Po trzech miesiącach India wraca! ^^
Inspirację czerpałam z filmów/książki "Camp Rock" i "Niezgodna", a jedna ze scen nawiązuje do mangi/anime "Ao Haru Ride".
Pierwszy shot z Indią w roli głównej, którego akcja nie dzieje się na terenie Zjednoczonego Królestwa, a w Michigan w Stanach Zjednoczonych. To tam umiejscawiam Camp Sport.
Miłej lektury ;)
Inspirację czerpałam z filmów/książki "Camp Rock" i "Niezgodna", a jedna ze scen nawiązuje do mangi/anime "Ao Haru Ride".
Pierwszy shot z Indią w roli głównej, którego akcja nie dzieje się na terenie Zjednoczonego Królestwa, a w Michigan w Stanach Zjednoczonych. To tam umiejscawiam Camp Sport.
Miłej lektury ;)
______________________
Słońce, las, rozbiegane, radosne dzieciaki śmigające z jednego boiska na drugie, latające piłki. Uśmiecham się. Świat jest taki piękny. Głosy, piski, krople wody na skórze. Uwielbiam takie wakacje. Mogę jednocześnie pracować i wypoczywać po całym roku intensywnej nauki na studiach. Szum wody jeziora działa na mnie uspokajająco. Zaczytana nie martwię się chwilowo o nic. Przecież dzieciakom nie wpadną do głowy dziwne pomysły, prawda?
Koło mnie przebiega kilkuletnia dziewczynka z mysimi ogonkami. Uśmiecham się sama do siebie. Byłam taka sama jako dziecko – rozbiegana, nie umiałam znaleźć sobie miejsca na dłużej niż pięć minut. To dlatego tata zapisał mnie do szkółki piłkarskiej dla dziewczyn, w siódmej klasie sama zgłosiłam się do szkolnej drużyny koszykarskiej, a w liceum zaczęłam biegać na krótkich dystansach. Sport stał się moim sposobem na życie, a później całym życiem. To dlatego tutaj jestem. To dlatego od kilku lat co wakacje przyjeżdżam na Camp Sport i opiekuję się dziećmi, które w równym jak ja stopniu kochają sport. Uczę ich zasad gier zespołowych, biegam z nimi na czas i pilnuję, by się nie utopiły w jeziorze.
Właśnie rozlegają się czyjeś krzyki, które podrywają mnie z koca. Książka spada na piasek, zatrzaskując się, biegnę ku grupie dzieci, a stopa uderza w twardą okładkę. Biedna książka, długo ze mną chyba nie wytrzyma.
Kilka dziewczynek macha na mnie rękami, przekrzykują się, na ich twarzach maluje się przerażenie. Nie myśląc wiele, wymijam je i ruszam do wody, zimne fale otaczają moje ciało, gdy zanurzam się, by uratować topielca. Ruch za ruchem, moje ręce pracują prawie automatycznie, gdy nogami mącę wodę. Jeszcze tylko metr i zdołam chwycić wystającą z wody dłoń. Udaje mi się bez większego problemu objąć topicielkę, wynurzam się wraz z nią, zaczerpuje głęboko powietrze, a ja holuję ją do brzegu, gdzie jej koleżanki wręcz trzymają kciuki za jej powrót na suchy ląd.
Moje mięśnie pulsują bólem, w płucach mam ogień, a sól osiadła mi na policzkach. Oddycham ciężko, gdy nastolatka zostaje okryta ręcznikiem przez koleżankę. Patrzę na nią, a w moich oczach czai się morze złości. Co za nieodpowiedzialność. Jak można udać się na taką głębokość, dopiero ucząc się pływać? Czy to dziecko ma mózg?
Odrobinę wyczerpana wracam na swoje miejsce na sztucznej plaży i padam na koc, moja noga ląduje na książce. Wzdycham i odwracam się, by po nią sięgnąć, gdy pada na mnie czyjś cień.
Unoszę głowę, mrużąc oczy, parasol za moimi plecami nie daje mi tak dużego cienia, jakbym chciała. Patrzę na postać i ciężko wzdycham. Nie mam ochoty na pogawędkę z obozową gwiazdą.
- Czego chcesz? - pytam szorstko, nie siląc się nawet na sztuczny uśmiech. Lepiej nie dawać temu osobnikowi nadziei, że być może jednak go lubię. - Mam ci wysmarować plecki, bo się spalisz na słoneczku?
Mężczyzna spogląda na mnie z obojętnym wyrazem twarzy, ale jego zielone oczy się śmieją. Świetnie, nic się nie zmieniło. Wciąż jestem dla niego głównym źródłem rozbawienia. Od tygodni pojawia się przy mnie, gdy coś mi nie wychodzi. Od tygodni nabija się ze mnie za każdym razem, gdy jakieś dziecko mnie nie posłucha i wpakuje się w kłopoty. Nie będę mu tłumaczyć, że nie jestem na studiach pedagogicznych, a studiuję kulturę Ameryki Łacińskiej i Półwyspu Iberyjskiego. Ale on i tak nie przyjmie tego do wiadomości, będzie upierał się przy swoim. Czasami naprawdę mam wątpliwości, czy jest ode mnie rok starszy, zachowuje się jak jeden z moich podopiecznych. A akurat jego nie mam ochoty niańczyć.
- Nie, nie po to tu jestem, India - odpowiada, przechylając głowę na prawo, by choć trochę osłonić twarz przed słońcem pod cieniem parasola. - Poza tym pewnie zamiast olejku posmarowałabyś mnie jakimś klejem czy innym paskudztwem, byle tylko móc się ze mnie pośmiać.
- Nie, nie po to tu jestem, India - odpowiada, przechylając głowę na prawo, by choć trochę osłonić twarz przed słońcem pod cieniem parasola. - Poza tym pewnie zamiast olejku posmarowałabyś mnie jakimś klejem czy innym paskudztwem, byle tylko móc się ze mnie pośmiać.
- Śmiech to zdrowie - ripostuję. - A ja marzę o tym, by umrzeć ze śmiechu.
Jego wzrok wciąż utkwiony jest w mojej twarzy, jakby chciał mnie przejrzeć na wylot. Wzdycham ponownie. Chłopak zakłóca moją przestrzeń osobistą, zaczynam się niecierpliwić, gdy wciąż milczy.
- Czego chcesz? - ponawiam pytanie. - Raczej nie przyszedłeś tutaj, by konwersować ze mną o uspokajającym wpływie uderzeń fal na emocje targające psychopatami.
Uśmiecha się pobłażliwie, jego rozbawienie nie znika.
- Chciałem ci podziękować.
Otwieram szeroko usta. Niebo chyba zamarzło, zamieniło się w śliczne lodowisko, na którym Lucyfer zarobi krocie, jeśli tylko wpuści na nie swoich więźniów. O ile zechcą opuścić swoje miejsca w gorących kotłach.
- Słucham?
Czy ja dostrzegam na jego twarzy zażenowanie? Przenosi wzrok na opalające się w pobliżu nastolatki, plotkujące głośno o ostatnio oglądanym meczu koszykówki ligi juniorskiej i co chwila na niego zerkające. No tak, przecież nie mogę zapominać o tym, że przede mną stoi Jay Parker, najlepszy zawodnik tejże ligi. Najbardziej zadufany w sobie człowiek, jakiego poznałam. Narcystyczny młodzieniec, który za karę uznaje wolontariat na obozie sportowym dla młodzieży. Zamiast być wdzięczny wujkowi, Aaronowi Parkerowi, że za jego ostatni wybryk zgodził się, by ten dołączył do kadry opiekunów, robi za księżniczkę, której wszystko się należy. Dlatego właśnie nigdy nie chciałam robić wielkiej sportowej kariery - bałam się, że woda sodowa uderzy mi do głowy i zapomną o tym, dlaczego w ogóle zaczęłam uprawiać sport.
- Dziękuję. Za uratowanie Kristen. Gdyby nie ty, pewnie by utonęła. Dziękuję.
Wstaję, otrzepuję koc i chwytam książkę. Prostuję się i patrzę mu prosto w oczy, mam nadzieję, że moje spojrzenie jest chłodne i wyraża obrzydzenie. Nie wyczuwam szczerości w słowach chłopaka, mówi to wszystko tylko dlatego, że tak wypada.
- A gdyby nie ty, pewnie w ogóle nie weszłaby do wody. - Chowam książkę do wielkiej torby, którą biorę ze sobą na plażę. - Mogę się założyć o litr lodów brzoskwiniowych, że to przez ciebie ruszyła na otwarte jezioro.
Jay jest opiekunem drużyny dwunastu nastolatków najbardziej uzdolnionych koszykarsko. Jego zadaniem jest ich pilnowanie, szkolenie, organizowanie wolnego czasu i próby integracji z innymi dzieciakami. Ja jestem opiekunem głównym wszystkich drużyn, na moich barkach spoczywa planowanie ich dnia, opieka, zapewnienie wiktu i opierunku, wymyślanie atrakcji, a także kontakt osobisty z każdym z pięćdziesiątki młodych sportowców. Ostatnie dwa turnusy dałam radę, ale w tym roku, gdy dołączył do nas Parker, mam niemałe problemy z posłuszeństwem podopiecznych, koszykarz nastawia ich przeciwko mnie. Nie wiem, co chce przez to uzyskać, ale się nie dam. Podczas Dnia Tolerancji pokażę mu, jak umiem trzymać w szranki całą młodzież.
A także znowu zobaczę Beę i Travisa.
Uśmiecham się. Myśl o tej dwójce utrzyma mój dobry nastrój, nieważne co powie mi Jay.
Uśmiecham się. Myśl o tej dwójce utrzyma mój dobry nastrój, nieważne co powie mi Jay.
- Chciałem tylko, by pokazała mi, jak pływa - tłumaczy się zielonooki, a brązowy kosmyk włosów opada mu na policzek. Jako koszykarz nie powinien mieć tak długich włosów, ale nie obetnie ich, w końcu zrobił z nich swój znak markowy. - Twierdziła, że poczyniła ogromne postępy więc chciałem to sprawdzić. - Zażenowany drapie się po karku. - Chyba jestem ci winien te lody.
- Daruj sobie. - Robię dwa kroki w stronę domku spotkań. - Pewnie czegoś byś mi do nich nasypał, nie cierpisz przegrywać w jakiejkolwiek grze. - Odchodzę, czując na plecach wzrok szatyna. Boże, daj mi siłę, inaczej go zabiję, a ciało zakopię pod drzewem.
Na całe szczęście reszta dnia mija mi znośnie, Kristen osobiście przychodzi do mojego domku, by mi podziękować za uratowanie życia, także Aaron jest dumny z mojej postawy, obmyśla, jaki by tu dla mnie medal stworzyć. Nie chcę medalu. Nie mogę po prostu dopuścić, by na obozie szerzyła się głupota i lekkomyślność.
Dni mijają mi na obozie bardzo szybko. Kolejne spotkania, treningi, konferencje z opiekunami i Aaronem zajmują wiele czasu, ale sprawiają mi też przyjemność, cieszę się, że zrobiłam licencję sędziego w kilku dziedzinach sportowych, dzięki temu mam niemały autorytet wśród podopiecznych i czują do mnie respekt.Tylko Jay zakłóca taki obraz mnie, irytuje mnie i doprowadza do moich częstszych wybuchów. Dzieciaki chyba coś zauważyły, bo dziwnie mi się przypatrują podczas posiłków. Częściej wychodzę więc na samotne spacery, by ochłonąć i pozbierać myśli. Chłodne ranki, gdy znad jeziora unosi się lekka mgła opadająca na moje okryte ulubionym swetrem ramiona, a świat dopiero budzi się do życia, pozwalają mi choć na chwilę zapomnieć o problemach. A te zaczynają się mnożyć z każdą godziną. Nadchodzi Dzień Tolerancji, a mnie jak co roku ściska się żołądek na samą myśl o tym. Jak dzieciaki zareagują na naszych gości? Czy będę chciały się z nimi bawić, czy może we własnym towarzystwie będą spędzały czas? Czy ktoś będzie się czuł niekomfortowo? Czy ponownie wybuchną kłótnie? Te pytania przyprawiają mnie o ból głowy.
I bezsenność.
To przez nią tego wieczora siedzę na stołówce, którą niedawno skończyłam sprzątać wściekła na Parkera. Jay wymyślił walkę na jedzenie podczas kolacji, młodzież szybko to podłapała. W powietrzu latały pomidory, kromki grzanek, oberwałam pomarańczą w czoło, bo ktoś dotarł do stołu w owocami. Moje krzyki zdały się na nic, wszędzie rozbrzmiewały śmiechy i okrzyki typu: "Do ataku! Zniszczmy Gwiazdę Śmierci!". Po jakimś czasie stołówkowicze podzielili się na dwa obozy, a ja pozostałam sama na środku pola bitwy. Wrzawa ucichła dopiero, gdy Jay obrzucił mnie budyniem czekoladowym. Breja spływała po mojej twarzy wraz ze łzami bezsilności, a koszykarz stał jak zamurowany. Moja ukochana biała koszulka nadaje się teraz tylko do wyrzucenia. Opuściłam stołówkę, głośno trzaskając drzwiami, wyminęłam Aarona, który zaalarmowany hałasem, zmierzał właśnie w jej stronę, nie tłumaczyłam mu, co takiego się wydarzyło, zamknęłam się w swoim domku, oporządziłam i wróciłam, by wygonić wszystkich i przenieść całą złość wypełniającą każdą, nawet najmniejszą komórkę mojego ciała, na sprzątanie. Trzy godziny pomogły mi wrócić do jako takiej stabilności psychicznej.
Siedzę przy stole, dłonie spoczywają na kolanach, a głowa opada na blat drewnianego stołu. brązowe włosy tworzą aureolę, gdy z zamkniętymi oczami opieram się czołem o mebel. Jest już późno, w pomieszczeniu pali się tylko jedna jarzeniówka, pani Cortez, kucharka, rzuciła mi współczujące spojrzenie, zanim opuściła to miejsce, zostawiając mi klucze. Jako opiekun główny mogę przebywać w każdym pomieszczeniu ile chcę, muszę jedynie zamykać za sobą. Klucze ciążą mi lekko w prawej kieszeni dżinsów. Oddycham spokojnie, szukając w sobie oznak zmęczenia, ale nic. Znowu nie zasnę.
Słyszę czyjeś kroki na drewnianej podłodze, ale nie odwracam głowy. To pewnie nikt obcy, campus otoczony jest płotem, a wynajęta firma ochroniarska strzeże terenu obozu. Nie czuję, by ktoś do mnie dzwonił, więc wszystko powinno być w porządku. Gość staje niedaleko stołu, po chwili zajmuje miejsce naprzeciwko mnie i także opiera głowę o blat. Irytuje mnie to, powtarza moje ruchy, by uzyskać tą samą pozycję. Czy nie może siedzieć inaczej?
Przekrzywiam głowę i otwieram głowę, by spojrzeć, kto taki przyszedł tu o takiej porze.
Natrafiam na spojrzenie zielonych oczu.
Szlag.
Jay.
Tylko on może kogoś naśladować, to jego ulubiona forma gnębienia. Zastanawia mnie jednak, dlaczego to ja muszę być jego celem na obozie? Denerwuje mnie to potwornie.
- Co ty tu robisz, Parker? - pytam szeptem. Nie chcę zbytnio zakłócać ciszy wokół mnie, która tak mnie uspokaja. - Biedne dziecko nie może zasnąć bez swojego pluszowego misia?
Wzdycha, zamykając na chwilę oczy.
- Dlaczego mówisz mi po nazwisku? I nie, powodem mojego niespania nie jest brak pluszowego misia - dla twojej informacji, nie śpię z misiem od ósmego roku życia - tylko ty.
- Ja? Och, nie mów, że przyśniło ci się, że cię zabiłam i przyszedłeś tu, by sprawdzić, czy czasem nie szykuję dla ciebie szubienicy?
- Nie, nie dlatego tu jestem. I czy mogłabyś skończyć z tym sarkazmem? Bo, wybacz za sformułowanie, ale zamiast jawić się przez jego używanie jako osoba inteligentna, wydajesz się jedynie dziwaczką. To dlatego dzieciaki wolę spędzać czas ze mną.
- Och, naprawdę? - Prostuję się, a zielonooki patrzy na mnie z uniesioną brwią. - Wybacz. - Teraz ja wzdycham. - Już nie będę. To powiesz mi wreszcie, dlaczego tu przeszedłeś?
- Chciałem zobaczyć, czy już się uporałaś ze sprzątaniem. I czy jeszcze żyjesz. I chciałem przeprosić, że zacząłem tę bitwę.
- Zniszczyłeś mi koszulkę - zauważam.
Przeczesuje dłonią włosy i uśmiecha się zawstydzony.
- Tak, wiem o tym. - Zerka na mnie przelotnie. - Odkupię ci taką samą. Albo podobną.
Macham dłonią.
- Nie trzeba. Choć będę za nią tęskniła. - Zdobywam się na delikatny uśmiech. - Uporałam się ze sprzątaniem, pomogło mi to trochę pozbyć się złości na ciebie. - Przewraca oczami i sam się uśmiecha. - Dzięki za troskę.
- Nie ma za co. - Zerka na zegar za moimi plecami. - Masz zamiar wrócić na noc do domku?
Odwracam się i również zerkam na wyświetlacz.
Dochodzi północ.
- Tak, teraz już mam taki zamiar. Nie chcę spotkać żadnego ducha. Jeszcze jakiegoś wystraszę i już nigdy nie wróci na ziemię.
Śmieje się ciepło z mojego żartu.
- Gdybym był duchem, chciałbym spotkać taką śliczną dziewczynę jak ty - mówi, patrząc mi prosto w oczy.
Nie przepadam za komplementami, zawsze odbieram je jako małe kłamstwa, nigdy nie wywołują one u mnie rumieńców. Tak samo jest tym razem. Patrzę jedynie na chłopaka i zastanawiam się, co nim kierowało, że to powiedział.
Podnosi się z miejsca i patrzy na mnie.
- Idziemy? - Wyciąga ku mnie dłoń.
Kiwam jedynie głową, sprawdzam, czy mam klucze w kieszeni i kieruję się do wyjścia. Jay idzie za mną, dziwnie się czuję, wyczuwając jego ciepły oddech na karku. Opuszczamy wspólnie stołówkę, zamykam za nami drzwi na klucz, proszę Parkera, by sprawdził, czy na pewno zamknęłam.
- Zamknięte. - Błyska śnieżnobiałymi zębami w noc. - Nawet taran by tego nie rozwalił.
- Och, zdziwiłbyś się.
Spoglądam w stronę lasu, czując dreszcze. Nie spodziewałam się, że aż tak się ochłodzi. Obejmuję się ramionami i schodzę schodkami na jasną śnieżkę prowadzącą do domków. Parker stoi koło mnie i narzuca mi na ramiona swoją skórzaną kurtkę.
Patrzę na niego zaskoczona, ale ściskam ją dłońmi przy kołnierzu. Jay pozostaje w białym T - shircie.
- Dziękuję - zwracam się do niego. - Ale teraz to tobie jest zimno.
Wzrusza ramionami i wkłada dłonie do tylnych kieszeni dżinsów.
- Nie szkodzi, przeżyję.
Wpada mi do głowy pomysł.
- Obejmij mnie.
- Słucham?
Patrzy na mnie zaskoczony.
- Obejmij mnie w pasie. Wtedy twoja ręka znajdzie się pod kurtką i może choć trochę się ogrzejesz.
Śmieje się, ale wykonuje moją prośbę, jego ramie oplata mnie niczym winorośl, chłopak przytula mnie do siebie, połowa jego ciała schowana jest pod materiałem.
- Czasami twój altruizm działa mi na nerwy, wiesz? - zagaduje. - Pomagasz bezinteresownie wszystkim, nawet wiewiórkom zamieszkującym obóz.
- Po prostu uważam, że każdemu należy się pomoc.
Idziemy przez chwilę w całkowitej ciszy, od mojego domku wciąż dzieli nas kilkanaście metrów.
- Tak samo jak dla każdego trzeba być miłym i każdemu udzielać potrzebnych informacji? - Zerkam na niego z boku, jest ode mnie wyższy o kilkanaście centymetrów. - Znam twoją niezgodność, India. - Uśmiecha się podejrzanie. - To altruizm, serdeczność i erudycja.
Przystaję przed gankiem do domku.
- O, czyli wiesz o niezgodnych? Czyżbyś jednak umiał czytać?
- India, to znowu był sarkazm - upomina mnie. - Tak się składa, że mam dwie młodsze siostry, które są wielkimi fankami prozy Veronici Roth. Zaciągnęły mnie do kina na "Niezgodną" i mówiły o niej przez kilka ładnych dni, więc co nieco o niezgodnych wiem. - Puszcza mi oczko.
- Daruj sobie. - Robię dwa kroki w stronę domku spotkań. - Pewnie czegoś byś mi do nich nasypał, nie cierpisz przegrywać w jakiejkolwiek grze. - Odchodzę, czując na plecach wzrok szatyna. Boże, daj mi siłę, inaczej go zabiję, a ciało zakopię pod drzewem.
Na całe szczęście reszta dnia mija mi znośnie, Kristen osobiście przychodzi do mojego domku, by mi podziękować za uratowanie życia, także Aaron jest dumny z mojej postawy, obmyśla, jaki by tu dla mnie medal stworzyć. Nie chcę medalu. Nie mogę po prostu dopuścić, by na obozie szerzyła się głupota i lekkomyślność.
****
I bezsenność.
To przez nią tego wieczora siedzę na stołówce, którą niedawno skończyłam sprzątać wściekła na Parkera. Jay wymyślił walkę na jedzenie podczas kolacji, młodzież szybko to podłapała. W powietrzu latały pomidory, kromki grzanek, oberwałam pomarańczą w czoło, bo ktoś dotarł do stołu w owocami. Moje krzyki zdały się na nic, wszędzie rozbrzmiewały śmiechy i okrzyki typu: "Do ataku! Zniszczmy Gwiazdę Śmierci!". Po jakimś czasie stołówkowicze podzielili się na dwa obozy, a ja pozostałam sama na środku pola bitwy. Wrzawa ucichła dopiero, gdy Jay obrzucił mnie budyniem czekoladowym. Breja spływała po mojej twarzy wraz ze łzami bezsilności, a koszykarz stał jak zamurowany. Moja ukochana biała koszulka nadaje się teraz tylko do wyrzucenia. Opuściłam stołówkę, głośno trzaskając drzwiami, wyminęłam Aarona, który zaalarmowany hałasem, zmierzał właśnie w jej stronę, nie tłumaczyłam mu, co takiego się wydarzyło, zamknęłam się w swoim domku, oporządziłam i wróciłam, by wygonić wszystkich i przenieść całą złość wypełniającą każdą, nawet najmniejszą komórkę mojego ciała, na sprzątanie. Trzy godziny pomogły mi wrócić do jako takiej stabilności psychicznej.
Siedzę przy stole, dłonie spoczywają na kolanach, a głowa opada na blat drewnianego stołu. brązowe włosy tworzą aureolę, gdy z zamkniętymi oczami opieram się czołem o mebel. Jest już późno, w pomieszczeniu pali się tylko jedna jarzeniówka, pani Cortez, kucharka, rzuciła mi współczujące spojrzenie, zanim opuściła to miejsce, zostawiając mi klucze. Jako opiekun główny mogę przebywać w każdym pomieszczeniu ile chcę, muszę jedynie zamykać za sobą. Klucze ciążą mi lekko w prawej kieszeni dżinsów. Oddycham spokojnie, szukając w sobie oznak zmęczenia, ale nic. Znowu nie zasnę.
Słyszę czyjeś kroki na drewnianej podłodze, ale nie odwracam głowy. To pewnie nikt obcy, campus otoczony jest płotem, a wynajęta firma ochroniarska strzeże terenu obozu. Nie czuję, by ktoś do mnie dzwonił, więc wszystko powinno być w porządku. Gość staje niedaleko stołu, po chwili zajmuje miejsce naprzeciwko mnie i także opiera głowę o blat. Irytuje mnie to, powtarza moje ruchy, by uzyskać tą samą pozycję. Czy nie może siedzieć inaczej?
Przekrzywiam głowę i otwieram głowę, by spojrzeć, kto taki przyszedł tu o takiej porze.
Natrafiam na spojrzenie zielonych oczu.
Szlag.
Jay.
Tylko on może kogoś naśladować, to jego ulubiona forma gnębienia. Zastanawia mnie jednak, dlaczego to ja muszę być jego celem na obozie? Denerwuje mnie to potwornie.
- Co ty tu robisz, Parker? - pytam szeptem. Nie chcę zbytnio zakłócać ciszy wokół mnie, która tak mnie uspokaja. - Biedne dziecko nie może zasnąć bez swojego pluszowego misia?
Wzdycha, zamykając na chwilę oczy.
- Dlaczego mówisz mi po nazwisku? I nie, powodem mojego niespania nie jest brak pluszowego misia - dla twojej informacji, nie śpię z misiem od ósmego roku życia - tylko ty.
- Ja? Och, nie mów, że przyśniło ci się, że cię zabiłam i przyszedłeś tu, by sprawdzić, czy czasem nie szykuję dla ciebie szubienicy?
- Nie, nie dlatego tu jestem. I czy mogłabyś skończyć z tym sarkazmem? Bo, wybacz za sformułowanie, ale zamiast jawić się przez jego używanie jako osoba inteligentna, wydajesz się jedynie dziwaczką. To dlatego dzieciaki wolę spędzać czas ze mną.
- Och, naprawdę? - Prostuję się, a zielonooki patrzy na mnie z uniesioną brwią. - Wybacz. - Teraz ja wzdycham. - Już nie będę. To powiesz mi wreszcie, dlaczego tu przeszedłeś?
- Chciałem zobaczyć, czy już się uporałaś ze sprzątaniem. I czy jeszcze żyjesz. I chciałem przeprosić, że zacząłem tę bitwę.
- Zniszczyłeś mi koszulkę - zauważam.
Przeczesuje dłonią włosy i uśmiecha się zawstydzony.
- Tak, wiem o tym. - Zerka na mnie przelotnie. - Odkupię ci taką samą. Albo podobną.
Macham dłonią.
- Nie trzeba. Choć będę za nią tęskniła. - Zdobywam się na delikatny uśmiech. - Uporałam się ze sprzątaniem, pomogło mi to trochę pozbyć się złości na ciebie. - Przewraca oczami i sam się uśmiecha. - Dzięki za troskę.
- Nie ma za co. - Zerka na zegar za moimi plecami. - Masz zamiar wrócić na noc do domku?
Odwracam się i również zerkam na wyświetlacz.
Dochodzi północ.
- Tak, teraz już mam taki zamiar. Nie chcę spotkać żadnego ducha. Jeszcze jakiegoś wystraszę i już nigdy nie wróci na ziemię.
Śmieje się ciepło z mojego żartu.
- Gdybym był duchem, chciałbym spotkać taką śliczną dziewczynę jak ty - mówi, patrząc mi prosto w oczy.
Nie przepadam za komplementami, zawsze odbieram je jako małe kłamstwa, nigdy nie wywołują one u mnie rumieńców. Tak samo jest tym razem. Patrzę jedynie na chłopaka i zastanawiam się, co nim kierowało, że to powiedział.
Podnosi się z miejsca i patrzy na mnie.
- Idziemy? - Wyciąga ku mnie dłoń.
Kiwam jedynie głową, sprawdzam, czy mam klucze w kieszeni i kieruję się do wyjścia. Jay idzie za mną, dziwnie się czuję, wyczuwając jego ciepły oddech na karku. Opuszczamy wspólnie stołówkę, zamykam za nami drzwi na klucz, proszę Parkera, by sprawdził, czy na pewno zamknęłam.
- Zamknięte. - Błyska śnieżnobiałymi zębami w noc. - Nawet taran by tego nie rozwalił.
- Och, zdziwiłbyś się.
Spoglądam w stronę lasu, czując dreszcze. Nie spodziewałam się, że aż tak się ochłodzi. Obejmuję się ramionami i schodzę schodkami na jasną śnieżkę prowadzącą do domków. Parker stoi koło mnie i narzuca mi na ramiona swoją skórzaną kurtkę.
Patrzę na niego zaskoczona, ale ściskam ją dłońmi przy kołnierzu. Jay pozostaje w białym T - shircie.
- Dziękuję - zwracam się do niego. - Ale teraz to tobie jest zimno.
Wzrusza ramionami i wkłada dłonie do tylnych kieszeni dżinsów.
- Nie szkodzi, przeżyję.
Wpada mi do głowy pomysł.
- Obejmij mnie.
- Słucham?
Patrzy na mnie zaskoczony.
- Obejmij mnie w pasie. Wtedy twoja ręka znajdzie się pod kurtką i może choć trochę się ogrzejesz.
Śmieje się, ale wykonuje moją prośbę, jego ramie oplata mnie niczym winorośl, chłopak przytula mnie do siebie, połowa jego ciała schowana jest pod materiałem.
- Czasami twój altruizm działa mi na nerwy, wiesz? - zagaduje. - Pomagasz bezinteresownie wszystkim, nawet wiewiórkom zamieszkującym obóz.
- Po prostu uważam, że każdemu należy się pomoc.
Idziemy przez chwilę w całkowitej ciszy, od mojego domku wciąż dzieli nas kilkanaście metrów.
- Tak samo jak dla każdego trzeba być miłym i każdemu udzielać potrzebnych informacji? - Zerkam na niego z boku, jest ode mnie wyższy o kilkanaście centymetrów. - Znam twoją niezgodność, India. - Uśmiecha się podejrzanie. - To altruizm, serdeczność i erudycja.
Przystaję przed gankiem do domku.
- O, czyli wiesz o niezgodnych? Czyżbyś jednak umiał czytać?
- India, to znowu był sarkazm - upomina mnie. - Tak się składa, że mam dwie młodsze siostry, które są wielkimi fankami prozy Veronici Roth. Zaciągnęły mnie do kina na "Niezgodną" i mówiły o niej przez kilka ładnych dni, więc co nieco o niezgodnych wiem. - Puszcza mi oczko.
Przewracam oczami, ale uśmiecham się do niego, po czym wyswobadzam z kurtki, którą oddaję chłopakowi.
- Dziękuję za kurtkę. I za odprowadzenie mnie pod domek. Jak widać żaden duch nie chciał mnie odwiedzić.
- Bo nie chciał zadrzeć z takim przystojnym koszykarzem jak ja. - Wypina dumnie pierś, uderzam w nią słabo pięścią. - A to za co? Aż tak ci się podoba moja klata? Wystarczyło tylko powiedzieć. - Szczerzy się.
- Jak dla mnie jest tylko zbiorem mięśni, skóry i naczyń krwionośnych, a także żeber chroniących twoje płuca, ale wmawiaj sobie dalej, że twoja klata może się komuś podobać poza tobą. Co kto woli.
- Jesteś zazdrosna, bo nigdy nie widziałaś takiej klaty jak moja. - Ponownie puszcza mi oczko, a ja parskam śmiechem chyba po raz pierwszy w jego towarzystwie. I z jego żartu.
- Nie - odpowiadam. - Nigdy nie widziałam kogoś tak zapatrzonego w siebie jak ty. Ale nie jesteś wcale aż taki straszny. - Uśmiecham się do niego.
- Czyżbyś jednak mnie lubiła? - pyta z wielkim bananem na twarzy.
- Tego nie powiedziałam. Ale to mało prawdopodobne. Jesteś moim utrapieniem od pięciu tygodni, powiedzmy, że raczej przyzwyczaiłam się do twojego zachowania. Choć je ledwo toleruję. - Wchodzę po schodkach, z werandy patrzę na chłopaka. - Dobranoc, Jay. Wyśpij się porządnie. Jutro czeka nas ciekawy dzień.
Otwieram drzwi do swojego domku.
- Dobranoc, India - dochodzi mnie jego głos, a po chwili słyszę, jak odchodzi, cicho nucąc po nosem.
Może nie jest aż taki zły, jak myślałam?
Może.
- Dziękuję za kurtkę. I za odprowadzenie mnie pod domek. Jak widać żaden duch nie chciał mnie odwiedzić.
- Bo nie chciał zadrzeć z takim przystojnym koszykarzem jak ja. - Wypina dumnie pierś, uderzam w nią słabo pięścią. - A to za co? Aż tak ci się podoba moja klata? Wystarczyło tylko powiedzieć. - Szczerzy się.
- Jak dla mnie jest tylko zbiorem mięśni, skóry i naczyń krwionośnych, a także żeber chroniących twoje płuca, ale wmawiaj sobie dalej, że twoja klata może się komuś podobać poza tobą. Co kto woli.
- Jesteś zazdrosna, bo nigdy nie widziałaś takiej klaty jak moja. - Ponownie puszcza mi oczko, a ja parskam śmiechem chyba po raz pierwszy w jego towarzystwie. I z jego żartu.
- Nie - odpowiadam. - Nigdy nie widziałam kogoś tak zapatrzonego w siebie jak ty. Ale nie jesteś wcale aż taki straszny. - Uśmiecham się do niego.
- Czyżbyś jednak mnie lubiła? - pyta z wielkim bananem na twarzy.
- Tego nie powiedziałam. Ale to mało prawdopodobne. Jesteś moim utrapieniem od pięciu tygodni, powiedzmy, że raczej przyzwyczaiłam się do twojego zachowania. Choć je ledwo toleruję. - Wchodzę po schodkach, z werandy patrzę na chłopaka. - Dobranoc, Jay. Wyśpij się porządnie. Jutro czeka nas ciekawy dzień.
Otwieram drzwi do swojego domku.
- Dobranoc, India - dochodzi mnie jego głos, a po chwili słyszę, jak odchodzi, cicho nucąc po nosem.
Może nie jest aż taki zły, jak myślałam?
Może.
****
Już dawno nie obudziłam się z uśmiechem na ustach, ale dzisiaj jest powód, bym tak wyglądała zaraz po opuszczeniu łóżka.
Dzisiaj jest Dzień Tolerancji, co oznacza przyjazd mojej młodszej siostry i Travisa. Nucę pod nosem, szukając w szafie ulubionej sukienki w drobne kwiaty. Brązowe włosy związuję w wysoki kucyk, co uwydatnia moje kości policzkowe. W ekspresowym tempie nakładam minimalny makijaż, ubieram sandałki i prawie że w podskokach kieruję się na stołówkę, skąd dochodzą mnie dziecięce śmiechy.
Wchodzę do środka i posyłam uśmiech każdemu, kogo mijam. Stojąc przy szwedzkim stole i zastanawiając się, co wziąć sobie na śniadanie, słyszę chrząknięcie. Odwracam się i widzę Jaya ubranego w sprane dżinsy i biały t-shirt opinający jego ciało.
Do niego także się uśmiecham, gdy taksuje mnie wzrokiem.
- Dzień dobry - witam się. - Mam nadzieję, że żaden duch cię nie nawiedził, gdy wracałeś do domku?
- Cześć. Nadzieja matką głupich. Ale nie, nie nawiedził mnie. - Sięga po miseczkę jogurtu, jako aktywny sportowiec musi trzymać się diety. - A ty? Spałaś czy może wpatrywałaś się w blat biurka?
Posyłam mu sójkę w bok.
- Spałam, dzięki, że pytasz. - Sięgam po ciemną bułkę. - Śniło mi się, że gonię cię z siekierą w ręce, to było takie piękne.
- Na pewno goniłaś mnie dlatego, że chciałaś autograf. - Puszcza mi oczko.
Jako jedyni stoimy przy stole, pozostali obozowicze zasiadają na ławach ustawionych w sali. I patrzą na nas. Pięćdziesiąt par oczu wpatrzonych jest we mnie i Jaya. Który chyba ze mną flirtuję.
Biorę miseczkę owoców w syropie i kieruję się ze śniadaniem w rękach do stolika opiekunów. Jay idzie za mną jak cień, zasiada po mojej prawej stronie na długiej ławie, na której siedzą już nasi koledzy z załogi, rozmawiają żywnie o nadchodzących odwiedzinach i szybciej niż zwykle konsumują śniadanie.
- Jesteś dziwnie podekscytowana - zauważa mój towarzysz.
Gryzę bułkę i wbijam widelec w połówkę brzoskwini.
- Bo to mój ulubiony dzień na obozie - odpowiadam, starając się nie udławić przez szybkie jedzenie. - To te kilkanaście godzin, podczas których dzieciaki uczą się najwięcej na obozie. Stają się dojrzalsi i szerzej spoglądają na otaczające ich świat, budzi się w nich empatia i chęć niesienie pomocy - opowiadam, a Jay wpatruje się we mnie intensywnie zielonymi oczami. - Co jest? - pytam, przełykając ostatni kawałek owocu. - Dlaczego tak mi się przypatrujesz?
- Nic takiego - odpowiada z lekkim uśmiechem. - Tylko oczy ci się świecą jak dwa światełka na święta.
- To coś złego?
- Nie. - Śmieje się przez chwilę. - Wyglądasz wtedy piękniej niż zwykle.
Kolejny komplement, który przyjmuję z obojętnym wyrazem twarzy. Nie trafia on do mnie, choć zastanawia mnie ta zmiana odległości między naszymi twarzami. Przenoszę wzrok na Aarona, który właśnie pojawia się przy naszym stole.
- Dzień dobry, komendancie - witam się ze złośliwym uśmiechem.
- Dzień dobry, dzieciaki. Mam nadzieję, że się wyspaliście - spogląda po kolei na opiekunów - bo to jest wasz dzień próby. Oprócz naszych dzieciaków, które już dały się wam we znaki, przyjmuje pod pieczę grupę wyjątkowych osób. - Kiwa na mnie dłonią. - India, wytłumacz kolegom dokładnie, o co chodzi.
Wstaję i zaczynam przemowę.
- Musimy mieć na uwadze, że nasi goście różnią się od naszych podopiecznych, potrzebują więcej naszej uwagi i czasu. Nie możemy jednak przy tym zaniedbywać obozowiczów Camp Sport. To będzie sprawdzian dla was i waszych umiejętności opiekuńczych. Nie macie się jednak czym martwić - posyłam kolegom uśmiech - jestem pewna, że sobie poradzicie, jesteście przygotowani do takiego wyznania. - Rozglądam się po stołówce. - Została nam godzina do przyjazdu busa, zabierzcie swoje grupy i udajcie się do domków. Sprawdźcie, czy wszystko jest posprzątane i zgromadźcie się na placu głównym. Widzimy się niedługo.
Opiekunowie wstają z ław i zmierzają do swoich grup, Jay wciąż siedzi obok mnie.
- Jay, ty też musisz już iść. Więc dlaczego nie idziesz?
- Chciałem poczekać, aż zjesz śniadanie. - Napotyka moje spojrzenie, które posyłam mu spode łba. - Mam sobie iść?
Wzdycham, podnosząc oczy na sufit.
- Tak, Jay, idź już sobie!
Wstaje, śmiejąc się i niespodziewanie cmoka mnie w czoło. Widelec z kawałkiem brzoskwini zastyga w drodze do moich ust.
- Do zobaczenia później, India. - Posyła mi ostatnie spojrzenie i idzie do swojej grupy.
Odnoszę miseczkę do okienka, opuszczam stołówkę i zmierzam do swojego domku.
Już za godzinę spotkam się z Beą i Travisem. Nie mogę się doczekać.
Dzisiaj jest Dzień Tolerancji, co oznacza przyjazd mojej młodszej siostry i Travisa. Nucę pod nosem, szukając w szafie ulubionej sukienki w drobne kwiaty. Brązowe włosy związuję w wysoki kucyk, co uwydatnia moje kości policzkowe. W ekspresowym tempie nakładam minimalny makijaż, ubieram sandałki i prawie że w podskokach kieruję się na stołówkę, skąd dochodzą mnie dziecięce śmiechy.
Wchodzę do środka i posyłam uśmiech każdemu, kogo mijam. Stojąc przy szwedzkim stole i zastanawiając się, co wziąć sobie na śniadanie, słyszę chrząknięcie. Odwracam się i widzę Jaya ubranego w sprane dżinsy i biały t-shirt opinający jego ciało.
Do niego także się uśmiecham, gdy taksuje mnie wzrokiem.
- Dzień dobry - witam się. - Mam nadzieję, że żaden duch cię nie nawiedził, gdy wracałeś do domku?
- Cześć. Nadzieja matką głupich. Ale nie, nie nawiedził mnie. - Sięga po miseczkę jogurtu, jako aktywny sportowiec musi trzymać się diety. - A ty? Spałaś czy może wpatrywałaś się w blat biurka?
Posyłam mu sójkę w bok.
- Spałam, dzięki, że pytasz. - Sięgam po ciemną bułkę. - Śniło mi się, że gonię cię z siekierą w ręce, to było takie piękne.
- Na pewno goniłaś mnie dlatego, że chciałaś autograf. - Puszcza mi oczko.
Jako jedyni stoimy przy stole, pozostali obozowicze zasiadają na ławach ustawionych w sali. I patrzą na nas. Pięćdziesiąt par oczu wpatrzonych jest we mnie i Jaya. Który chyba ze mną flirtuję.
Biorę miseczkę owoców w syropie i kieruję się ze śniadaniem w rękach do stolika opiekunów. Jay idzie za mną jak cień, zasiada po mojej prawej stronie na długiej ławie, na której siedzą już nasi koledzy z załogi, rozmawiają żywnie o nadchodzących odwiedzinach i szybciej niż zwykle konsumują śniadanie.
- Jesteś dziwnie podekscytowana - zauważa mój towarzysz.
Gryzę bułkę i wbijam widelec w połówkę brzoskwini.
- Bo to mój ulubiony dzień na obozie - odpowiadam, starając się nie udławić przez szybkie jedzenie. - To te kilkanaście godzin, podczas których dzieciaki uczą się najwięcej na obozie. Stają się dojrzalsi i szerzej spoglądają na otaczające ich świat, budzi się w nich empatia i chęć niesienie pomocy - opowiadam, a Jay wpatruje się we mnie intensywnie zielonymi oczami. - Co jest? - pytam, przełykając ostatni kawałek owocu. - Dlaczego tak mi się przypatrujesz?
- Nic takiego - odpowiada z lekkim uśmiechem. - Tylko oczy ci się świecą jak dwa światełka na święta.
- To coś złego?
- Nie. - Śmieje się przez chwilę. - Wyglądasz wtedy piękniej niż zwykle.
Kolejny komplement, który przyjmuję z obojętnym wyrazem twarzy. Nie trafia on do mnie, choć zastanawia mnie ta zmiana odległości między naszymi twarzami. Przenoszę wzrok na Aarona, który właśnie pojawia się przy naszym stole.
- Dzień dobry, komendancie - witam się ze złośliwym uśmiechem.
- Dzień dobry, dzieciaki. Mam nadzieję, że się wyspaliście - spogląda po kolei na opiekunów - bo to jest wasz dzień próby. Oprócz naszych dzieciaków, które już dały się wam we znaki, przyjmuje pod pieczę grupę wyjątkowych osób. - Kiwa na mnie dłonią. - India, wytłumacz kolegom dokładnie, o co chodzi.
Wstaję i zaczynam przemowę.
- Musimy mieć na uwadze, że nasi goście różnią się od naszych podopiecznych, potrzebują więcej naszej uwagi i czasu. Nie możemy jednak przy tym zaniedbywać obozowiczów Camp Sport. To będzie sprawdzian dla was i waszych umiejętności opiekuńczych. Nie macie się jednak czym martwić - posyłam kolegom uśmiech - jestem pewna, że sobie poradzicie, jesteście przygotowani do takiego wyznania. - Rozglądam się po stołówce. - Została nam godzina do przyjazdu busa, zabierzcie swoje grupy i udajcie się do domków. Sprawdźcie, czy wszystko jest posprzątane i zgromadźcie się na placu głównym. Widzimy się niedługo.
Opiekunowie wstają z ław i zmierzają do swoich grup, Jay wciąż siedzi obok mnie.
- Jay, ty też musisz już iść. Więc dlaczego nie idziesz?
- Chciałem poczekać, aż zjesz śniadanie. - Napotyka moje spojrzenie, które posyłam mu spode łba. - Mam sobie iść?
Wzdycham, podnosząc oczy na sufit.
- Tak, Jay, idź już sobie!
Wstaje, śmiejąc się i niespodziewanie cmoka mnie w czoło. Widelec z kawałkiem brzoskwini zastyga w drodze do moich ust.
- Do zobaczenia później, India. - Posyła mi ostatnie spojrzenie i idzie do swojej grupy.
Odnoszę miseczkę do okienka, opuszczam stołówkę i zmierzam do swojego domku.
Już za godzinę spotkam się z Beą i Travisem. Nie mogę się doczekać.
****
Zdenerwowanie daje o sobie znać, zaczynają pocić mi się ręce, a serce bije niemiłosiernie szybko. Słyszę już nadjeżdżający autobus, czuje narastającą panikę, ale nie mogę oddać się jej we władanie. Nie mogę pozwolić, by kierowały mną uczucia, muszę zachować spokój i dać innym przykład, jak obejść się z naszymi gośćmi.
Zagryzam wargę, gdy mogę ujrzeć pojazd zbliżający się w naszą stronę.
Tylko spokojnie, India. Tylko spokojnie, dasz radę. Przecież to nie pierwszy raz. Dasz radę.
Bus podjeżdża pod bramę campusu, wychodzę naprzód kierownikowi grupy. Pan Johnson to miły, niski i prawie całkowicie łysy pięćdziesięcioletni mężczyzna ze szczerym uśmiechem na twarzy. Wyciąga ku mnie dłoń, którą lekko ściskam.
- Dzień dobry, panie Johnson.
- Cześć, India! Miło mi znowu cię widzieć. Coś mi mówi, że Camp Sport bez ciebie nie istnieje, czyż nie?
Śmieję się, w jego towarzystwie zawsze czuję się dobrze.
- Może i istnieje, ale nie działa tak samo. Pomóc panu w rozpakowaniu bagażu?
- Proszę bardzo, o ile to nie problem.
- Najmniejszy.
Kiwam dłonią na kilku opiekunów, podchodzimy do pojazdu i z bagażnika wyciągamy kolejne torby i plecaki, a z busu wychodzą nasi kolejni goście. Nie ma ich zbyt wielu, a są tak radośni i głośni, jakby było ich przynajmniej połowa tyle ilu nas.
Każę chłopakom zanieść tobołki do stołówki, a opiekunkom ustawić się z grupami, gdy nasi koledzy wracają, rozpoczynam oficjalne przedstawienie nowo przybyłych.
- Oto pan Benjamin Johnson - wskazuję opiekuna nowej grupy. - Jest założycielem i dyrektorem Domu Opieki nad Dziećmi Niepełnosprawnymi i Upośledzonymi w Grand Rapids. Dzięki zawartej kilka lat temu przyjaźni między Domem a naszym obozem, kilkoro podopiecznych przyjeżdża spędzić z nami jeden dzień wakacji. Mam nadzieję, że się ze sobą dogadacie i będziecie świetnie bawić. - Posyłam dzieciakom uśmiech. - A oto - przedstawiam gości - Abigail, Mark, Artur, Monica, Kevin, Stella, Bobby, Claudia oraz - biorę wdech przy ostatnim imieniu - Bea.
Wymieniona przeze mnie dziewiątka nieśmiało macha obozowiczom, którzy przyglądają im się z zaciekawieniem. Czuję ulgę - nie są to spojrzenia pełne odrazy czy zażenowania, ale pełne ufności i serdeczności. Intuicja podpowiada mi, że moi podopieczni dogadają się z moją siostrą i jej kolegami.
Spoglądam na Jaya, który jako jedyny czuje się nieswojo, widzę to po jego zachowaniu - przebiera nogami, jakby chciał uciec.
Przegrałam. Myślałam, że zachowa się jak dorosły mężczyzna, za którego chce być uważany. Myślałam, że jest na tyle poważny, by zmierzyć się z takim zadaniem. To jak cios prosto w brzuch.
Opiekunowie przedstawiają się gościom, słyszę radosne głosy pełne nadziei na ciekawe przygody, ale jestem obok tego wszystkiego. Czuję się rozczarowana sobą. Mam ochotę zaszyć się w domku i płakać. Wtedy podchodzi do mnie kierowca busu z wielkim kojącym uśmiechem na twarzy, a na moim niebie znowu pojawia się słońce. Ruszam w jego stronę, mijam Parkera i rzucam się kierowcy na szyję z okrzykiem radości na ustach.
- Travis!
Mężczyzna o ciemnobrązowych włosach i ciemnych oczach śmieje się głośno, gdy mocno się do niego przytulam.
- Cześć, India. Tęskniłem za tobą.
- Ja za tobą też.
Patrzę mu w oczy, po czym całuję go delikatnie. Tęskniłam za smakiem jego ust, za jego bliskością, za jego ciepłem, promiennym uśmiechem, za nim całym.
Ktoś obok mnie chrząka, odrywam się więc od swojego chłopaka i spoglądam w stronę, skąd dobiegł mnie dźwięk. Bea stoi obok nas z ogromnym uśmiechem na swojej uroczej twarzyczce, skośne, czarne oczy są pełne radości i szczęścia. Rozpościeram ramiona, w które moja młodsza siostra wpada bez zastanowienia.
- India! Cieszę sięę, że ciię widzę! - Przeciąga sylaby i głoski, ale jestem już przyzwyczajona do jej mowy, w końcu znam ją całe jej życie, przytulam ją do siebie mocno, ciemne włosy drażnią moją skórę, niedawno musiała być u fryzjera.
- Ja też się cieszę, że cię widzę, siostrzyczko. - Całuję dwunastolatkę w policzek. - Co u ciebie słychać? Jak się czujesz?
- Wsszystko dobrze - odpowiada z uśmiechem i chwyta mnie za rękę, ciągnąc przy tym w stronę swoich przyjaciół. - Bobby ostatnio miał pobieraną krew, ja teżż chciałam, ale mi nie pozwolono.
- Z pewnością miał pobieraną krew do jakiegoś badania, Bea. Nie możesz za każdym razem oczekiwać, że tobie też pobiorą, siostrzyczko. Musisz poczekać, aż będzie im potrzebna.
- Alle ja bym chciałła już! - Muszę uważać, by jej nie zdenerwować, wtedy może być nieobliczalna, a nie uśmiecha mi się uspokajać ją przy tylu ludziach.
Travis idzie tuż za nami, jego obecność dodaje mi otuchy i pewności siebie. Docieramy do podopiecznych Domu, którzy witają mnie głośnym: "Dzień dobry, India!". Znają mnie od lat, traktują także jako swoją siostrę. Cieszę się, że mam tak liczne rodzeństwo, przeraża mnie jedynie to, że tak szybko mogę ich wszystkich stracić.
- Cześć, dzieciaki! Co u was?
Dzień mija szybko na zabawie, a także poznawaniu różnic między nami - podopieczni dyrektora Johnsona to dzieci chorujące na trisomię chromosomu dwudziestego pierwszego, potocznie zwaną zespołem Downa. Moja siostra także jest chora, ale to dzięki niej nauczyłam się przezwyciężać różnice między nami i dostrzegać podobieństwa. Bea miała takie samo dzieciństwo jak ja, a ja byłam jej strażniczką. Teraz, gdy studiuję, nasz kontakt nie jest już tak częsty, nie mogę sobie pozwolić na cotygodniowe wizyty w domu, a w wakacje widzimy się praktycznie przez ten jeden dzień, gdy spotykamy się na obozie, ale jako że ja mam wrzesień wolny, przez cały miesiąc jestem cała jej.
Miło mi obserwować, jak młodzi sportowcy uczą się tolerancji i poszanowania czyjejś choroby. Gdy przychodzi czas pożegnania, nie tylko ja wyglądam na smutną, wiele dziewcząt ma łzy w oczach, gdy autobus z naszymi gośćmi odjeżdża w stronę zachodzącego słońca. Jestem dumna z wszystkich obozowiczów, poradzili sobie wyśmienicie. Teraz, przy ognisku, rozmawiają o chorobie, a także wspominają wspólne gry i zabawy, wspólny obiad, przy którym wywiązała się kolejna bitwa na jedzenie. Kto sprząta? Oczywiście, że ja. Sama się zgłosiłam, to dobry pomysł, by się zmęczyć i dobrze zasnąć.
Więc kiedy moi podopieczni pieką kiełbaski w ognisku i śpiewają piosenki, ja wycieram podłogę, nucąc pod nosem. To był chyba najlepszy Dzień Tolerancji w historii Camp Sport. Wbrew powszechnej opinii, że dzisiejsza młodzież jest nieodpowiedzialna, zostałam mile zaskoczona. W mojej głowie wciąż żywy jest widok Bei pod koszem na ramionach jednego z opiekunów. Tim podniósł ją, by mogła spokojnie oddać celny rzut do oka. Dla takich chwil chcę być wolontariuszem.
Jedynie pożegnanie z Travisem było dla mnie katorgą. Nie zobaczę go jeszcze przez trzy tygodnie, znowu będę tęsknić. Na pamiątkę dzisiejszego dnia zrobiliśmy sobie we trójką zdjęcie nad jeziorem - będę zasypiała wpatrzona w ekran telefonu i podziwiając tę fotografię.
Sala lśni czystością, na podłodze nie ma już śladów dżemu ani nutelli, przy stołach nie walają się skórki po bananach. Jestem dumna i zmęczona. Z takimi uczuciami chciałabym kończyć każdy dzień.
Wyłączam światła i kieruję się ku drzwiom, by dołączyć do ogniska, gdy prawie zderzam się z Jayem.
- Przepraszam! - krzyczę pewna, że nadepnęłam mu na stopę. - Co ty tu robisz?
- Chciałem z tobą porozmawiać o dzisiejszym dniu.
- Dobrze. - Podchodzę do jednej ze stołów i zasiadam na długiej ławce, Jay zajmuje miejsce naprzeciwko mnie. - O co chodzi?
- Wiedziałaś, że dzieci, które do nas przyjadą, są chore, prawda? - Patrzy na mnie, a jego twarz są poważna.
- Tak, wiedziałam. Co roku tu przyjeżdżają, więc właściwie dla nikogo nie było to zaskoczeniem.
- Dla mnie było. - Zakłada przed sobą ramiona i piorunuje mnie wzrokiem. - Nikt nie raczył mnie łaskawie uprzedzić, że nasi goście są chorzy i to w dodatku na zespół Downa.
- Przeszkadza ci to? - pytam ostrzejszym tonem. - Czy ich choroba stanowi dla ciebie jakiś problem?
- Może nie zauważyłaś, ale nie każdy tak jak ty obcuje z niepełnosprawnymi i upośledzonymi na co dzień. Nie każdy potrafi poradzić sobie z kimś takim, dbać o niego, pilnować go i normalnie z nim rozmawiać.
- Chcesz powiedzieć, że jestem dziwakiem, bo wszystkie te rzeczy to dla mnie błahostka? - Jestem coraz poirytowana tą rozmową, nie tak wyobrażałam sobie końcówkę tego miłego dnia.
- Nie. - Wzdycha. - Chcę powiedzieć, że cię podziwiam. - Spogląda na mnie z zachwytem w oczach. - Jednocześnie dostrzegam, jakim jestem dupkiem, gdy nie umiem patrzeć na te dzieci z normalną miną. Dziękuję.
Jestem zaskoczona jego słowami.
- Niby za co?
- Za lekcję, jak być tolerancyjnym. - Uśmiecha się, po czym nachyla nad stołem i całuje mnie w policzek. - Masz wspaniałą młodszą siostrę, która dzięki tobie kocha życie. Mam nadzieję, że ten twój chłoptaś na ciebie zasługuje.
Jego twarz jest blisko mojej, jego usta są zdecydowanie za blisko moich. Patrzę na niego ze spokojem; nie odważy się mnie pocałować.
Spogląda na moje usta, potem w moje oczy, przybliża się jeszcze bardziej (czy to w ogóle możliwe?) i muska ustami moje wargi.
Odpycham go od siebie i wybiegam ze stołówki. Nie chcę tego. Nigdy nie chciałam. To nie było częścią moich planów wakacyjnych. Nie mogę całować znanego koszykarza ligi juniorskiej.
Nie mogę.
Zagryzam wargę, gdy mogę ujrzeć pojazd zbliżający się w naszą stronę.
Tylko spokojnie, India. Tylko spokojnie, dasz radę. Przecież to nie pierwszy raz. Dasz radę.
Bus podjeżdża pod bramę campusu, wychodzę naprzód kierownikowi grupy. Pan Johnson to miły, niski i prawie całkowicie łysy pięćdziesięcioletni mężczyzna ze szczerym uśmiechem na twarzy. Wyciąga ku mnie dłoń, którą lekko ściskam.
- Dzień dobry, panie Johnson.
- Cześć, India! Miło mi znowu cię widzieć. Coś mi mówi, że Camp Sport bez ciebie nie istnieje, czyż nie?
Śmieję się, w jego towarzystwie zawsze czuję się dobrze.
- Może i istnieje, ale nie działa tak samo. Pomóc panu w rozpakowaniu bagażu?
- Proszę bardzo, o ile to nie problem.
- Najmniejszy.
Kiwam dłonią na kilku opiekunów, podchodzimy do pojazdu i z bagażnika wyciągamy kolejne torby i plecaki, a z busu wychodzą nasi kolejni goście. Nie ma ich zbyt wielu, a są tak radośni i głośni, jakby było ich przynajmniej połowa tyle ilu nas.
Każę chłopakom zanieść tobołki do stołówki, a opiekunkom ustawić się z grupami, gdy nasi koledzy wracają, rozpoczynam oficjalne przedstawienie nowo przybyłych.
- Oto pan Benjamin Johnson - wskazuję opiekuna nowej grupy. - Jest założycielem i dyrektorem Domu Opieki nad Dziećmi Niepełnosprawnymi i Upośledzonymi w Grand Rapids. Dzięki zawartej kilka lat temu przyjaźni między Domem a naszym obozem, kilkoro podopiecznych przyjeżdża spędzić z nami jeden dzień wakacji. Mam nadzieję, że się ze sobą dogadacie i będziecie świetnie bawić. - Posyłam dzieciakom uśmiech. - A oto - przedstawiam gości - Abigail, Mark, Artur, Monica, Kevin, Stella, Bobby, Claudia oraz - biorę wdech przy ostatnim imieniu - Bea.
Wymieniona przeze mnie dziewiątka nieśmiało macha obozowiczom, którzy przyglądają im się z zaciekawieniem. Czuję ulgę - nie są to spojrzenia pełne odrazy czy zażenowania, ale pełne ufności i serdeczności. Intuicja podpowiada mi, że moi podopieczni dogadają się z moją siostrą i jej kolegami.
Spoglądam na Jaya, który jako jedyny czuje się nieswojo, widzę to po jego zachowaniu - przebiera nogami, jakby chciał uciec.
Przegrałam. Myślałam, że zachowa się jak dorosły mężczyzna, za którego chce być uważany. Myślałam, że jest na tyle poważny, by zmierzyć się z takim zadaniem. To jak cios prosto w brzuch.
Opiekunowie przedstawiają się gościom, słyszę radosne głosy pełne nadziei na ciekawe przygody, ale jestem obok tego wszystkiego. Czuję się rozczarowana sobą. Mam ochotę zaszyć się w domku i płakać. Wtedy podchodzi do mnie kierowca busu z wielkim kojącym uśmiechem na twarzy, a na moim niebie znowu pojawia się słońce. Ruszam w jego stronę, mijam Parkera i rzucam się kierowcy na szyję z okrzykiem radości na ustach.
- Travis!
Mężczyzna o ciemnobrązowych włosach i ciemnych oczach śmieje się głośno, gdy mocno się do niego przytulam.
- Cześć, India. Tęskniłem za tobą.
- Ja za tobą też.
Patrzę mu w oczy, po czym całuję go delikatnie. Tęskniłam za smakiem jego ust, za jego bliskością, za jego ciepłem, promiennym uśmiechem, za nim całym.
Ktoś obok mnie chrząka, odrywam się więc od swojego chłopaka i spoglądam w stronę, skąd dobiegł mnie dźwięk. Bea stoi obok nas z ogromnym uśmiechem na swojej uroczej twarzyczce, skośne, czarne oczy są pełne radości i szczęścia. Rozpościeram ramiona, w które moja młodsza siostra wpada bez zastanowienia.
- India! Cieszę sięę, że ciię widzę! - Przeciąga sylaby i głoski, ale jestem już przyzwyczajona do jej mowy, w końcu znam ją całe jej życie, przytulam ją do siebie mocno, ciemne włosy drażnią moją skórę, niedawno musiała być u fryzjera.
- Ja też się cieszę, że cię widzę, siostrzyczko. - Całuję dwunastolatkę w policzek. - Co u ciebie słychać? Jak się czujesz?
- Wsszystko dobrze - odpowiada z uśmiechem i chwyta mnie za rękę, ciągnąc przy tym w stronę swoich przyjaciół. - Bobby ostatnio miał pobieraną krew, ja teżż chciałam, ale mi nie pozwolono.
- Z pewnością miał pobieraną krew do jakiegoś badania, Bea. Nie możesz za każdym razem oczekiwać, że tobie też pobiorą, siostrzyczko. Musisz poczekać, aż będzie im potrzebna.
- Alle ja bym chciałła już! - Muszę uważać, by jej nie zdenerwować, wtedy może być nieobliczalna, a nie uśmiecha mi się uspokajać ją przy tylu ludziach.
Travis idzie tuż za nami, jego obecność dodaje mi otuchy i pewności siebie. Docieramy do podopiecznych Domu, którzy witają mnie głośnym: "Dzień dobry, India!". Znają mnie od lat, traktują także jako swoją siostrę. Cieszę się, że mam tak liczne rodzeństwo, przeraża mnie jedynie to, że tak szybko mogę ich wszystkich stracić.
- Cześć, dzieciaki! Co u was?
Dzień mija szybko na zabawie, a także poznawaniu różnic między nami - podopieczni dyrektora Johnsona to dzieci chorujące na trisomię chromosomu dwudziestego pierwszego, potocznie zwaną zespołem Downa. Moja siostra także jest chora, ale to dzięki niej nauczyłam się przezwyciężać różnice między nami i dostrzegać podobieństwa. Bea miała takie samo dzieciństwo jak ja, a ja byłam jej strażniczką. Teraz, gdy studiuję, nasz kontakt nie jest już tak częsty, nie mogę sobie pozwolić na cotygodniowe wizyty w domu, a w wakacje widzimy się praktycznie przez ten jeden dzień, gdy spotykamy się na obozie, ale jako że ja mam wrzesień wolny, przez cały miesiąc jestem cała jej.
Miło mi obserwować, jak młodzi sportowcy uczą się tolerancji i poszanowania czyjejś choroby. Gdy przychodzi czas pożegnania, nie tylko ja wyglądam na smutną, wiele dziewcząt ma łzy w oczach, gdy autobus z naszymi gośćmi odjeżdża w stronę zachodzącego słońca. Jestem dumna z wszystkich obozowiczów, poradzili sobie wyśmienicie. Teraz, przy ognisku, rozmawiają o chorobie, a także wspominają wspólne gry i zabawy, wspólny obiad, przy którym wywiązała się kolejna bitwa na jedzenie. Kto sprząta? Oczywiście, że ja. Sama się zgłosiłam, to dobry pomysł, by się zmęczyć i dobrze zasnąć.
Więc kiedy moi podopieczni pieką kiełbaski w ognisku i śpiewają piosenki, ja wycieram podłogę, nucąc pod nosem. To był chyba najlepszy Dzień Tolerancji w historii Camp Sport. Wbrew powszechnej opinii, że dzisiejsza młodzież jest nieodpowiedzialna, zostałam mile zaskoczona. W mojej głowie wciąż żywy jest widok Bei pod koszem na ramionach jednego z opiekunów. Tim podniósł ją, by mogła spokojnie oddać celny rzut do oka. Dla takich chwil chcę być wolontariuszem.
Jedynie pożegnanie z Travisem było dla mnie katorgą. Nie zobaczę go jeszcze przez trzy tygodnie, znowu będę tęsknić. Na pamiątkę dzisiejszego dnia zrobiliśmy sobie we trójką zdjęcie nad jeziorem - będę zasypiała wpatrzona w ekran telefonu i podziwiając tę fotografię.
Sala lśni czystością, na podłodze nie ma już śladów dżemu ani nutelli, przy stołach nie walają się skórki po bananach. Jestem dumna i zmęczona. Z takimi uczuciami chciałabym kończyć każdy dzień.
Wyłączam światła i kieruję się ku drzwiom, by dołączyć do ogniska, gdy prawie zderzam się z Jayem.
- Przepraszam! - krzyczę pewna, że nadepnęłam mu na stopę. - Co ty tu robisz?
- Chciałem z tobą porozmawiać o dzisiejszym dniu.
- Dobrze. - Podchodzę do jednej ze stołów i zasiadam na długiej ławce, Jay zajmuje miejsce naprzeciwko mnie. - O co chodzi?
- Wiedziałaś, że dzieci, które do nas przyjadą, są chore, prawda? - Patrzy na mnie, a jego twarz są poważna.
- Tak, wiedziałam. Co roku tu przyjeżdżają, więc właściwie dla nikogo nie było to zaskoczeniem.
- Dla mnie było. - Zakłada przed sobą ramiona i piorunuje mnie wzrokiem. - Nikt nie raczył mnie łaskawie uprzedzić, że nasi goście są chorzy i to w dodatku na zespół Downa.
- Przeszkadza ci to? - pytam ostrzejszym tonem. - Czy ich choroba stanowi dla ciebie jakiś problem?
- Może nie zauważyłaś, ale nie każdy tak jak ty obcuje z niepełnosprawnymi i upośledzonymi na co dzień. Nie każdy potrafi poradzić sobie z kimś takim, dbać o niego, pilnować go i normalnie z nim rozmawiać.
- Chcesz powiedzieć, że jestem dziwakiem, bo wszystkie te rzeczy to dla mnie błahostka? - Jestem coraz poirytowana tą rozmową, nie tak wyobrażałam sobie końcówkę tego miłego dnia.
- Nie. - Wzdycha. - Chcę powiedzieć, że cię podziwiam. - Spogląda na mnie z zachwytem w oczach. - Jednocześnie dostrzegam, jakim jestem dupkiem, gdy nie umiem patrzeć na te dzieci z normalną miną. Dziękuję.
Jestem zaskoczona jego słowami.
- Niby za co?
- Za lekcję, jak być tolerancyjnym. - Uśmiecha się, po czym nachyla nad stołem i całuje mnie w policzek. - Masz wspaniałą młodszą siostrę, która dzięki tobie kocha życie. Mam nadzieję, że ten twój chłoptaś na ciebie zasługuje.
Jego twarz jest blisko mojej, jego usta są zdecydowanie za blisko moich. Patrzę na niego ze spokojem; nie odważy się mnie pocałować.
Spogląda na moje usta, potem w moje oczy, przybliża się jeszcze bardziej (czy to w ogóle możliwe?) i muska ustami moje wargi.
Odpycham go od siebie i wybiegam ze stołówki. Nie chcę tego. Nigdy nie chciałam. To nie było częścią moich planów wakacyjnych. Nie mogę całować znanego koszykarza ligi juniorskiej.
Nie mogę.
****
W kuchni jak zwykle panuje ścisk. Mama miesza w garnkach, tata szuka w lodówce piwa, mój brat, Toby, próbuje znaleźć swoją ulubioną szklankę, a między nimi do nowej piosenki One Direction tańczy Bea. Uśmiecham się. Brakowało mi rodziny i tego rozgardiaszu.
Tata z dwiema butelkami napoju zasiada w fotelu i włącza telewizor, właśnie puszczane są wiadomości sportowe. Sztywnieję. Wczoraj odbył się letni finał ligi juniorskiej, Jay popisał się umiejętnościami, jego drużyna wygrała z miażdżącą przewagą 118:88. Pogratulowałabym mu przez telefon, ale cóż - po tej scenie w stołówce nie odezwałam się do niego ani słowem, o ile nie było to konieczne. Początkowo sam próbował mnie zagadywać, ale widząc moją obojętność i ignorancję, podarował sobie.
Rozmawia z dziennikarzem o wygranej, ma pogodny uśmiech na twarzy. Wygląda jak nastolatek, który osiągnął sukces. Dwudziestojednolatek podbił jeszcze większą liczbę kobiecych serc, zdejmując po meczu koszulkę i chwaląc się kaloryferem, który ja widywałam przez wakacje. Mimowolnie wsłuchuję się w dialog.
- Jay, po wczorajszej wygranej zaproponowano ci udział w reklamie obuwia sportowego pewnej firmy - zaczyna dziennikarz. - Zgodziłeś się?
- Tak, po rozmowie z moim agentem doszliśmy do wniosku, że udział w takim przedsięwzięciu może być całkiem dobrą zabawą.
- Ale też niezłym źródłem zarobków - zauważa reporter.
- Nie w moim przypadku.
Prostuję się na krześle, a w salonie zalega cisza - cała moja rodzina wsłuchuje się w kolejne słowa Parkera.
- Wezmę udział w reklamie, ale nie wezmę za to pieniędzy. Żadnych. Moją gażę przeznaczę na Dom Opieki nad Dziećmi Niepełnosprawnymi i Upośledzonymi w Grand Rapids. Jak wszyscy wiedzą, po moim czerwcowym wybryku zostałem wysłany na obóz sportowy dla młodzieży jako opiekun. Spędziłem na nim osiem tygodni, tam też podczas Dnia Tolerancji poznałem kilku podopiecznych tego domu. Dziewięcioro dzieci chorujących na trisomię chromosomu dwudziestego pierwszego pokazało mi, czym tak naprawdę jest radość z życia. Ci młodzi ludzie cieszą się z każdego dnia, a swoim optymizmem zarażają wszystkich dookoła. - Spogląda prosto w kamerę. - Dzieci i dorosłych z zespołem Downa nie należy ukrywać przed światem, ale właśnie pokazać je światu, bo wprowadzą one do niego harmonię, której tak bardzo potrzebuje.
W moich oczach lśnią łzy, a Bea przytula się do mnie.
- Jay jest dobry - szepcze mi do ucha. - Jest dobry.
Kiwam głową, ma rację. Jay nie jest złym człowiekiem, zagubił się tylko pod wpływem sławy. Ale jak widać, nie stracił nic z siebie i tego, jakim był człowiekiem na długo przed poznaniem jej smaku.
Dzwoni moja komórka, wychodzę więc do kuchni, by nie przeszkadzać pozostałym domownikom.
- Słucham?
- Cześć, India. - To Aaron. - Dzwonię, by ci podziękować. Gdyby nie ty, Jay może byłby właśnie w drodze na kolejną imprezę. Dziękuję.
- Nie ma za co. - Naprawdę. Przecież nic takiego nie zrobiłam, jedynie przez osiem tygodni narzuciłam mu pewną dyscyplinę.
- Okay, muszę kończyć, mam trening. Mam nadzieję, że w czasie ferii świątecznych weźmiesz udział w turnusie?
- Oczywiście, nie mogłabym tego przegapić.
- Dobrze. Pozdrów rodziców i rodzeństwo. Do widzenia.
- Pozdrowię. Do widzenia.
Jeszcze przez chwilę stoją w kuchni, zaskoczona tą rozmową. Przecież nic takiego nie zrobiłam.
Z salonu dochodzą mnie wyraźniej słowa dziennikarza, najwidoczniej tata pobawił się przez chwilę pilotem. Wracam do reszty rodziny i słyszę z ust Jaya słowa, które wprawiają mnie w zdumienie i zażenowanie.
- Tak naprawdę to osobą, przez którą rozmyślałem nad darowizną, jest India Lakeball. Ma dwadzieścia lat, od przeszło pięciu pracuje na obozie jako opiekunka. Ma niesamowite podejście do dzieci, poza tym kocha sport. Jej młodsza siostra, Bea, jest chora na trisomię. Widząc, jaką troską India ją otacza, zrozumiałem, że właściwie w życiu nie chodzi o to, by być w centrum czyjejś uwagi, ale żeby dawać siebie innym, troszczyć się o innych. India jest najbardziej bezinteresowną osobą, jaką kiedykolwiek poznałem. I chyba właśnie dlatego się w niej zakochałem.
To nie może być prawda, nie może. Jay Parker, młoda, wschodząca gwiazda amerykańskiej koszykówki, jest zakochany we mnie? Zaraz umrę ze śmiechu.
Albo raczej ze wstydu. Cztery pary oczu wlepione są we mnie, cztery ogromne uśmiechy otaczają mnie z każdej strony, napierają na mnie, a ja pąsowieję coraz bardziej.
- No no no - odzywa się tata - to się nam córeczka ustawiła.
Posyłam w jego stronę jedną z poduszek, obrywa lekko w głowę.
- Wcale się nie ustawiłam - oponuję. - To jakieś brednie. Raczej pokazałam mu dziewczynę, której nigdy by nie zechciał, niż taką, którą mógłby pokochać.
- Ale wiesz, córeczko - mama ciągnie mnie za rękę, siadam obok niej na sofie - miłość nie wybiera. Wszyscy byliśmy pewni, że Jay Parker zwiąże się z jaką celebrytką. Ale życie bywa przewrotne - stawia nas w takich sytuacjach, kieruje nas w takie miejsca, gdzie wszystko się zmienia. - Patrzy na mnie ciepło. - A co ty do niego czujesz?
Opuszczam głowę, nie chcę, by widziała moje rumieńce.
- Nie wiem. Ja go nawet nie znam, mamo. Wiem, że bywa arogancki, zbyt pewny siebie i narcystyczny, ale kiedy trzeba, potrafi być pomocny, troskliwy i czuły.
Wyczuwam, że rodzicielka się uśmiecha.
- Znasz go. Widzisz jego wady, jak i zalety. Co do niego czujesz?
- Lubię go - wymyka mi się z ust, a ja zdaję sobie sprawę z tego, że to prawda. - Bardzo go lubię. Ale dopiero co rozstałam się z Travisem. - W drodze z Camp Sport do Grand Rapids poznał na stacji benzynowej jakąś biuściastą blondynkę i mnie dla niej zostawił. - Nie potrafię tak szybko związać się z kimś innym.
- Wiem, skarbie. Jay poczeka, zobaczysz. Da ci tyle czasu, ile będziesz potrzebowała.
Patrzę na nią.
- Skąd to wiesz?
- Po prostu wiem. - Spogląda z miłością na tatę, a on ściska, a następnie całuje jej dłoń. - Miłość cierpliwa jest.
****
Mama miała rację: miłość cierpliwa jest.
Jay poczekał.
Nie krył radości, gdy zadzwoniłam do niego po obejrzeniu wywiadu. Umówiliśmy się na kawę na następny dzień po zakończeniu sezonu. Jay zakończył karierę juniorską i podpisał umowę z jedną z drużyn z Michigan, więc wciąż pozostajemy w jednym stanie. Zostaliśmy parą, bo z czasem i ja się w nim zakochałam.
Kontynuuję studia i wciąż pracuję jako opiekunka na obozach sportowych, na których Aaron nieprzerwanie dzierży władzę. Jay gra i to bardzo dobrze. Dużo podróżuje, ale stale jesteśmy w kontakcie. Nie jestem o niego zazdrosna, no może troszkę. Ale raczej nie daje mi do tego powodów - każdy wygrany mecz dedykuje mi, a część swojego wynagrodzenia przesyła na Dom lub inne organizacje pomagające chorym dzieciom.
Nigdy nie sądziłam, że zwiążę się ze sportowcem.
Los jednak bywa przewrotny.
Mnie uczynił najszczęśliwszą u boku koszykarza.
I mam nadzieję, że to szczęście będzie trwało wiecznie.
Ciekawa historia i to bardzo :D Czytałam z wielką ochotą :P
OdpowiedzUsuńI oczywiście nie zabrakło sarkazmu mojej kochanej Cleo :* Jak ja to kocham<3
Magdycja