.
   Kobieta ściąga ze mnie kołdrę, ale jakoś mnie to nie rusza. Lubię chłód delikatnie gładzący moją skórę. Słyszę jej westchnięcie. Walka trwa, mamusiu.
   - Jako możesz mi tak pyskować? Nie tak cię wychowałam!
   Bardzo chciałabym jej powiedzieć, że praktycznie moim wychowaniem zajmował się ojciec i babka, ale w porę gryzę się w język. Nie uśmiecha mi się dostać szlaban na kieszonkowe akurat teraz, gdy planuję małe zakupy w następny weekend, który spędzę właśnie u taty.
   - Nie pyskuję, mamo, tylko uważam, że budzenie mnie o tej porze to jakiś żart. Daj mi dwie godziny i wstanę.
   Obrywam jaśkiem w nakrytą głowę. Niby nic, ale dość odczuwalne.
   - Wstawaj, ale to już! – grzmi nade mną rodzicielka. – Potrzebuję nowy brystol, ten już mam cały zapełniony, a wena powoli mnie opuszcza!
   Otwieram oczy i wpatruję się w prześcieradło. Caroline zachowuje się jak rozwydrzony bachor wpadający do sypialni rodziców i wpadający w szał tylko dlatego, że ci nie chcą mu zrobić na śniadanie naleśników, tylko tosty. Przewracam się na bok i ściągam z głowy poduszkę.
   - To powiedz swojej wenie, że musi wytrzymać jeszcze dwie godziny, aż otworzą sklep.
   - O czym ty mówisz, India?
   Obracam się na plecy i siadam na łóżku, wpatruję się w moją matkę i wzdycham. Czasami zastanawiam się, jak takiej roztrzepanej kobiecie, która spina włosy ołówkami, udało się przeżyć tyle lat. Nie dostrzega leżącego przed nią dzwoniącego telefonu, ubrana w foliowy fartuch ochronny potrafi ubrudzić sobie bluzkę, którą ma pod spodem, o gotowaniu nie wspomnę. To właściwie tylko dzięki mnie nasza lodówka nie świeci pustkami, a patelnie i garnki nie służą tylko jako dekoracja. Babcia ze strony taty nauczyła mnie podstaw gotowania, gdy jeszcze miałam normalna rodzinę, po ostatecznym rozstaniu rodziców szkoliłam się sama w tej dziedzinie. Właśnie, musiałabym wymyśleć coś na dzisiejszy obiad.
   - Mówię, mamo, że dzisiaj jest sobota, więc Jet, jak w każdą sobotę, otwiera o dziewiątej, nie o ósmej.
   Patrzy na mnie z szeroko otwartą buzią. Tak, mamo. Bęben machiny losującej jest pusty, następuje zwolnienie blokady. Niech te dwie szare komórki wreszcie się stykną i niech jedna przekaże drugiej informacje. To, co powiedziałam, w pełni dociera do jej mózgu po czasie dłuższym niż trzydzieści sekund. Życie kujona pod jednym dachem z artystą naprawdę nie jest łatwe.
   - Kłamiesz.
   Wzdycham. Naprawdę nie uważam, że moja mama jest głupia, jest jedną z inteligentniejszych osób, jakich dane było mi w życiu poznać, po prostu zna się na rzeczach, o których ja nie mam zielonego pojęcia, ale wiedza Caroline jest ograniczona tematycznie, gdy wolę mieć szerszy jej horyzont.
   - Nie, mamo. Nie kłamię. Jak chcesz, to mogę teraz do niego zadzwonić, byś się upewniła.
   - Dzwoń.
   Sięgam po leżący na nocnej szafce telefon komórkowy, wchodzę w listę kontaktów i po znalezieniu w niej numeru Jeta, naciskam zieloną słuchawkę i przykładam do ucha, ponownie patrząc na kobietę, która mówi, bym włączyła głośnik. Przewracam oczami, ale spełniam jej prośbę. Trzeci sygnał i mężczyzna odbiera.
   - Cześć, India, ranny ptaszku. – Ma lekko zaspany głos. – O co chodzi?
   - Cześć, Jet. Przepraszam, jeśli cię obudziłam. Możesz mi powiedzieć, o której otwieracie dzisiaj sklep?
   - Przecież dobrze wiesz, że o dziewiątej. Więc skąd to pytanie?
   Patrzę na mamę, która błądzi wzrokiem po pustych, błękitnych ścianach mojego pokoju.
   - Tylko się upewniałam, wpadnę dzisiaj na zakupy.
   - Więc czekam. – Wyczuwam, że się uśmiecha.
   - Do zobaczenia, Jet.
   - Pa, pa, India.
   Rozłącza się, a podnoszę wzrok na matkę. W jej twarzy nie widzę skruchy, jedynie drepcze nerwowo w miejscu. Wiem dobrze, że nie przeprosi mnie za swoją omyłkę, nigdy nie przeprasza, ale mogłabym coś powiedzieć.
   Przez chwilę zastanawia się nad czymś, ale porzuca szybko myśl, którą miała w głowie. Odwraca się w stronę drzwi i zerka na mnie znad ramienia.
   - I tak wstawaj!
   Wychodzi, a ja opadam z powrotem na poduszki i wpatruję się w biały sufit. Jest sobota, a ja jak zwykle nie mam większych planów. Do obiadu pewnie będę dość zajęta, w końcu ja tu jestem kucharką, muszę zrobić zakupy, ale nie mam pojęcia, co robić potem. Znowu iść do parku z książką pod pachą i słuchawkami w uszach? A może wybrać się na spacer nad jezioro? A co, jeśli jest na to za zimno? Nie chcę sterczeć przed telewizorem, gdy matka będzie malowała kolejne swoje ‘dzieci’ („landscape” – z ang. pejzaż).
   Wzdycham, siadam i kładę stopy na miękki dywan leżący tuż przy łóżku. Na bosaka podchodzę do szafy, otwieram ją, wyciągam stare dżinsy i czarny T-shirt, mój ulubiony zestaw. Brązowe włosy rozczesuję i związuję w kucyk. Kieruję się korytarzem ku kuchni, skąd dochodzi mnie zapach świeżo zaparzonej kawy. Oczywiście.  Śniadaniem mojej mamy jest kubek czarnej kawy bez dodatków. Nie umiem jej nauczyć, że właśnie rano powinna coś zjeść, by mieć siły przez cały dzień. Mówię jej o tym dość często, ale to jak grochem o ścianę, w ogóle mnie nie słucha. Objada się więc wieczorami, by później narzekać, że znowu przytyła. Razi ją wówczas moja figura, zazdrości mi szczupłych, umięśnionych przez sport, długich nóg i dość płaskiego brzucha. Więc je jeszcze więcej, wyżywając się na mnie, jak tylko potrafi.
   Będąc w pomieszczeniu, robię sobie płatki z mlekiem. Proste, pożywne śniadanie, które utrzyma w ryzach mój żołądek przez kilka godzin. Zaglądam do lodówki, po czym sięgam po karteczkę samoprzylepną i tworzę listę zakupów. Najwidoczniej będę musiała wziąć plecak i jedną z ekologicznych toreb, by donieść do domu produkty spożywcze i malarskie. Zerkam na zegarek. Dochodzi ósma, za chwilę otworzą supermarket. Przeliczam w głowie, ile czasu zajmie mi zrobienie tam zakupów, spokojnie będę potem mogła wpaść do Jeta.
   Idę w stronę pracowni mamy, pukam do drzwi, które delikatnie otwieram, czujna, w razie czego gotowa szybko wrócić na korytarz, gdyby Caroline znowu rzucała balonikami z farbą, co zdarza jej się dość często po stworzeniu nieudanego jej zdaniem dzieła. Muszę poprosić panią Bingley, sąsiadkę, by nie dostarczała mamie po kryjomu kolejnych paczek balonów.
   - Mamo – odzywam się.
   Kobieta stoi tyłem do mnie, wpatrzona w namalowany lata temu portret mojej świętej pamięci babci Matyldy. Była  z nią bardzo zżyta, ciężko przeżyła jej śmierć, ja również. Te miesiące po jej pochowaniu w zimnej ziemi były tymi, gdy można było nazwać mnie i mamę przyjaciółkami. Później zaczęły się „ciche dni” z tatą, tygodnie pretensji tłumionych w sobie, kiedy to zostałam zupełnie sama.
    Kręcę głową, nie chcę wspominać tego, co było, przynajmniej nie teraz.
   - Tak, skarbie?
   - Idę do supermarketu, później do papierniczego. Wiesz już, co z niego potrzebujesz?
   - Tak, tam jest lista. – Wskazuje mi zawalony pędzlami stół.
   Podchodzę do niego, kartkę papieru składam i wkładam do kieszeni dżinsów. Podchodzę do matki i cmokam ją w policzek, niech wie, że nie jestem na nią zła za tak wczesną pobudkę.
   - Będę do dwóch godzin. Jakieś specjalne życzenie, co do obiadu?
   - Jedno. – Uśmiecha się. – Ma być smaczne.
   Odwzajemniam uśmiech.
   - Będzie. Jak zawsze. – Kieruję się w stronę wyjścia. – Na razie.
   - India?
   Odwracam się z powrotem w jej stronę.
   - Tak?
   - Jeśli ten chłopak znowu cię odprowadzi, zaproś go do środka, mam dobre ciasteczka.
   - Mamo!
   Od wtorku, kiedy to widziała mnie i tego chłopaka ze sklepu przed naszym domem, ubzdurała sobie, że z nim romansuję. Nie dociera do niej, że ja nawet nie znam jego imienia, w jej wyobraźni już grany nam jest marsz weselny.
   - O co chodzi, córeczko? Ja tylko chcę popchnąć sprawy między wami do przodu, by wasz związek rozwinął się szybciej.
   - Najpierw to byśmy w jakimś związku musieli być.
   - Och, nie bądź taka!
   - Jaka, mamo? – Zakładam ręce przed sobą. Już nie raz przechodziłam przez tego typu rozmowy, jestem przygotowana. – Oziębła, niedostępna?
   - Negatywnie nastawiona do życia. Los być może chce ci dać coś dobrego, ale ty już na starcie to odrzucasz. Dlaczego?
   - Bo tak jest lepiej. Nikt mnie nie rani, ja nikogo nie ranię. Wszyscy są szczęśliwi.
   Kieruję się do drzwi, z dłonią na klamce łapią mnie słowa matki.
   - Ale czy ty na pewno?
   Wychodzę, w przedpokoju ubieram szare trampki, zakładam skórzaną kurtkę, sięgam po rzucony w kąt plecak, sprawdzam, czy portfel wciąż się w nim znajduje, do bocznej kieszonki wkładam torbę ekologiczną i ruszam w świat.
  
****

   Rozglądam się w poszukiwaniu mazaków, plecak z kartonami mleka, ryżu, opakowaniami kurczaka i słoikami sosu ciąży mi na plecach, w torbie także mam już trochę rzeczy. A lista mojej matki do krótkich bynajmniej nie należy.
   Znajduję pisaki, szukam odpowiednich kolorów i podchodzę do kasy. Koszyk znowu mam niemiłosiernie wypchany, a brystolu nawet nie dotknęłam. Kładę go na ladzie. Ponownie obsługuje mnie ten chłopak, Jet jest na górze, rozkłada palety z blokami rysunkowymi.
   - Dzień dobry – wita mnie z uśmiechem brunet.
   - Dzień dobry – burczę. Jestem zła na siebie, że nie wzięłam jeszcze jednej torby. – I do tego proszę brystol, kremowy, dwa na pięć.
   - Oczywiście. – Sięga po papier i wklepuje jego kod na kasę.
   Kolejne produkty zostają naliczone do rachunku, zerkam do portfela i przechodzę mały zawał serca. No przecież. Mama nie dała mi żadnych pieniędzy na swoje zakupy. Banknoty, które wyjęłam z puszki na zakupy spożywcze, poszły prawie w całości, mam jedynie jakieś drobne. Wzdycham cicho pod nosem. Świetnie, będę musiała skorzystać z karty kredytowej, a później wytłumaczyć tacie, na co wydałam te pieniądze, co przysporzy mu dodatkowy argument do tego, by to on miał nade mną prawną opiekę, a nie mama. Nie chcę tego. Wolę mieszkać ze zwariowaną mamą niż z wciąż nieobecnym w domu tatą.
   - To będą pięćdziesiąt trzy funty i osiemdziesiąt siedem centów.
   Zakupy dla mamy chyba nigdy nie zejdą poniżej pięćdziesięciu funtów. Próbuję upchać kolejne pędzle do torby, nie upuszczając przy tym portfela.
   - Płatność kartą – mówię, po czym schylam się po ołówek, który upadł na podłogę.
      Podaję mu plastik, wprowadza go do czytnika.
   - PIN i zielony proszę.
   Wstukuję cztery cyfry i naciskam kolorowy przycisk. Czuję na sobie wzrok chłopaka, gdy z mojej karty pobierane są kolejne pieniądze. Drukuje się potwierdzenie, które podaje mi wraz z kartą i rachunkiem. Chowam je do portfela i widzę, jak brunet wychodzi za kontuar, chwyta bez pytania torbę i brystol.
   - Jet! – krzyczy. Nad poręczą pojawia się głowa właściciela. – Wychodzę na chwilę, zajmij się sklepem.
   Kumpel dostrzega mnie, uśmiecha się promiennie i kiwa głową.
   - Nie ma problemu. Miłej przechadzki!
   Opuszczamy sklep i idziemy w kierunku mojego domu jak kilka dni temu. Cisza wokół nas działa mi na nerwy dużo bardziej niż ostatnio.  Szukam w głowie jakiegoś tematu do rozmowy, gdy on wpatruje się przed siebie z delikatnym uśmiechem na ustach.
   - Mogę pana o coś zapytać? – Wreszcie udaje mi się wydobyć z siebie głos.
   - Jasne. Tylko bez tego ‘pan’, proszę. Czuję się przez to stary.
   - Dobrze. Jak ci się pracuje u Jeta?
   Nie mogłaś wymyślić nic innego, India? Czasami sama siebie załamuję. Przecież mogłam spytać o pogodę, hobby czy cokolwiek. Ale nie. Głupia.
   - Rewelacyjnie. – Patrzy na mnie przez chwilę, po czym znów przenosi wzrok na linię horyzontu. – Jet to bardzo optymistyczny gość, który wie, czego chce od życia. Jest też odpowiedzialny i rozsądny, powierzyłbym mu własną duszę.
   - To niekoniecznie skończyłoby się dobrze – zauważam. – Jet posiada umiejętność pakowania innych w kłopoty.
   - Wiem o tym. Ale i tak mu ufam.
   Cisza przybiega do nas z powrotem jak stęskniony za długo niewidzianym właścicielem pies, by się łasić. Zerkam na bruneta, który idzie przed siebie bez słowa. Jeszcze szybciej niż ostatnio stajemy przed moim domem.
   - Dziękuję za pomoc. – Spoglądam na dom. – Dalej dam sobie radę sama.
   - Pozwól, że dzisiaj wniosę ci te zakupy na werandę. – Uśmiecha się. - I bez żadnego „ale” – dopowiada, gdy zauważa moją zaskoczoną minę.
   Otwiera sobie furtkę i kroczy ścieżką ku głównym drzwiom. Z westchnięciem idę za nim, niepewna, co z tego wyniknie. Czeka na mnie na schodach, z uśmiechem, który odwzajemniam. Znowu. Zakładam za ucho kosmyk przydługich włosów. Musiałabym się wreszcie wybrać do fryzjera. Ciekawe, co mama powie na ten pomysł.
   - Jeszcze raz dziękuję – zwracam się do nastolatka. – Nie dałabym inaczej rady.
   - Nie ma za co. – Uśmiech pasuje do jego twarzy, jak nic innego. Jest bardzo przystojny, błękitne oczy świecą się jak diamenty. – Cała przyjemność po mojej stronie.
   Dlaczego zaschło mi w gardle?
   Chcę powiedzieć coś jeszcze, rumienię się odrobinę pod wzrokiem chłopaka, gdy nagle otwierają się drzwi z domu i staje w nich moja mama. W mokrych włosach. Na bosaka.
   W samym ręczniku.
   Mam ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię albo zniknąć lub stać się niewidzialną. Uśmiech nie schodzi z twarzy bruneta, gdy patrzy Caroline prosto w oczy.
   - Dzień dobry, pani Lanscape.
   Zdezorientowana poprawia ręcznik.
   - Eee… Dzień dobry. – Patrzy na mnie. – India, może przedstawiłabyś mnie swojemu koledze?
   Tobie? W takim stroju? Chyba żartujesz? Patrzę na nią jak na wariatkę, gdy ona ewidentnie czeka, aż zapozna chłopaka.
   Wzdycham. To się dobrze nie skończy.
   - Mamo, to jest… - Właściwie to ja nie znam jego imienia. Moje zażenowanie wzrasta.
   - Jestem Zach – wtrąca się chłopak i wyciąga rękę ku mojej mamie, ta ją delikatnie ściska. – Miło mi panią poznać.
   Caroline uśmiecha się swoim uśmiechem numer pięć.
   - Mnie również, Zack. Może wejdziesz do środka?
   Mamo, błagam, kontroluj się!
   - Dziękuję pani za zaproszenie, ale muszę wracać do pracy, Jet da mi reprymendę za taką długą nieobecność.
   - Rozumiem. To może następnym razem?
   - Z przyjemnością.
   Malarka obdarza nas jeszcze uśmiechem, po czym odwraca się ku drzwiom, lecz ich nie otwiera. Patrzy na Zack’a znad ramienia.
   - Zadzwoń, gdy będziesz chciał wpaść.
   - Musi mi pani wybaczyć, ale nie mam numeru do pani.
   - Zadzwonisz do Indii, oczywiście.
   - Jej numeru także nie posiadam, madame.
   Matka patrzy na mnie zaskoczona.
   - India, na co czekasz? Podaj temu miłemu chłopcu swój numer!
   Brunet wyciąga z kieszeni telefon i patrzy na mnie.
   Wzdycham.
   - Czterysta pięćdziesiąt osiem, trzy trzy dwa, osiemset trzynaście.
   Wstukuje numer i zapisuje.
   - Dziękuję. – Jego uśmiech wywołuje dziwny skurcz w moim żołądku.
   - Wpadaj, kiedy chcesz, Zack. – Otwiera drzwi i staje w progu. - Do zobaczenia.
   - Do zobaczenia, proszę pani.
   Caroline znika za drzwiami, a ja biorę głęboki wdech. Ostatnie minuty nadszarpnęły moje nerwy jak nic innego do tej pory. Potrzebuję herbaty.
   - Przepraszam za nią, jest odrobinę… zakręcona.
   - Nie przepraszaj, lubię nienormalnych ludzi. – Jego śmiech brzmi jak muzyka. – Wydaje się być bardzo pozytywną osobą.
   - Jest. Przynajmniej teraz, gdy ma wenę. Przy jej braku jest nie do zniesienia.
   - Ale jakoś sobie radzisz – mówi, patrząc na mnie.
   - Muszę.
   Stoi blisko mnie, delikatny wiatr wywołuje gęsią skórkę na jego skórze, ma jedynie koszulkę z krótkim rękawkiem.
   - Powinien już wracać.
  - Tak. Jet może się niepokoić.
   - Więc idę.
   - Dobrze.
   Nie rusza się z miejsca, wpatrzony we mnie, błądzi wzrokiem po mojej twarzy, jakby chciał ją zapamiętać.
   - Brystol.
   - Słucham?
   Nie zwrócił uwagi na to, co mówię.
   - Możesz oddać mi brystol? Mama może się gniewać, gdy go nie dostanie.
   - Ach, tak, wybacz. Proszę. - Podaje mi papier.
   - Dziękuję.
   Patrzy jeszcze przez chwilę na mnie, po czym schodzi ze schodów werandy. U dołu zerka na mnie i uśmiecha się.
   - Miło było cię poznać.
   - Ciebie również.
   Idzie ścieżką, gdy o czymś sobie przypominam.
   - Jestem India! – krzyczę.
   Odwraca się w moją stronę.
   - Wiem. Do zobaczenia! – Macha mi na pożegnanie i odchodzi.
   Zdaję sobie sprawę z tego, że się uśmiecham, a moje policzki są purpurowe i to nie wina stroju matki. Dlaczego tak mi się przypatrywał?
   Z dziwnie bijącym sercem wchodzę do domu dwiema rękami wnosząc ciężką torbę. Dochodzi mnie pisk mojej matki, która doskakuje do mnie z dzikim piskiem.
   - India ma chłopaka, India ma chłopaka! – Tańczy wokół stołu w kuchni, a ja się śmieję, po prostu się śmieje.
   Czuję się dziwnie szczęśliwa, a w moich myślach pojawił się ktoś nowy.
   Ciemnowłosy chłopak o błękitnych oczach.
   Zack.

****

   Minęły dwa tygodnie. Od czternastu dni pierwszą czynnością po obudzeniu się jest zerknięcie na telefon, czy nie dostałam jakieś wiadomości od Zacka. Od trzystu trzydziestu sześciu godzin ma mój numer, a nawet nie zadzwonił.
   Sobota. Mama znowu wysyła mnie do sklepu Jeta, na co nie mam ochoty. Nie mam na to ochoty, od tysięcy minut nie lubię odwiedzać kumpla w jego miejscu pracy. Nie chcę spotkać Zacka, bo w końcu wybuchnę i wykrzyczę mu w twarz, co myślę o jego zachowaniu.
   Kolejna długa lista zakupów do zrobienia. Jak ona to robi, że tyle materiałów jej schodzi w tak rekordowym czasie?
   Krążę między regałami, wiem, że niebieskooki jest w pracy.
   Unikam go. Dlaczego czuję łzy pod powiekami?
   Podchodzę z koszykiem do kasy, na szczęście jest tam tylko Jet.
   - Cześć – witam się z nim. – Poproszę to.
   Wyjmuje z niego blok, przygląda mu się.
   - To nie ten, którego używa twoja matka. Ten jej jest na piętrze. Idź wymienić.
   - Dlaczego sam tego nie zrobisz? – pytam. – Przecież tu pracujesz.
   Dzwoni biurowy telefon.
   - Właśnie dlatego. Dalej, India, idź do góry.
   Zła, klnąc na czym świat stoi, wspinam się schodami na piętro, gdzie moim oczom na przeciwległej ścianie ukazuje się niesamowity obraz z kolorowym tłem wokół głowy ślicznej dziewczyny. To najpiękniejszy portret, jaki kiedykolwiek widziałam.
   To mój portret.
   Wiernie odwzorowano kształt moich ust, nosa i oczu, ich błękitną barwę. Brązowe kosmyki okalają jasną twarz, policzki są zaróżowione odpowiednim kolorem.
   Jestem wzruszona tym widokiem. Zza jednego regału przy ścianie z portretem wychodzi Zack. Ma na sobie biały T-shirt i niebieskie dżinsy, w prawej ręce trzyma pędzel. Podchodzi do mnie, wpatrzony w moje oczy.
   - Ty…Ty to namalowałeś? – pytam. – To coś pięknego. Uchwyciłeś wszystko. To… niesamowite.
   Stoi przede mną niczym młody bóg.
   - To ty jesteś niesamowita – mówi, po czym niespodziewanie całuje w usta.
   Jestem zaskoczona, ale pozwalam na pocałunek, zamykam oczy, czuję miękkość jego warg. Odrywa się ode mnie, wciąż patrzy w moje oczy.
   - India, podobasz mi się, od kiedy pierwszy raz cię tu ujrzałem, ale nie wiedziałem, jak ci o tym powiedzieć. To wydało mi się jedynym sposobem.
   - To najlepszy sposób, masz rację. Mogłeś też wymyśleć serenadę, lub skoczyć dla mnie z mostu . – Śmieje się. – To piękne. Ale nie wiem, co teraz. Zack, ja cię przecież nie znam.
   - Możesz poznać. – Uśmiecha się delikatnie, a ja czuję, że motylki, które przez ostatnie dni trzymałam zamknięte w klatce w brzuchu, uwolniły się i wzbijają się w górę. – Jeśli tylko chcesz.
   Patrzę w jego cudowne oczy i czuję szczęście.
   - Chcę.

****

   Minęły miesiące, a ja wciąż odwiedzam sklep papierniczy Jeta. Robię zakupy dla mojej mamy, a dzięki Zackowi mam małą zniżkę i kartę stałego klienta. Okazało się, że brunet ma podobny gust muzyczny do mnie, zupełnie odmienny gust czytelniczy i idealnie ten sam gust filmowy. Uwielbia nocne spacery i wpatrywanie w gwiazdy. Okazał się zwyczajnym chłopakiem. Moim chłopakiem. Nie spodziewałam się kiedykolwiek, że się zakocham. Los bywa przewrotny. I za to mu dziękuję. Poznałam kogoś, kto odmienił moje życie i wniósł w nie potrzebne barwy.
   Nie wiem, co nas czeka, ale wiem, że stawimy temu czoła. Razem.
   Ja i Zack, Zack i ja. Jedność.


16 sierpnia 2014 r.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Hope Land of Grafic