niedziela, 1 lutego 2015

Niebieski mrok

   Kolejne opowiadanie o Indii, tym razem w innym wydaniu, odrobinę poważniejszym.
   Praca pisana na konkurs urodzinowy Spisu Opowieści.

________________________________________________________

   Szum pracującej maszyny. Piknięcia i odczyty. Co chwilę ktoś pojawia się obok mnie z uśmiechem na ustach. Ja nie potrafię się uśmiechać. Nie mam ku temu powodów. Świat stał się wrogiem, nie pozwolił mi spełnić największego marzenia. Moje oczy oglądają to wszystko od niecałej godziny, wcześniej pochłaniała mnie nieznana ciemność. Dlaczego mnie z niej wyrwano? Dlaczego przywrócono do światła? Chciałam tej ciemności jak niczego innego.
   Rozglądam się wokół na tyle, na ile jest to możliwe. Niebieski koc na moich nogach. Niebieskie ściany. Niebieskie stroje pielęgniarek. Nadmiar koloru powinien wywołać u mnie przypływ melancholii, ale akurat ten kolor lubię, zawsze lubiłam. Kojarzy mi się z tatą i jego ulubionymi niebieskimi koszulami z flaneli.
   Do pokoju wchodzi ubrany w biały kitel młody mężczyzna. Pod jego niebieskimi oczami dostrzegam cienie. Ma przystojną, choć wyraźnie zmęczoną twarz. Ciemne włosy są rozwichrzone, jakby za często przeczesywał je dłonią. Ostre rysy wąskiej twarzy czynią ją odrobinę przerażającą, ale mnie ona intryguje. Jest jak oszlifowany kamień za długo poddany obróbce. Ale mimo to jest piękna.
   Mężczyzna, który, jak mogę się domyśleć, jest moim lekarzem, uśmiecha się do obsługującej kardiogram kobiety.
   - Dzień dobry. - Chwyta moją kartę i przez chwilę ją studiuje. - Kiedy się wybudziła?
   Pielęgniarka poprawia mi poduszkę, szepczę ciche: "Dziękuję". Prawie dostrzegam teraz swoje odbicie w lustrze na przeciwległej ścianie. Ktoś związał mi brązowe włosy w warkocz, to miłe. Ale też przypomina mi tatę.
   Czuję łzy pod powiekami, więc szybko mrugam i przenoszę wzrok na mężczyznę, czytam napis na jego plakietce. Doktor Scott Dunne.
   - Niecałą godzinę temu.
   Dunne podchodzi bliżej mnie i świeci mi latarką w oczy.
   - Proszę się przedstawić.
   Mam wysuszone na wiór gardło, płyny z kroplówki docierają do żył, ale nie nawilżają śluzówki górnych dróg oddechowych.
   Mimo to zdobywam się na wysiłek.
   - India Blackwood.
   Mężczyzna kiwa głową i podnosi na mnie spojrzenie niebieskich oczu. Przez chwilę dostrzegam w nich zaskoczenie, przyzwyczaiłam się do jego widoku w oczach innych. Nikt nie spodziewa się po takim dźwięcznym głosie zobaczyć cień człowieka, moja mama powtarza mi to od wielu miesięcy.
   - Ile ma pani lat?
   Dobrze wiem, że ma w dokumentach wpisaną moją datę urodzenia, na pewno osoba, która mnie znalazła, zabrała ze sobą do szpitala mój dowód osobisty. Osobą, która znalazła mnie nieprzytomną w moim pokoju musi być moja mama. Nikt inny się o mnie nie martwi. A doktor jedynie bada moją pamięć.
   - To zależy od tego, jaki dzisiaj mamy dzień i którą godzinę.
   - Trzydziesty pierwszy grudnia. Sylwester, godzina piętnasta dwadzieścia cztery.
   Przymykam na chwilę oczy. Czyli jednak to mi się udało.
   - Mam dwadzieścia pięć lat. Dzisiaj o dwunastej skończyłam dwadzieścia pięć lat.
   Spełniłam marzenie taty - przekroczyłam pierwsze ćwierćwiecze. Mam nadzieję, że uśmiecha się do mnie z nieba.
   - Dobrze. Czy coś panią boli? - Dunne unika kontaktu wzrokowego. Niech mu będzie. Obracam głowę w stronę okna.
   - Brzuch odrobinę. Ale to normalne po płukaniu żołądka, prawda?
   Moje pytanie przez chwilę zawisa w powietrzu niczym chmura, która nie do końca wie, czy chce dać deszcz, czy może odpłynąć, nie czyniąc żadnej szkody.
   - Tak, to całkowicie normalne.
   - Czy moja mama tutaj jest?
   Niechęć Dunne'a do mnie wychodzi z niego każdym porem jego skóry, dobrze wiem, dlaczego jest do mnie uprzedzony, wystarczy jedynie na mnie spojrzeć i przeczytać moją kartę, by dowiedzieć się, dlaczego wylądowałam w szpitalu. Czuje do mnie odrazę, bo mnie nie rozumie. Poza tym jest w błędzie, z którego muszę go jak najszybciej wyprowadzić. Nie pozwolę, by ludzie wokół mnie mieli mnie za wariatkę. Nie cierpię na zaburzenia dwubiegunowe, schizofrenię czy depresję, przeszłam pozytywnie wszelkie testy psychologiczne i psychiatryczne. Czyżby uroczy pan doktor z podkrążonymi oczami nie sprawdzał mojej historii medycznej? Niemożliwe.
   - Tak, jest na korytarzu. Będzie się z nią pani mogła zobaczyć po rozmowie z psychologiem. Spróbuje on wyjaśnić, dlaczego próbowała pani popełnić samobójstwo.
   Patrzę uważnie na mężczyznę, a jego słowa docierają do mnie z opóźnieniem. Samobójstwo. I ja. Ciekawe połączenie. Ale chyba muszę go wyprowadzić z błędu.
   Mężczyzna kroczy w stronę wyjścia, ma przygarbione plecy, zmęczenie wyjawia swoją obecność w jego ciele z każdym dokonanym przez lekarza ruchem.
   - Przepraszam, doktorze, ale ja nie próbowałam się zabić. - Obraca się zaskoczony, niebieskie oczy wpatrują się w moją twarz, szukają na niej oznak kłamstwa. Jak bardzo ten człowiek się na mnie zawiedzie.
   - Pani ... panno Blackwood, badania toksykologiczne nie pozostawiają złudzeń - w pani organizmie doszło do odłożenia się sporych grud substancji zwanej ...
   - Wiem, jak się nazywa - przerywam mężczyźnie. Czytałam ulotkę dołączoną do opakowania. Zawsze je czytam. - Proszę mi uwierzyć, to nie była próba samobójcza.
   Przygląda mi się, po czym opuszcza pomieszczenie. Czyżby nie zauważył, że nie pasuję zachowaniem do odratowanego samobójcy? Nie krzyczę, by dano mi sposób, nie płaczę, że uratowano mi życie, jak ma to przypadek u większości ocalałych. Czy to nie wzbudziło w mężczyźnie wątpliwości?
   Niespodziewanie w pokoju pojawia się brązowowłosa, średniego wzrostu kobieta, która oddycha z ulgą na mój widok.
   - Mój Boże, India - podchodzi szybko do mojego łóżka i ujmuje mnie za dłoń - tak się martwiłam. Co się stało, kochanie?
   - Cześć, mamuś. - Uśmiecham się. Wiedziałam, że znajdzie sposób, by tu wejść. Pielęgniarka jedynie rzuciła jej badawcze spojrzenie, o nic nie zapytała i zostawiła nas same. - Wzięłam tabletki zgodnie z ulotką, nie wiem, co tutaj robię.
   Gładzi moje włosy, czym przypomina mi dzieciństwo, gdy podczas mojej choroby przynosiła mi ciepłą herbatę, siadała obok mnie, głaskała po głowie i cicho nuciła.
   - A gdzie się podział twój lekarz?
   - Pewnie jest w pokoju socjalnym albo na recepcji dzwoni po psychologa. Podejrzewa próbę samobójczą. Dzwoniłaś może do doktora Jackmana?
   - Tak, słoneczko, dzwoniłam, powiedział, że wyśle dokumentację jak najszybciej. - Całuje mnie w czoło. - Dziś są twoje urodziny, India. Wszystkiego najlepszego.
   - Dziękuję, mamo.
   Wraca doktor Dunne. Nie jest zachwycony widokiem mojej mamy, ale nie wyprasza jej. Trzyma w ręce przefaksowaną kartkę papieru, na której pewnie czarno na białym stoi, że tabletki, które ponoć połknęłam w celu odebrania sobie życia, są tak właściwie moim lekiem. Mężczyzna ma nieciekawą minę, chyba na poważnie myślał, że ma do czynienia z samobójczynią. Przykro mi, że zawiodłam, doktorku.
   Zostaję wysłana na kolejne badania mające stwiedzić, czy moja równowaga minerałowa nie została zbytnio naruszona. Dostaję kolejną kroplówkę, po czym wracam na salę. Mama towarzyszy mi aż do wieczora, ale musi wrócić do domu - czeka na nią praca, musi zająć się naszą schorowaną sąsiadką, to z nią spędza ostatnią noc tego roku. Rozumiem ją. Musi mieć za coś pieniądze, renta po tacie nie wystarcza, a mojego wsparcia mama nie chcę. Choć najchętniej kazałabym jej przeprowadzić się do siebie, razem na pewno dałybyśmy sobie ze wszystkim radę.
   Wpatruję się w okno już od wielu godzin i rozmyślam. Brakuje mi odrobinę laptopa, rodzicielka obiecała dostarczyć go jutro. Mój telefon jest wyciszony, ale i tak zwracam na niego uwagę, gdy wibruje. Nie spodziewam się telefonów z życzeniami, znajomi i rodzina wiedzą, że wolę dostawać je przy okazji życzeń noworocznych. Przecież urodziłam się zaledwie na dwanaście godzin przed końcem roku. Po co dwa razy trudzić się z dzwonieniem, jak można to zrobić to raz? Telefon nie może być także od nikogo z pracy - firma jest zamknięta, a życzenia noworoczne już dostałam.
   Sięgam po urządzenie i wpatruję się w wyświetlacz. Dzwoni doktor Jackman. Odbieram. Cierpliwie odpowiadam na wszelkie pytania. Tłumaczę, jak dawkowałam lek. Psycholog stara się zrozumieć, jak przy odpowiednim porcjowaniu mogłam zatruć organizm. Ale cieszy się, że wreszcie udało mi się zasnąć.
   Od trzech lat, czyli od śmierci taty, który został potrącony przez pijanego kierowcę na przejściu dla pieszych tuż przed naszym domem, cierpię na bezsenność. Leki nasenne to jedyne, jakie biorę. Zero innych suplementów, bo ich składniki mogłyby wejść w złe interakcje z lekami i wtedy odłożyć toksyny w organizmie. Nie wiem, dlaczego znalazłam się w szpitalu. Oboje z Jackmanem liczymy na szybkie wyjaśnienie tej zagadki.
   Za oknem panuje już mrok, mogę dojrzeć kilka gwiazd, które przebijają się do oka przez światło latarni.  Gdzieniegdzie słychać już wystrzały fajerwerek, choć do północy jeszcze trochę czasu pozostało. Na korytarzu panuje spokój, rzadko słychać kroki. Wskazówki zegara powoli wybijają kolejne minuty, a popadam w apatię. Jestem sama w dwuosobowej sali, nie mam nawet krzyżówek, których rozwiązywanie pozwoliłoby mi lepiej znosić pobyt w tym budynku.
   Piętnaście minut przed północą, gdy przebudziłam się z dość dziwnego snu, w pokoju zastaję gościa. Gościa, który właściwie nie jest gościem.
   Doktor Dunne podchodzi nieśmiało do mojego łóżka i siada na krześle. Ma spuszczoną głowę, wygląda jak grzesznik, który przyszedł do spowiednika, by wyznać wszystkie swoje przewinienia i prosić o łaskę wybaczenia. Ale ja nie jestem spowiednikiem, ta sala to nie konfesjonał, na nic się nie przydam.
   - Przepraszam - dochodzi mnie cichy głos mężczyzny. Wciąż jest zmęczony, choć chyba jak ja zdrzemnął się w wolnej chwili. Czyżby pracował na wszystkich możliwych zmianach? Czy nie wie, że to niszczy organizm niczym używki? Pracoholizm jest jednym z głównych powodów zgonów w Japonii. - Przepraszam, że bezpodstawnie oskarżyłem panią o próbę samobójczą. Ale to było pierwsze, co mogło przyjść mi na myśl, gdy tu panią przywieziono. Jak się pani czuje?
   Podnosi na mnie wzrok i słabo się uśmiecha.
   - Dobrze, dziękuję. A pan? - Wpatruję się w jego twarz, ciemne cienie pod oczami w świetle małej lamki stojacej na szafce nocnej czynią ją odrobinę przerażającą. Przebija przez nią smutek.
   - Nie najlepiej. Dzisiaj rano zmarła jedna z moich pacjentek. Opiekowałem się nią przez ostatnie trzy miesiące i dość mocno się z nią zżyłem. To boli.
   Wyciągam dłoń i dotykam nią dłoni mężczyzny.
   - Śmierć zawsze przynosi ze sobą ból i cierpienie, ale proszę się nie martwić - one miną. Ważne, by nigdy nie zapomnieć o tych, którzy odeszli, by nosić ich w swoim sercu, a pozostaną żywi choć chwilę dłużej.
   Scott ściska moją dłoń i tym razem uśmiecha się już naprawdę.
   - Dziękuję za słowa pocieszenia, wyszły pani. Nie będę już przeszkadzał. Gdyby czegoś pani potrzebowała, proszę nacisnąć ten przycisk - wskazuje na mały kwadracik za moją głową - a ktoś na pewno do pani przyjadzie.
   Czyni kilka kroków, gdy się odzywam.
   - Przepraszam, czy mogłabym dostać kilka czystych kartek i długopis albo ołówek?
   Odwraca się na chwilę.
   - Oczywiście.
   Wraca po minucie czy dwóch i wręcza mi przedmioty, o które prosiłam. Podnoszę się lekko na łokciach, opieram wygodnie o poduszki, podciągam kolana, opieram o nie kartki i zaczynam pisać. Doktor przypatruje mi się przez chwilę, widzę ciekawość na jego twarzy.
   - Przepraszam, że pytam, ale co pani robi?
   Odpowiadam, nie odrywając wzroku od papieru i wciąż tworząc kolejne litery.
   - Piszę felietion.
   Zaskoczony mężczyzna przysiada ponownie na krześle.
   - Jest pani dziennikarką?
   - Tak. - Kolejny podpunkt planu. Całym tekstem zajmę się, gdy dostanę laptop albo zostanę wypuszczona do domu. - Piszę cotygodniowe felietony dla "Daily Mail". Redaguję także dział wiadomości zagraniczych. - Kończę pracę i spoglądam na mężczyznę. - Pan nie śpieszy się do domu świetować Nowy Rok z rodziną?
   Kręci głową, znowu jest smutny. Spoglądam na niego, czekając na odpowiedź. Zegar wybija kolejne sekundy, minuty, a lekarz milczy. Na dworze rozlegają się kroki, do północy pozostało niewiele czasu. Już niedługo ciemne niebo rozświetlą miliony kolorowych fajerwerków, usłyszymy wystrzały korków od szampana, głośne życzenia. Będąc tak blisko, nie będziemy częścią tego świętowania.
   - Nie mam tutaj rodziny. Dlatego spędzam ostatni dzień roku w szpitalu i dostarczam towarzystwa chorym, którzy tego chcą.
   Uśmiecham się do niego. Wydaje mi się być bardzo samotną człowiekiem, który zasługuje na odrobinę szczęścia.
   - Może pan zostać tutaj - proponuję i wyciągam do niego rękę. - Jestem India, urodziłam się w ostatni dzień roku i otrułam tabletkami nasennymi, które miały pomóc mi w walce z bezsennością. Skończyłam kurs psychologiczny i w weekend pracuję jako wolontariuszka w ośrodku dla uzależnionych. Byłam podejrzewana o anoreksję, ale to nieprawda. Pracuję w jednej z największych gazet Wielkiej Brytanii i chętnie spędzę z panem Sylwestra.
   Powiedziałam o sobie coś, czego nie można znaleźć w mojej karcie zdrowia, czekam na reakcję ciemnowłosego lekarza. Odwzajemnia uśmiech i ściska moją dłoń.
   - Scott. Biedy lekarz chirurg spędzający czas w szpitalu na wiecznych patrolach. Student Oksfordu, stypendysta pozbawiony życia osobistego. Miłego mi poznać. Chętnie przesiedzę tutaj całą noc.
  I tak siedzimy razem. Początkowo w ciszy, później padają kolejne pytania na temat zdrowia, pracy, czasu wolnego, które to przerywa nadejście Nowego Roku. Składamy sobie życzenia, po czym mój telefon zaczyna dzwonić. Scott udaje się na obchód, by złożyć życzenia także innym pacjentom, nie może ich przeze mnie zaniedbywać.
   Wraca po pierwszej, gdy mój telefon wreszcie milknie, a uszy puchną od życzeń zdrowia, szczęścia, spełnienia marzeń. To tylko słowa od innych, by się spełniły, to ja muszę coś ze sobą zrobić. Życzenia niosą ze sobą nadzieję, którą ja muszę przekuć w prawdziwą magię spełnienia.
   Kolejne pytania, pojawiają się żarty, zaczynam czuć się swobodnie w towarzystwie młodego lekarza. On także wydaje się być rozluźniony, jakby cały stres zostawił za sobą, jakby całe napięcie uszło z niego wraz z końcem roku. Siedzimy tak do czwartej, gdy moje oczy opadają mimowolnie. Dunne okrywa mnie kołdrę i zanim zdążę w pełni odpłynąć do krainy Morfeusza, czuję na czole pocałunek ciepłych warg.
   Rano przynosi mi osobiście śniadanie.
   Czy coś z tego będzie?

   Tato, czuwaj.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Hope Land of Grafic