Zainspirowana pewnym konkursem i anime stworzyłam coś, co mnie się podoba i wróży wiele podobnych opowiadań w przyszłości :)
****
****
Nienawidzę piątków trzynastego. Z wzajemnością. Nienawidziłam ich jako mała dziewczynka. Nienawidziłam ich jako nastolatka. Jako młoda kobieta także ich nienawidzę. Każdego roku zdarzają się jeden, dwa, najwyżej cztery takie piątki i każdy z nich jest dniem skumulowania światowego pecha na jedną osobę. Na mnie. Nazywam się India Goodluck i jestem ukochaną córką trzynasto-piątkowego pecha.
Moja mama uważa, że jestem szczęściarą, bo nie przytrafiają mi się rzeczy, które grożą załamaniem nerwowym normalnym ludziom. Nigdy nie dostałam mandatu za przechodzenie w niedozwolonym miejscu, co codziennie spotyka studentów mojego uniwersytetu. Nigdy nie zaskoczył mnie deszcz czy inna anomalia pogodowa. W klubach lepiącymi się drinkami oblewani są inni ludzie, nie ja. Wielu z ogromnym trudem zdaje szkołę, ja nie musiałam się uczyć, by wszystkie egzaminy zdać na piątki. Nigdy nie miałam żadnego poważnego wypadku, w dzieciństwie rzadko kiedy chodziłam z zadrapaniami tak powszechnymi wśród dzieci w tamtym czasie. Nigdy nie spadłam z jakiegokolwiek drzewa, przez co stałam się żywą legendą miasta. Moja rodzicielka święcie wierzy, że to zasługa nazwiska i daty mojego urodzenia. Przyszłam na ten świat 13 maja 1994 roku. W piątek. Jedyny taki piątek w tymże roku.
I pech, który tego dnia panował nad światem, obdarzył mnie swoim pocałunkiem i naznaczył piętnem - przez dwadzieścia lat życia w każdy piątek trzynastego, obojętnie, czy zaszywałam się w domu czy chodziłam w ukryciu ulicami miasta czy korytarzem szkoły – pech dopadał mnie ze zwielokrotnioną siłą. Zło, które omijało mnie przez tyle dni, bezkarnie rujnowało mi życie właśnie w te dni. Pierwsza jedynka do dziennika - w piątek trzynastego. Ułamany ząb spowodowany zbyt mocnym posłaniem siatkowej piłki przez znienawidzoną przeze mnie Virginię Eyes – w piątek trzynastego. Operacja wycięcia wyrostka robaczkowego – w piątek trzynastego. Potężna ulewa, gdy akurat wybrałam się na spacer za miasto – w piątek trzynastego. Najgorsza randka w życiu – w piątek trzynastego. To najgorsze dni roku, gdy nic, naprawdę nic mi nie wychodzi, a szczęście śmieje mi się prosto w twarz.
Przyzwyczaiłam się do tego. Bliscy znajomi, którzy towarzyszyli mi przez podstawówkę, gimnazjum i liceum także. Nadali mi przezwisko „Trzynastka” i straszyli mną młodsze roczniki. W piątki trzynastego nie mogłam liczyć na zaproszenie na imprezę czy wspólne kucie do sprawdzianów, nikt nie chciał zarazić się ode mnie pechem. Dlatego wybrałam życie samotnika, nie pozwalając nikomu za bardzo się do mnie zbliżyć. Moja matka twierdzi, że przesadzam, przecież w gruncie rzeczy jestem szczęściarą. Jakby nie wiedziała o tym, że nasze osobowości kształtują te złe rzeczy, które spotykają nas w życiu. A ja nie jestem skora po raz drugi zmierzyć się z utknięciem w Londynie na całą dobę wśród nieznajomych, 300 kilometrów od domu.
Tego dnia wszystko z radością chciało potwierdzić tą regułę w moim życiu. Piątek, 13 czerwca 2014 roku, nie chciał być gorszy od swoich poprzedników i już od rana przypominał mi, że jestem przeklęta.
****
- Proszę uważać! Czy pani nie ma oczu? – Wściekły głos klienta wkręca mi się do uszu, boleśnie je raniąc.
Zbierając popcorn, staram się nie zarumienić pod groźnym spojrzeniem porządnie wkurzonego, otyłego mężczyzny po pięćdziesiątce. Z mojej piersi wyrywa się ciche westchnienie. Kolejne CV odrzucone, z pisaniem także nie idzie, a ruch w kinie jak nigdy dotąd. Rozumiem, że wczoraj odbyła się premiera najnowszego filmu, ale to nie oznacza, że dzisiejszy dzień to jedyny dzień emisji. Dlaczego więc tylu mieszkańców przybyło tu, by wydać jedną moją sobotnią dniówkę na dwie godziny oderwania od rzeczywistości? Ludzie nie mają nic lepszego do roboty?
Nie uratuję stratowanej przez kilku dzieciaków prażonej kukurydzy. Prostuję się, przybieram najbardziej uroczy uśmiech, na jaki mnie stać i odzywam się miłym głosem.
- Przepraszam pana bardzo. Proszę udać się jeszcze raz do stoiska z przekąskami i poprosić o jeden kubełek dużego popcornu. Jeżeli ktoś będzie się wypytywał, dlaczego ma być darmowy, proszę rzucić hasło „ I goodluck”, a otrzyma go pan bez kolejnych pytań. Jeszcze raz przepraszam i życzę miłego seansu.
Odchodzę w stronę kas, głęboko oddycham i modlę się o to, by rumieniec już znikł. Czasami naprawdę lubię swoją naturalną bladość. Kosmyk ciemnoblond włosów wysunął się z niedbale zawiązanego kucyka, wsuwam go pod gumkę na jego miejsce. Czuję na sobie spojrzenie Owena, ale je ignoruję, to nie pora na pogaduszki kolegów z pracy.
Zmieniam na kasie Kate, która za godzinę ma wizytę u lekarza i bierze urlop do końca dnia. Uwielbiam pracować przez cały czas otwarcia kina i obserwować ludzi o podobnej miłości, co moja. Z tym, że ja oglądam filmy na DVD w domu z trzymiesięcznym opóźnieniem. Mam opory przed wzięciem urlopu tylko po to, by coś obejrzeć w miejscu pracy, które jest jedynym kinem w mieście. A najbliższe 70 kilometrów stąd. I należy nadmienić, że to uwielbienie przejawia się u mnie tylko w soboty i niedziele, gdy spędzam w kinie do dwunastu godzin. Jestem wyjątkowa pod tym względem, żaden inny pracownik nie ma takiego wymiaru zmiany. A jest to spowodowane moją religią. Albo jej brakiem.
Przez pech towarzyszący mi od dnia narodzin i szczęście chroniące mnie wybiórczo nie umiałam zaufać jakiemukolwiek bóstwu, od zawsze wydawały mi się czymś abstrakcyjnym, a wiara w nie czymś naiwnym. Chodziłam do kościoła anglikańskiego, przyjęłam nawet sakramenty, ale wiedząc, że żaden bóg nade mną nie czuwa, w wieku dwunastu lat, mimo sprzeciwu rodziców, przestałam pojawiać się na mszy. Nie uczęszczałam także na zajęcia z religii w szkole. Byłam dziwakiem, ale wolałam być sobą niż udawać.
Każdy weekend mam więc całkowicie wolny. Na studiach wiedza sama wchodzi mi do głowy, więc wystarczy mi zaledwie rzut oka do notatek, by wiedzieć wszystko z wykładu. Chłonny mózg to chyba jedyne dobro, jakie mnie kiedykolwiek spotkało. Dlatego cały ten czas przeznaczam na pracę. W ciągu prawie roku mam odłożoną dość sporą sumkę na wyjazd do Ameryki Południowej. Chcę odwiedzić Urugwaj i moją przyjaciółkę z dzieciństwa, Charlotte.
Łapię się na tym, że zaczynam rozmyślać, co nie sprzyja efektywności w pracy. Wyrzucam z głowy niepotrzebne myśli i znowu zachowuję się jak wzorowy pracownik kina.
Do kasy podchodzi dwójka nastolatków: wysoki chłopak o dużych, brązowych oczach, w okularach i niższa od niego o ponad głowę rudowłosa dziewczyna z piegami na zadartym nosku. Uśmiecham się do nich miło.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry. Poproszę dwa ulgowe bilety na „22 Jump Street”.
- Oczywiście. Czy mają państwo rezerwacje? – Standardowe pytanie, choć ja jestem zdania, że gdyby mieli rezerwację, od razu by mi o niej powiedzieli.
Chłopak patrzy na mnie niepewnie.
- Nie mamy.
- A powinniśmy mieć? - Dziewczyna wydaje się być przestraszona. Posyłam w jej stronę kojący uśmiech.
- Nie, to tylko standardowe pytanie. Dwa ulgowe. Czy mogę zobaczyć państwa legitymacje szkolne lub studenckie?
Nie wyglądają na więcej niż piętnaście lat, ale to kolejne pytanie, które jestem zmuszona zadać. Czasami wydaje mi się, że szefostwo ma niezły ubaw z naszego udawania idiotów.
- Proszę. – Rudowłosa podaje mi dwie karty. Zerkam na daty i szkołę. Prywatne liceum. Wow.
Wklepuję na monitorze dane do wydruku, oddaję legitymację, drukuję bilety.
- Szesnaście funtów proszę.
Chłopak podaje mi banknot z nietęgą miną. Chyba nie spodziewał się takiej ceny. Albo to duża część tego, co ma przeznaczone na ten wieczór.
Bilety są już wydrukowane, wstukuję teraz paragon i wraz z kartami wstępu oraz resztą podaję nastolatkom. Uśmiecham się do nich.
- Życzę państwu miłego seansu.
Dziewczyna odwzajemnia uśmiech i chwyta chłopaka pod ramię.
- Dziękujemy.
Patrzę za nimi, jak zmierzają ku sali numer cztery, a uśmiech nie schodzi z mojej twarzy. To jedna z rzeczy, które strasznie mi się podobają w mojej pracy – mogę obserwować narodziny pierwszej miłości w życiu obcych mi ludzi. Dwójka nastolatków zachowująca się trochę niezdarnie, niepewnie, zbyt oficjalnie przychodzi do kina na jakiś film przygodowy lub komedię, by po półtorej godziny opuścić to miejsce przynajmniej idąc ramię w ramię, najczęściej wychodzą ze splecionymi palcami swoich dłoni. Zawsze czułam, że jest tu jakaś magia, ale osobiście nie dane było mi jej posmakować. Dotąd nie byłam częstym gościem miejscowego kina, a od kiedy w zeszłym roku podjęłam tu wakacyjną pracę, by później stać się weekendowym pracownikiem, w ogóle już nie miałam okazji przyjść tutaj na randkę z kimkolwiek.
Zacznijmy od tego, że ja w ogóle od kilu lat nie byłam na randce. Nie trafiłam na nikogo godnego uwagi, poza tym dobrze mi samej. Dlaczego więc klienci w wieku piętnastu – czterdziestu pięciu lat próbują mnie podrywać? Tak, jak mężczyzna za parą nastolatków.
- Dzień dobry. – Uśmiecham się miło, choć trochę wymuszenie.
- Dzień dobry. – Próbuje olśnić mnie swoim śnieżnobiałym uśmiechem, ale to na mnie nie działa.
Mężczyzna ma około dwudziestu ośmiu lat, stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, ułożone blond włosy sięgające podbródka i narzuconą niedbale na ramiona marynarkę.
- Poproszę jeden zwykły bilet na „All chearleders die”, najlepiej z miejscem na samej górze.
Fan horrorów? Na razie jest u mnie na straconej pozycji . Wklepuję numer miejsca. Nasz klient, nasz pan.
Drukuję bilet.
- Należy się dwanaście funtów.
- Proszę, pani Indio. – Czasami żałuję, że nie pozwolono mi na identyfikatorze napisać „Trzynastka”. – Ma pani bardzo oryginalne imię, takie egzotyczne. Czy to dlatego, że tam się pani poczęła? – Śmieje się.
Dziwię się, że kierownictwo nie uwierzyło mi, gdy mówiłam, że mogą wystąpić tego typu sytuacje.
Przywdziewam na twarz uśmiech firmowy numer pięć i odzywam się przesłodzonym głosikiem.
- Tak, właśnie to jest powodem nazwania mnie jak kraj w południowej Azji. Poczęłam się podczas podróży miodowej moich rodziców do Indii.
Z natury nie jestem zbyt otwarta, ale czasami muszę powiedzieć coś o sobie, by rozmówca pojął swoją gafę.
Mężczyzna stoi z otwartymi ustami, czerwony na twarzy, a ja podaję mu bilet, paragon i resztę z zapłaty.
- Proszę. Życzę panu przyjemnego seansu.
Odchodzi zgarbiony, zdaje sobie sprawę, jaką szansę zmarnował.
Przez kolejne pół godziny mam duży ruch zarówno na kasie, jak i w barze, w którym zajmuję się popcornem. Powoli zbliża się godzina emisji filmów, potencjalni widzowie siedzą już w salach, więc mam chwilę, by odetchnąć.
- Miły gościu z tego twojego okienka. Choć dowcip mu nie wyszedł. – Głos Owena jest miły dla uszu, melodyjny, ale i męski. Oboje jesteśmy w kinowym barze. – Nie chcę ci nic mówić, India, ale jest dopiero siedemnasta, a ty już pożegnałaś się z dzisiejszą pensją.
Zaciskam zęby. Świetnie, jestem w pracy dwie godziny, a czterdzieści dwa funty już poszły paść się na zielone pastwiska. Dowód na to, że dzisiaj piątek trzynastego.
- Jak zajęcia? – Czy on naprawdę chce o tym wiedzieć?
- Pechowo.
Unosi brew.
- Jak w każdy piątek trzynastego w twoim życiu. Może jakieś szczegóły? – Przenosi wzrok na blat za nami. – Masz ochotę na małą colę? – Sięga po styropianowy kubek.
Kręcę przecząco głową.
- Nie dzięki, bo to też odliczysz mi z pensji i nic nie zarobię w tym miesiącu.
- Nie to nie. – Wzrusza ramionami, wsypuje lód do kubka, a później wlewa colę z automatu.
Obserwuję go z mojego miejsca. Ciemne włosy okalają jego podłużną, przystojną twarz młodego mężczyzny. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe, blada cera, niebieskie oczy schowane za kurtyną długich, ciemnych rzęs sprawiają, że chłopak wygląda jak wampir albo odtwórca roli Aleca Lightwooda. Gdyby zgłosił się na casting do filmu, z pewnością by wygrał, mimo braku aktorskiego doświadczenia. Pamiętam, jak w dniu wejścia filmu do kin Owen był wręcz oblegany przez fanki „Darów Anioła”. Wiele z nich prosiło go o numer telefonu, gdzieś mając informację, że mój kolega z pracy ma już ponad dwadzieścia lat, nastolatki i tak go o niego prosiły. Przypominam sobie jego bezradną minę i uśmiech zakwita na mej twarzy. To było ciekawe doświadczenie.
Brunet sączy powoli swój napój i patrzy na mnie. Bardzo często zdarzają się nam takie wzrokowe pojedynki, kto dłużej będzie patrzył na tą drugą osobę. Przeważnie wygrywam, bo lubię obserwować zmieniającą się mimikę jego twarzy, iskierki w jego dużych oczach, a on, jak to twierdzi, szybko topi się w szarym morzu błękitu. Nikt nigdy nie określił koloru moich oczu jako szarego morza błękitu, ale podoba mi się to stwierdzenie. Nasza gra pozwala mi uczyć się jego twarzy na pamięć, by później móc ją opisać. Owen stał się pierwowzorem głównego bohatera mojej powieści zaliczeniowej. Niestety, utknęłam w miejscu na kilka rozdziałów przed jej zakończeniem i coraz bardziej rozważam zabicie tej postaci. Trochę dramatu przecież nie zaszkodzi.
- I jak? – Mrugam, wracając do rzeczywistości. Bierze kolejny łyk. – Odpowiesz mi na pytanie?
Zakładam niesforne pasmo włosów za ucho.
- Zrzuciłam z regału w bibliotece trzy encyklopedie, z czego jedna spadła mi na stopę. – Brunet krzywi się, jakby odczuł ten ból. – Później, niosąc naręcze podręczników, zderzyłam się z przystojnym chłopakiem z czwartego roku. – Parska śmiechem.
Patrzę na niego jak na wariata. O mało cola nie poszła mu nosem.
- O co chodzi? Dlaczego się śmiejesz?
Chwilę zajmuje mu uspokojenie się, wyciera blat, na którym lśnią krople napoju.
- Bo ty naprawdę masz pecha w piątki trzynastego! Być może ten chłopak był miłością twojego życia, a ty poturbowałaś go Szekspirem czy innym Blake’em.
Przewracam oczami.
- Ameryki to tyś nie odkrył.
Dziwi mnie stwierdzenie niebieskookiego, przecież od kiedy razem pracujemy, był już dwukrotnie świadkiem mego pecha – we wrześniu i grudniu. Nadal jest mi wstyd za popcorn w jego włosach, lepiącą się ulubioną koszulkę i wybity palec. On jednak wszystko to znosi ze stoickim uśmiechem na ustach. Podziwiam go.
- Poza tym – ciągnę dalej – to nie wierzę w coś takiego jak przeznaczenie czy miłość od pierwszego wejrzenia. W ogóle nie wierzę, bym kiedykolwiek miała się zakochać. Nie przy moim pechu.
Teraz to on wywraca oczami.
- Naprawdę nigdy nie byłaś zakochana?
Patrzę w jego oczy, w których dostrzegam niedowierzanie.
- Nie, nigdy. I bynajmniej nie jest mi smutno z tego powodu.
Otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale pewna blondynka mu na to nie pozwala.
- Przepraszam. – Niezaprzeczenie zwraca się do bruneta, który z cichym westchnieniem przenosi na nią wzrok.
- Słucham?
Blondynka uśmiecha się do niego miło. Ma na sobie błękitną sukienkę przed kolana, jej stopy zdobią srebrne sandałki z koralikami. Wygląda jak wyjęta z reklamy jakieś drogiej marki.
- Mógłby mi pan wskazać drogę do sali numer sześć? Umówiłam się tutaj z przyjaciółmi, ale przez mojego roztargnionego szofera się spóźniłam. Powinni na mnie przed nią czekać.
- Oczywiście, że panią zaprowadzę. Proszę za mną. – Wskazuje jej kierunek i zanim ruszy za nią, rzuca mi smutne spojrzenie, którego nie zamierzam analizować.
Powinien się cieszyć, że taka śliczna dziewczyna poprosiła go o pomoc. Gdybym ja była na jego miejscu, pewnie zrobiłabym z siebie przed nią idiotkę, potykając się o czerwony dywan wyściełający korytarz do sal.
- Oo, a co to za lasencja? – Najlepszy kumpel Owena, Mark, zajmuje miejsce bruneta za barem.
- Nie wiem, jak ma na imię, ale chyba nie przypadła naszemu koledze do gustu.
- Nie dziwię mu się – szepcze, ale i tak go słyszę.
Zakładam dłoń na biodro.
- O czym ty mówisz?
Unika mojego wzroku, szuka w głowie jakieś odpowiedzi, która by mnie zbytnio nie wkurzyła.
- Niektórzy mają oczy, a nie widzą oczywistego – mówi tajemniczo.
Patrzę na niego spode łba, ale tego także nie zamierzam analizować. Dzisiaj mój mózg nie zniósłby żadnego złożonego toku myślowego.
Owen wraca do nas trochę sztywnym krokiem, dostrzega Marka i przez chwilę na jego twarzy dostrzegam cień złości. Czyżby był zły na swojego przyjaciela? O co?
- Mark – zwraca się do chłopaka. – Nie powinieneś być teraz w magazynie z okularami?
Brunet jako zastępca kierownika, którym został w ubiegłe wakacje po czterech latach pracy, może bezkarnie wydawać nam polecenia, a my bez marudzenia musimy je wykonywać.
- Powinienem, dlatego przyszedłem tutaj.
Owen unosi brew. Także dla mnie to zdanie brzmi nielogicznie.
- Przestań gubić się w zeznaniach i mów, dlaczego tu jesteś.
- Bo potrzebuję pomocy Indii.
Niebieskooki napina ramiona, a usta zaciska, aż tworzą wąską kreskę. Może jest chory?
- Dlaczego?
- Masz pojęcie, ile kartonów przywieźli? Nie dam rady powyciągać wszystkich okularów i ich poukładać przed końcem tej zmiany. Dlatego pomyślałem, że jeśli India nie będzie niczym zajęta ani ci potrzebna, to mi pomoże.
Zerkam na bruneta, który ani trochę się nie rozluźnił.
- Przez najbliższą godzinę i tak nie będzie tu nic do robienia, więc mogę iść z Markiem.
Owen patrzy na mnie takim wzrokiem, że opuszczam głowę i ukrywam rumieniec za kurtyną włosów, które przed chwilą uwolniłam od gumki, bawię się bransoletkami na moim nadgarstku. Ta obojętność na twarzy i ból w oczach kolegi mnie intrygują. Dlaczego tak zareagował na prośbę kumpla?
- Pomoże ci. – Jego głos jest twardy jak stal. – Ale jak tylko zjawią się kolejni klienci, ma wrócić do kas.
Wraca za bar, nie zaszczycając mnie więcej spojrzeniem. Kieruję się na tył kina, do magazynu, Mark zostaje jeszcze przez chwilę, rozmawia o czymś z brunetem, słyszę jedynie: „Powinieneś jej wreszcie powiedzieć”. Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale wolę nie wnikać, nie chcę mieć problemów czy wystawić się pechowi na cel.
Magazyn nie jest duży, ale wysoki. Kilkanaście metalowych regałów sięgających od podłogi po biały sufit zapełnionych jest w większym lub mniejszym stopniu średniej wielkości plastikowymi paczkami z okularami 3D. Przechodzę w głąb pomieszczenia, gdzie pod ścianą jeden obok drugiego ustawione są duże, kartonowe pudła. Otwieram to najbliżej mnie i wyciągam kolejne opakowanie kinowych szkiełek. Każdy karton liczy sobie około trzysta takich paczek, kartonów jest około ośmiu. Świetnie. Rozpakowanie tego, nawet przez dwie osoby, zajmie przynajmniej dwie godziny.
Słyszę kroki Marka, nie przerywam pracy. Wciąż z kimś rozmawia, wątpię, by była to rozmowa przez telefon, skoro ten powinien leżeć schowany w szafce w pomieszczeniu socjalnym. To może być Owen, ale wtedy kasa i bar byłyby bez załogi, to nieodpowiedzialne.
- India? – Słyszę głos bruneta.
Jako, że dzisiaj piątek trzynastego, wystraszona nagłym pytaniem podskakuję, z ręki wypada mi paczka okularów, a moje ramię z dość dużą siłą uderza w najbliższy pusty regał, który pod wpływem mojego niezamierzonego czynu zaczyna się niebezpiecznie chwiać. Jestem jak sparaliżowana, nie dochodzą do mnie bodźce z zewnątrz, jestem w stanie jedynie patrzeć, jak konstrukcja powoli sunie w moją stronę. Krzyk zamiera na moich ustach, przymykam oczy, czekając na ból.
Ale nic takiego nie następuje. Z rękami chroniącymi głowę, oddychając ciężko, nie czuję różnicy. Powoli otwieram oczy. Nie zauważyłam, kiedy się skuliłam. Nade mną stoi Owen, w jego oczach czai się strach, ulga i jeszcze jedno uczucie, którego nie umiem nazwać. Krzyczę, dostrzegając regał, który całym swoim ciężarem spoczywa na plecach mojego kolegi. On najwidoczniej nie zważa na ból, uśmiecha się do mnie.
- India. – Sposób, w jaki wymawia moje imię, różni się od tego, jak zawsze to robił. Jakby wszystkie miotające nim teraz uczucia zawarł w tym jednym słowie. – Nic ci nie jest?
Patrzę na niego otępiała, niezdolna odpowiedzieć.
- Mark, pomóż mu! Szybko! – Z nieznanego powodu zaschło mi w gardle.
W pomieszczeniu, wezwane moich krzykiem, pojawiają się nasze koleżanki, Marion i Camille.
- O matko! Co się stało?
Blondyn podbiega i próbuje ustawić regał z powrotem do pozycji pionowej. Mimo mojego krótkiego okrzyku protestu, Owen także dźwiga metal. Po jego ustawieniu Mark informuje dziewczyny o tym, co się stało, a ja zarzucam sobie rękę kolegi na ramię, obejmuję go i prowadzę do pokoju socjalnego.
- India, proszę, zostaw mnie – szepcze, ale go nie słucham.
Jest strasznie blady, jego twarz wykrzywia grymas bólu.
- Camille! – krzyczę z nadzieją, że dziewczyna mnie usłyszy. – Zadzwoń po kierownika! Chyba będzie potrzebny lekarz!
- Nic mi nie jest. – Brunet próbuje oswobodzić się z moich objęć, ale zawzięta nie pozwalam mu na to.
Prowadzę go powoli do naszego pomieszczenia, na szczęście w holu kina nikogo nie ma. Łokciem otwieram drzwi i kroczę do najbliższego krzesła, na które niebieskooki siada z chwilowym wyrazem ulgi. Biorę leżący na stole ręcznik, moczę go pod kranem i kładę na czoło dwudziestodwulatka. Przerażona wewnątrz, na zewnątrz zachowuję dziwny spokój. Powoli i delikatnie rozpinam białą koszulę bruneta i starając się nie ocierać nią o jego plecy, zdejmuję, tłumiąc krzyk dłonią. Na jego plecach powoli tworzy się krwawy, ogromny siniec. Podchodzę do apteczki i szukam maści na stłuczenia, gdzieś musi być. Drżącymi rękami odkręcam tubkę i dużą ilość maści wyciskam na plecy Owena. Słyszę jęk ulgi z jego ust, żelowa substancja łagodzi ból.
- Poczekaj tu, zaraz wracam.
Opuszczam pokój, by wrócić do magazynu z pytaniem, czy wezwano pana Collinsa, jest nam teraz potrzebny, za kilka minut zaczną przychodzić ludzie chętni obejrzeć kolejny film z naszego repertuaru.
Zbliżam się do niego, gdy słyszę przyciszone głosy kolegów z pracy.
- To dlatego ustawił swoją zmianę na tą samą porę, co jej, chciał ją mieć na oku. – Marion wydaje się być odrobinę zaskoczona własnym wnioskiem.
- No raczej. – Camille nie kryje swojej irytacji spowodowanej przez niezbyt mądrą reakcję koleżanki. – W końcu dzisiaj jest dzień Trzynastki, oczywistym było, że coś się jej wydarzy. Ale nie myślałam, że Owen znowu na tym ucierpi.
Zastanawia mnie, co jest „tym”, o którym dziewczyna wspomina.
- Dobrze wszyscy wiemy, dlaczego chciał ją chronić. – Mark nie wydaje się być zaskoczony czymkolwiek. – Poradziłem mu, by wreszcie jej powiedział, ale on chyba czeka na piątek trzynastego, który go zabije albo będzie próbował to zrobić.
O czym on mówi? Ale ma rację. Owen próbuje mnie chronić przed trzynasto- piątkowym pechem, ale dlaczego? Dlaczego to robi? Przecież jestem córką tego pecha, musi mnie dopaść, a nie chcę, by przez moje przekleństwo ucierpiał ktoś jeszcze.
Uderzam głośno trampkiem o dywan, by usłyszeli i przygotowali się na to, że ktoś może właśnie kierować się do magazynu.
Wchodzę do niego, a oni udają, że w ogóle nie prowadzili ze sobą konwersacji.
- Camille, zadzwoniłaś do kierownika? Ktoś powinien zbadać Owena, jego plecy nie wyglądają najlepiej.
- Zaraz to zrobię. – Wychodzi z pomieszczenia.
- Powinniśmy wracać, zaraz pojawią się kolejni fani kina. – Mark nakazuje nam wyjść.
Zajmuję swoje miejsce za kasą, ale nie umiem się na niczym skupić, moje myśli co chwilę wracają do Owena i tego, co powiedział Mark. O czym wszyscy wiedzą, a ja nie mam pojęcia? Dlaczego brunet wolał narazić swoje zdrowie dla mnie, zamiast pozwolić pechowi mnie dopaść?
Z rozmyśleń wyrywa mnie głos Camille.
- India. – Zerka na nią. – Zastąpię cię. Dzwoniłam do Collinsa i na pogotowie, będą tu w ciągu kilku minut. Idź do Owena, chyba tego potrzebujesz.
Uśmiecham się do niej. Nie jesteśmy przyjaciółkami, ale znakomicie wyczuła mój nastrój.
- Dziękuję. W wakacje odrobię twoją zmianę, obiecuję – mówię i za chwilę pędzę korytarzem do pokoju pracowników.
Owen siedzi na tym samym krześle, na którym go zostawiłam, jego twarz nabiera dawnych kolorów. Jest w pozycji skulonej, by plecami nie dotykać ściany, ma zamknięte oczy i miarowo oddycha. Pozwalam łzom czającym się pod powiekami od kilkunastu minut spokojnie popłynąć. Brunet wyczuwa moją obecność, podnosi głowę.
- India.
Znowu ta mieszanka uczuć w jednym słowie. Podchodzę bliżej, kucam przed nim.
- Jak się czujesz? – pytam szeptem, ocierając potoki z policzków.
- Lepiej. – Patrzy mi w oczy. – Teraz znacznie lepiej.
Nie myśląc wiele, zarzucam mu ramiona na szyję i przytulam się do niego. Jeszcze nigdy nikt nie zrobił dla mnie tyle, co on. Jeszcze nikt nie był chętny poświęcić się dla mnie.
- Wystraszyłeś mnie.
Obejmuje mnie ciaśniej.
- Nie mogłem pozwolić, by coś ci się stało.
Wysuwam się, patrząc mu w oczy. Pora, bym dowiedziała się prawdy.
- Dlaczego to zrobiłeś? – Wygląda na zdezorientowanego. Pozwalam słowom płynąć. – Dlaczego ustawiłeś swoją dzisiejszą zmianę na tą samą porę, co moja? Dlaczego szedłeś z Markiem do magazynu? Dlaczego pozwoliłeś, bym we wrześniu wysypała ci na głowę popcorn? Dlaczego nie byłeś wściekły za wylanie na ciebie pół litra coli? Dlaczego na mnie nie nakrzyczałeś, gdy wybiłam ci palec? Dlaczego starasz się mnie chronić przed pechem, na który jestem skazana od dziecka?
Uśmiecha się łobuzersko, co przychodzi mu z lekkim trudem.
- Uważam, że twój pech jest uroczy.
Patrzę na niego twardo.
- Bądź poważny. Odpowiedz. Dlaczego chronisz mnie przed nieuniknionym?
Także wyraz jego twarzy staje się inny, sprawia, że niebieskooki wygląda na starszego.
- Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego to robię?
Kiwam potakująco głową. Chwyta moją twarz w swoje dłonie, nie pozwala mi odwrócić wzroku.
- Robię to wszystko, ponieważ…
Moje serce zaczyna bić szybciej, gdy delikatnie przyciska swoje wargi do moich ust. Są miękkie i ciepłe. Zamykam oczy i pozwalam brunetowi na pocałunek, rozchylam usta, by go pogłębił. Uświadamiam sobie, że po raz pierwszy w życiu nie mam nic przeciwko pocałunkowi, bo wiem, podświadomie czuję, że za nim nie kryją się puste obietnice, a wizja czegoś nowego i pięknego zarazem.
Delikatnie odrywa się ode mnie.
- Ponieważ cię kocham.
Patrzę na niego w milczeniu dłuższą chwilę, zanim pojmę sens jego słów.
- Chyba nie wiesz, na co się piszesz.
Śmieje się i przyciąga mnie z powrotem do siebie, nasze usta odnajdują się, a ja czuję coś podobnego do szczęścia.
Taki obrazek zastają pan Collins i ratownicy miejscowego pogotowia.
- Chyba nic mu nie jest – stwierdza nasz kierownik, a ja śmieję się prosto w usta chłopaka, który jako pierwszy poruszył w moim sercu nieznane mi dotąd struny.
****
Nazywam się India Goodluck, jestem ukochaną córką trzynasto-piątkowego pecha i po raz pierwszy od lat w coś wierzę. Wierzę, że od dziś, piątku 13 czerwca, każdy kolejny taki piątek będzie magiczny, bo spędzony u boku ukochanego mężczyzny.
21 czerwca 2014 r.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz