wtorek, 29 marca 2016

Miedziana walizka

   Amelien ma urodziny. Zasługuje na prezent. I na specjalnie dobraną scenografię.
   Wszystkiego najlepszego, Am! <3



   Niespodzianki. Lubiane bądź nie, czasami przyjmowane z uniesioną brwią i wyczuwalną próbą zmanipulowania. Każdy z nas inaczej do nich podchodzi. Osobiście za nimi nie przepadałam, ale przyjmowałam je - co nie zdarzało się za często - z bladym uśmiechem i suchym Dziękuję rzucanym osobie sprawiającej niespodziankę. Największą do tej pory było przyjęcie mnie, zaadoptowanie przez Anne. Byłam jej wdzięczna za chęć zaopiekowania się i dania domu jedenastolatce, która sprawiała problemy w poprzednich rodzinach zastępczych, bo różniła się od innych dzieci. Naiwnie wierzono, że moje białe włosy to wynik eksperymentu - ktoś był na tyle zabawny, by mi je przefarbować. Jednak próby stworzenia u mnie normalnego koloru, jak na przykład brąz, by dobrze współgrał z kolorem oczu, kończyły się fiaskiem. Moje włosy nie przyjmowały takiej chemii, farba nie wsiąkała w cebulki włosów, po dwudziestu minutach trzymania jej na głowie spływała wraz z wodą, nic mi nie czyniąc, a doprowadzając do szewskiej pasji kolejne zastępcze matki. Anne wiedziała, dlaczego nie jest to możliwe. Zaakceptowała mnie, bo sama przez swoje pochodzenie była odludkiem. Choć i tak miała się lepiej - szare oczy i ciemne włosy nie były dziwne w jakimkolwiek społeczeństwie. No może u Azjatów budziły lęk, ale przecież obie byłyśmy Amerykankami. To ja byłam tą z nas, która miała gorzej.
   Niespodzianki niespodziankami, każde dziecko z pewnością się z nich cieszy, ale nie ja. Nigdy nie czekałam na świętego Mikołaja, nie wpatrywałam się uporczywie w kalendarz, by przyśpieszyć dzień moich urodzin i moment rozpakowywania prezentów. Czułam się dziwnie za każdym razem, kiedy wydarzyło się coś, czego nie przewidziałam w swoim planie na życie. Pojawienie się Deiena i "powołanie" mnie do tej szkoły również było niespodzianką, ale należało do tych miłych, które zdarzały się rzadko. By być przygotowaną na każdą ewentualność, znalazłam dla siebie motto: szykuj się na niespodziewane, i jego się trzymałam.
   Dlatego więc, gdy słyszę ciche, miarowe pukanie do drzwi, nie boję się tego, co zwiastuje. Niechętnie zwlekam się z łóżka, podchodzę do ściany, o którą się opieram, ziewając, przekręcam klucz i otwieram drzwi. Mrużę oczy pod wpływem dobiegającego z korytarza światła, rozpoznaję postać przed sobą.
   - Cześć. Obudziłem cię?
   Co za głupie pytanie. Nie, nie obudziłeś, właśnie dokopywałam się do kości jakiegoś starego faraona. Jestem niedobudzona, dlatego sarkazm pozostaje jedynie w mojej głowie.
   - Cześć. Tak, ale to nieważne. O co chodzi?
   Mam ochotę ziewnąć, ale się powstrzymuję, przecież jestem dobrze wychowana. Skoro tak, dlaczego otwarłam drzwi Ruizowi, będąc w samej piżamie? A no tak, widział mnie już, gdy miałam na sobie jedynie bieliznę, nie mam się czego wstydzić.
   Brunet patrzy mi w oczy, wydaje się być odrobinę nachmurzony.
   - Jeśli to nie wielki problem, chciałem cię prosić, byś poszła ze mną na dach. Teraz.
   W chłopaku nastąpiła drobna zmiana: już nie rozkazuje tonem władcy, który może zabić skinieniem palca, tylko zdarza mu się czasami prosić o coś, choć nie ma przy tym zbyt ciekawej miny. Człowieczeństwo przeważa w nim i choćby chciał, nie zmieni tego.
   - Jasne - odpowiadam, otwierając szerzej drzwi. - Wejdź, a ja coś na siebie ubiorę.
   - Na przykład ciepły polar, by wyglądać jak miś z koła podbiegunowego?
   Zerkam na niego przez ramię.
   - Nie, raczej biustonosz, ale to niekoniecznie cię zaciekawi.
   Dostrzegam lekki rumieniec na jego policzkach.
   - Sarkazm jak zwykle się ciebie trzyma - zauważa ironicznie.
   Chwytam za ramiączko stanika wystającego z szuflady komody i unoszę je do góry, by niebieskooki kolega nie miał wątpliwości co do tego, że to nie był sarkazm.
   - Och. - Odwraca wzrok i podchodzi do biurka. - To ubieraj się szybko, nie mamy czasu.
   Mając pewność, że nie patrzy i nie będzie miał takiej możliwości, ubieram część bielizny, po czym nakładam ciepły sweter. Na moje nieszczęście haczy on o zapięcie stanika, nie potrafię ściągnąć go w dół.
   - Szlag. Ruiz, możesz mi pomóc?
   Wyczuwam na sobie jego spojrzenie, dość szybko dociera do niego, o co mi chodzi. Słyszę, jak podchodzi do mnie i jednym ruchem sprawia, że wszystko jest na swoim miejscu. Drżę lekko pod dotykiem jego palców, ma zimne dłonie. Ciągnę sweter w dół, czuję się lepiej, kiedy jestem ubrana.
   - Dziękuję. - Obdarzam go uśmiechem, wykrzywia usta. - Możemy iść.
   - A jeansy?
   - Spodnie dresowe mi wystarczą, skoro ty także masz je na nogach.
   Zerka w dół. Punkt dla mnie. Podnosi głowę i patrzy na moją twarz.
   - Strasznie wyglądasz. Jakby przejechał ci po buzi rozpędzony traktor na jakiś wiejskich wyścigach, w których można wygrać kosz pełen kukurydzy w kolbach.
   Metafory Shoty są dziecinne i niezbyt trafne, ale przywykłam do tego. Dobrze określił mój stan, którego dla własnego zdrowia psychicznego nie chciałam sprawdzać. Wyciągam z komody ciepłą rozpinaną bluzę z kapturem i wciskam się w nią, zapinam pod samą szyję, a włosy związuję w koka. Może tak ubrana nie wyglądam atrakcyjnie, może przypominam nawet Ludwiczka z pewnej kreskówki, ale przynajmniej mam pewność, że nie zmarznę.
   - Nie spałam najlepiej - odpowiadam zgodnie z prawdą. - Śniło mi się, że najpierw latałam jakimś dziwnym statkiem i musiałam znać kod lokalizacyjny jakieś planety. Później byłam kimś ważnym, ale nie wiem, o co chodziło. Pamiętam tylko pożegnanie na moście z jakimiś obcymi ludźmi. A na koniec... - Wzdrygam się lekko. - Miałam pracować w schronisku dla zwierząt, ale z jakiegoś powodu ktoś obronił mnie przed czymś. Pamiętasz te droidy z Mrocznego widma, które wyłączały się przez pstryczek w nos? Spadło ich na mnie kilkanaście w samochodzie i przekazało, że mam uczyć się o voodoo i jakieś magii. Podczas nauk na jakieś polanie niedaleko rzeki spotkałam kolegę z liceum i pozwoliłam jakieś babce opieprzyć nas za to, że nie jesteśmy w szkole. A to było już po maturze.
   Niebieskie spojrzenie nie odrywa się od mojej twarzy.
   - Możesz mi powiedzieć, co takiego ćpałaś przed pójściem spać, że miałaś takie sny?
   - To chyba te twoje ciasteczka czekoladowe. Nie dałeś do nich trawki? Wiem, że stać cię na takie rzeczy.
   - Nie zwalaj wszystkiego na mnie - odgryza się. - Jesteś gotowa?
   Czy jest coś, na co powinnam być gotowa przed piątą rano? Tak - na kolejny dziwny sen.
   - Jestem.
   Wychodzimy z pokoju, który zamykam na klucz, po czym Ruiz ciągnie mnie na drugi koniec korytarza i zmusza do wejścia na schody. Do tej pory nigdy nie byłam na dachu akademika, mam za to wrażenie, że brunet bywa tam dość często. Może tam szuka spokoju? W końcu każdy potrzebuje miejsca, które może nazwać azylem, oazą spokoju.
   Docieramy na ostatnie piętro, po czym przechodzimy wgłąb korytarza, gdzie znajduje się przejście na zewnątrz. Kiedyś musiała to być część klatki schodowej, która w wakacje zmieniona ma być w windę. Nie wiadomo, czy fundusze na to pozwolą - w ostatnie wakacje remontowano najwyższe piętro - ale Związek Posłańców Życia chyba umożliwi realizację tego projektu. Zatrzymujemy się przed drzwiami i jak w filmach, bierzemy głęboki oddech.
   Brunet zerka na mnie, otwiera przede mną drzwi i uśmiecha się szelmowsko.
   - Panie przodem.
   Zakładam przed sobą ramiona, dobrze wiem, dlaczego jest dla mnie taki miły.
   - Nie robisz tego z powodu wysokiej kultury osobistej, prawda? Chcesz się pogapić na mój tyłek.
   - Zgadza się. Chcę na niego popatrzeć, może nareszcie wymyślę, jakie implanty powinnaś w niego włożyć, by zaczął w ogóle przypominać ludzki, kobiecy tyłek.
   Przewracam oczami, ale wchodzę na ostatnie schody oddzielające mnie od świata zewnętrznego. Niech Ruiz ma tę chwilę, niech się napatrzy, bo więcej mu na to nie pozwolę. U szczytu pcham ciężkie drzwi i czynię krok naprzód, chłodne powietrze uderza we mnie, przez chwilę czuję ucisk w piersi, a następnie chłonę to, że jestem na zewnątrz. Idę dalej i podchodzę do krawędzi od wschodniej strony, gdzie kolory nieba to kolaż pomarańczy, żółci i lazuru. Oddycham głęboko i patrzę przed siebie. Jest jak w innym świecie. Tyle piękna, którego na co dzień nie zauważamy.
   Brunet staje koło mnie, opiera się rękami o murek i milczy. Nie chcę przerywać tej ciszy, natura ma teraz głos.
   Mija wiele chwil, które mnie zachwycają, kiedy chłopak zerka na mnie.
   - Załóż ten kaptur, bo się jeszcze przeziębisz. - Zarzuca mi go na głowę i ciągnie tak, że materiał zasłania mi oczy.
   - Czyżbyś się o mnie martwił? - pytam z przekąsem.
   - Nic z tych rzeczy. Najchętniej pomógłbym wirusom cię zaatakować, ale znając ciebie, jeśli zachorujesz, to pewnie będziesz mi jęczeć nad uchem, że mam ci iść kupić lekarstwa. A ja nie mam zamiaru być niańką.
   - Zapewne wolałbyś, żebym jęczała coś innego.
   Zerkam na chłopaka, który patrzy na mnie z podobnym uśmiechem.
   - Dokładnie. Najlepiej, gdyby to było moje imię.
   Jak zwykle się rumieni, ale też widać, że bawi go humor naszej rozmowy. Zaczął podchodzić z dystansem do tego, w jaki sposób mówimy o swojej seksualności. Odrobinę dorósł. Najwyższa pora.
   Patrzę przed siebie na powoli różowiejące niebo, podziwiam barwy i wdycham zapach nowego dnia. Zanim nastanie całkowity świt, minie jeszcze trochę minut. Przez kilka chwil będziemy mogli w spokoju przyglądać się przejściu z mrocznej nocy w jasny dzień. Fascynujące doświadczenie. Jednak nadal nie wiem, dlaczego mam być jego świadkiem, zastanawia mnie to. Zerkam na przyjaciela.
   - Możesz mi w końcu powiedzieć, po jakiego czorta mnie tutaj zaciągnąłeś? Chyba nie chcesz się bawić w gwałciciela? - pytam, unosząc jedną brew, brunet uśmiecha się złośliwie.
   - Nie jestem aż tak zły, choć muszę przyznać, że czasami mnie kusisz. - Puszcza mi oczko, na co wzdycham teatralnie. - A odpowiadając na twoje pytanie: mówiłaś, że według dokumentów urodziłaś się dwudziestego dziewiątego marca przed piątą rano. Więc oto jesteśmy. Wszystkiego najlepszego, Amelien.
   Moje urodziny. Dzisiaj. Kompletnie wyleciało mi to z głowy. Za to Ruiz pamiętał. Pewnie Misjonarz chodził za nim przez ostatnie dni i o tym mówił, by mój partner kupił mi prezent. Ale wejścia na dach i oglądania świtu to się z jego strony nie spodziewałam. To dość romantyczne.
   Patrzę  na bruneta, który także się we mnie wpatruje, i uśmiecham się do niego.
   - Dziękuję, to naprawdę miłe.
   Niespodziewanie z kieszeni bluzy wyciąga małe pudełeczko.
   - Mam jeszcze to - mówi cicho, nagle poważniejąc - ale nie jestem pewien, czy powinienem uklęknąć.
   Zaskoczona otwieram usta. To nie jest to, co chce, żebym myślała, że jest! Nie może być! To chory żart z jego strony! Moje serce przyspiesza swoje bicie, bierze oddech i czeka na jakiś wzlot pod niebiosa, na który ja mu nie pozwolę. Nie ma jakichkolwiek przesłanek ku temu, by mój towarzysz miał wobec mnie tak poważne plany. To jedynie zagrywka z jego strony, która ma być zabawna w odbiorze. Niestety, nie jest.
   - Co to? - pytam sceptycznie, przyglądając się granatowemu przedmiotowi, który kryć w sobie może tak wiele rzeczy.
   - Proszę. - Wyciąga je w moją stronę. - To dla ciebie.
   Niepewnie biorę od niego prezent w ręce, mam zmarznięte palce. Delikatnie ściągam wieczko i zaglądam do środka, a na mojej twarzy rysuje się szok, wzruszenie i ogromna radość.
   - Jest piękna - mówię cicho, wyciągając bransoletkę - zawieszkę miedzianej walizki zawieszoną na czarnym sznurku. Przyglądam się jej i dostrzegam napisy, po obu stronach wygrawerowane są nazwy. Hong Kong, Moscow, London, Norway, Paris, N.Y. Piękne miasta, cudownie zimny skandynawski kraj. Miejsca, w którym zachwycać mogę się urbanizacją. Ruiz wiedział, co mnie uszczęśliwi.
   Zakładam ją na lewy nadgarstek, czując pod powiekami łzy. Zerkam na przyjaciela, patrzy na mnie z lekkim rumieńcem.
   - Dziękuję - mówię, a uśmiech sam pojawia się na moich ustach. - To wspaniały prezent. Dziękuję. - Postanawiam zaryzykować i zapytać o coś. - Wiem, że unikasz kontaktu fizycznego, ale czy mogę cię przytulić?
   Patrzy na mnie i wzdycha, rozkłada ręce.
   - No dobra, ale masz tylko pół minuty, Baranie.
   Przybliżam się do niego, otaczam rękami na wysokości pasa i przytulam policzek do jego torsu. Niepewnie czyni to samo, głowę opiera o moją. Czasami dzieląca nas różnica wzrostu bywa zaletą.
   - Wiesz co? - pyta mnie brunet. - To dość przyjemne uczucie. Choć nie mam zamiaru się do tego przyzwyczajać.
   Uśmiecham się pod nosem.
   - Poczekaj, aż spotkasz kogoś, kogo będziesz chciał przytulać zawsze i wszędzie, bo pokochasz to uczucie do tego stopnia, że nie będziesz umiał żyć bez przytulania.
   Ruiz rozważa przez chwilę moje słowa.
   - To brzmi jak jakaś kiepska wizja apokalipsy.
   - Dla niektórych to wizja raju, ale nie będę się z tobą o to spierać. - Przez kilka sekund wsłuchuję się w delikatnie przyspieszone bicie serca chłopaka, próbuję zapamiętać ten dźwięk. - Okay, pół minuty minęło. - Odsuwam się od niego z rumieńcem na policzkach, który zazwyczaj mi się nie zdarza. - Dziękuję za to.
   - Nie ma sprawy.
   Stajemy teraz obok siebie, nasze ramiona dzielą centymetry. Wpatrujemy się przed siebie, a słońce przy pięknej oprawie wizualnej wschodzi na niebie, czyniąc je pełnym barw. Zapiera mi dech w piersiach, głośno wciągam powietrze. Nie dbam o to, że Ruiz może patrzeć na mnie jak na wariatkę, przecież już mnie za nią ma.
   - Wow - mówię cicho. - To jest przepiękne.
   - Pewnie myślisz tak już od dwudziestu minut, kiedy tu jesteśmy - krzywi się chłopak. - Zgadzam się, to przepiękny widok, ale ile to już razy widziałaś wschód słońca?
   Niewiele. Zazwyczaj nie wstaję wcześniej, niż muszę, więc przegapiam ten widok.
   - Za mało - odgryzam się z szerokim uśmiechem. - Takiego piękna nigdy dość.
   Niebieskooki przewraca oczami, ale nic nie odpowiada. Przez kolejne minuty nie poruszamy się, a słońca znajduje dla siebie miejsce. Wisi nad nami, przesyła ciepło i raduje oczy. Czuć wiosną, a ja znajduję argument za tym, by lubię tę porę roku.
   Gdy przyzwyczajam się do temperatury otoczenia, dochodzę do wniosku, że pora wracać do siebie. Odwracam się do towarzysza i uśmiecham do niego.
   - Idziemy?
   - Jasne.
   W ciszy przebywamy tę samą drogę, co chwila zerkam na swój nadgarstek z obawą, że bransoletka z niego zniknie. To dziwne, ale pokochałam ten prezent od chwili ujrzenia go na własne oczy. Shota wiedział, co mi podarować, by chwyciło mnie za serce.
   Przystajemy przed naszymi pokojami i patrzymy na siebie.
   - Dziękuje - powtarzam się. - To było naprawdę wspaniałe.
   - Nie ma za co. Pamiętaj, że nic się nie zmieniło poza tą drobną chwilą, więc oczekuj mojego telefonu. Osobisty budzik nie ustanie w swej pracy, póki nie wstaniesz.
   Wzdycham ciężko, po czym otwieram drzwi do siebie. Oglądam się na nastolatka i ostatni raz obdarzam go uśmiechem.
   - Do zobaczenia o normalnej porze, panie mroczny.
   - Ta, na razie.
   Zamykam drzwi, ściągam bluzę i sweter, ubieram koszulkę i kładę się do łóżka. Godzina snu to może nie będzie za wiele, ale choć przez tyle będę mogła istnieć w sennym świecie. Kładę głowę na poduszkę i z uśmiechem oddaję się w objęcia Morfeusza. Siedemnaste urodziny zaczęły się dobrze, wręcz magicznie. Ten dzień musi być dla mnie miły już do końca. Musi. A Ruiz tylko w tym pomoże.

2 komentarze :

  1. Wszystkiego najlepszego, Am!!!
    Wiesz, że czekałam na ten tekst, jak na każdy zresztą z anielskiego cyklu. Nie jest za długi, może niewiele się dzieje, ale ujmuje mnie na tyle, że nie mogę przestać się uśmiechać. Ruiz jak zwykle przeuroczy. I ten fragment ze spojlera. Kurczę, mimo że go znałam, to i tak była ta nutka niepewności, co Shota zamierza. Dobrze, że Am ma kogoś takiego u boku. I odwrotnie. Czekam na kolejny tekst z nimi.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Na początku to tak... Wszystkiego najlepszego, Am! Spóźnione! Po drugie to tak: znowu robię obiad i czytam twoje opowiadanie, to nie skończy się dobrze, Aruś do tej pory wypomina mi tamtą wątróbkę i ziemniaki. O, chyba nawet poszedł sprawdzić czy znowu czegoś nie przypaliłam >D
    Rozkmina Am o niespodziankach i od razu widzę zdanie Cleo o niespodziankach ahaha.
    Biedna Am D: farba spływała jej z włosów. To tak samo jak u Królika i u mnie w opie. Jest gość, który ma klątwę i ma białe włosy, a gdy je farbuje na czarno to mu włosy zaraz się znowu robią białe! *telepatia!*
    "Skoro tak, dlaczego otwarłam drzwi Ruizowi, będąc w samej piżamie? A no tak, widział mnie już, gdy miałam na sobie jedynie bieliznę, nie mam się czego wstydzić." - ta piękna ironia mnie zabiła ahahah >D
    Ach, ta zboczoność to już nieodłączna część Ruliena <3. I to poprawianie stanika, który zahaczył się o sweter. To mi coś przypomina. Scenę z... drugiej części? Tak!
    "- Strasznie wyglądasz. Jakby przejechał ci po buzi rozpędzony traktor na jakiś wiejskich wyścigach, w których można wygrać kosz pełen kukurydzy w kolbach." - JEBŁAM. Bardzo jebłam XD.
    "- Możesz mi powiedzieć, co takiego ćpałaś przed pójściem spać, że miałaś takie sny?" - Serio. Kocham Ruiza. Sorry, Logan. Ruiz skradł moje serce w zastępstwie *______* te teksty XD
    "- Zgadza się. Chcę na niego popatrzeć, może nareszcie wymyślę, jakie implanty powinnaś w niego włożyć, by zaczął w ogóle przypominać ludzki, kobiecy tyłek." - Dobra. Ruiz. You made my day, darling <3
    "- Zapewne wolałbyś, żebym jęczała coś innego.
    Zerkam na chłopaka, który patrzy na mnie z podobnym uśmiechem.
    - Dokładnie. Najlepiej, gdyby to było moje imię." - Ruiz się zarumienił tak samo jak ja. Te teksty są epickie. Porcja zboczoności nadrobiona mwahha >D kto by pomyślał, że Cleo będzie pisać kiedyś takie rzeczy? Ahahaha.
    Och, a więc stąd miedziana walizka <3 jaki uroczy prezent. Tym razem Am musiała polubić niespodzianki!
    Tulenie jako kiepska wizja Apokalipsy XD czy da się kochać Ruiza jeszcze bardziej?
    Matko, niby takie krótkie, a jednak ma w sobie cudowny urok <3 <3 <3 jestem wniebowzięta. Chcę więcej Ruliena!

    OdpowiedzUsuń

Hope Land of Grafic