środa, 18 stycznia 2017

Porque te amo

 
     Pojawienie się Luke'a w Bostonie sprawiło, że Ruiz się zmienia, staje kimś innym, co strasznie martwi Amelien. Kiedy chłopak czyni coś zupełnie do niego niepodobnego, siedemnastolatkę dopadają wątpliwości, czy naprawdę da radę przy nim być. Przekonajcie się sami, czy uczucie między nimi jest na tyle silne, by przetrwało każdą burzę. Nawet tę wywołaną przez samego Szatana.



     Co jakiś czas los przynosi nam coś, co ma pokazać siłę charakteru człowieka. Zdarzenia, które mają być wyzwaniem, któremu niekoniecznie da się podołać. Do tej pory oboje - zarówno ja, jak i Ruiz - niemało przeszliśmy w naszych dość krótkich życiach, Od półtorej roku wspólnie stawiamy czoła kolejnym próbom. Ale czy można się spodziewać, kiedy nadejdzie najcięższa z nich?
     Styczniowy dzień, choć słoneczny, nie przywiódł ze sobą dobry humor. Wpatruję się w biały sufit swojego pokoju w akademiku i nie mam ochoty na wstawanie. To trochę dziwne, jest środa, a ja nie miewam złych humorów w dni inne niż poniedziałki (jak chyba większość ludzi i hybryd na świecie). Liczę do pięćdziesięciu po hiszpańsku i robię minibrzuszek, by zmienić pozycję. Zwieszam nogi nad podłogą, powoli palcami dotykam granatowego dywanu, który sprawiłam sobie podczas zakupów w Black Friday, na który wyciągnęłam swojego chłopaka. Początkowo Ruiz nie był zachwycony, później dojrzał koszulkę z bardzo sarkastycznym nadrukiem i od razu  - od pierwszego wrażenia wręcz - się w niej zakochał (zrobił to szybciej od zakochania się we mnie, to trochę dobijające). Przez chwilę pozwalam sobie na zagłębienie w tym puszystym cudzie, po czym definitywnie zwlekam się z łoża, przecież nie można wylegiwać się w nieskończoność, kiedy czekają lekcje, a pewien nauczyciel chętny jest do wypytania mnie z wiedzy o budowie komórki cebuli. Jakby to miało coś zmienić w moim życiu.
     Ubieram, jak każdego zimowego poranka, jeden ze swoich lubianych, ciepłych swetrów. Dzisiaj przypada kolej na burgundowy, do niego ciemne dżinsy i - jak to powiedziała jedna animowana postać - mogę kulać dalej. Rozczesuję włosy i zwyczajowo zaplatam je w warkocz. Do tego stopnia przywykłam do tej fryzury, że nie potrafię już chodzić w rozpuszczonych, nawet kucyk na treningach to powoli rzadkość. Kto by się spodziewałam, że coś takiego zostanie chcianą rutyną.
     Z kosmetyczką w dłoni i ręcznikiem przerzuconym przez ramię zmierzam do łazienki. Podejrzewam, że będzie w niej chłodno, bo Shota zostawił na noc otwarte okno. Powinnam przypilnować, by nie szedł za późno pod prysznic, inaczej któregoś dnia możemy zastać w tym pomieszczeniu istną kostnicę, a jakoś nie uśmiecha mi się bieganie po akademiku, byle tylko znaleźć dla siebie jakąś umywalkę.
     Myję twarz, szczotkuję zęby i krzywię się na swój widok. Wprawdzie cienie pod oczami nie są już mocno widoczne, znalazłam sposób na wysypianie się i mniejszy stres, ale nadal jestem strasznie blada. Nie wypada mi używać pudru, bo wiem jak to się skończy - wyglądaniem jak klaun, który właśnie w pośpiechu uciekł z cyrku. Wolę chodzić bez makijażu niż świecić oczami za swoją karykaturalną twarz.
     Po kilkunastu minutach wracam do pokoju, nie spotykając się, nie mijając ani nie słysząc bruneta. To dziwne, przeważnie wstaje pierwszy i dobija się do moich drzwi, chcąc mieć pewność, że także zwlekłam się z łóżka (dzwonienie do mnie to przeżytek, poza tym za wiele go to kosztowało). Mam złe przeczucia co do jego dzisiejszego humoru głównie z tego powodu, że nawet nie słyszę, by się krzątał po pokoju. Mam nadzieję, że nic złego się w nocy nie wydarzyło i że gdy po zapukaniu oraz wejściu do jego pokoju nie zastanę martwego, zimnego ciała swojego chłopaka.
     Pozostawiam rzeczy w swoich czterech ścianach i wracam na korytarz, by przystanąć przed małym mrocznym królestwem Ruiza, niepewnie unoszę dłoń. Waham się, czy zapukać. A co, jeśli właśnie wstał i się ubiera? Znowu będzie narzekał, że go podglądam, bo uwielbiam patrzeć na jego gołą klatę. Nie zaprzeczam temu, uwielbiam na niego patrzeć, bo jest na czym zawiesić wzrok, ale jako ktoś więcej niż przyjaciółka i misyjna partnerka chyba mam do tego prawo.
     Biorę głębszy wdech i decyduję się na ten ruch. Pukam trzy razy i czekam na jakąkolwiek odpowiedź.
     - Proszę.
     Naciskam klamkę, drzwi poddają się moim zabiegom, po chwili jestem już w środku. Okno nadal jest zasłonięte, na biurku zalegają otwarte podręczniki z matematyki i historii hybryd oraz puszki po pepsi. Kołdra jest skopana, obok na podłodze leży jedna z czarnych koszulek chłopaka. Nie nazwę tego bałaganem, raczej umiarkowanym i przemyślanym rozmieszczeniem przedmiotów na powierzchni użytkowej.
     Po rozejrzeniu się po pokoju przenoszę wzrok na bruneta, który - jak się spodziewałam - ubiera granatową koszulkę na smukły tors i przeczesuje dłonią włosy. Nie patrzy na mnie, zaciska usta. Zaczynam się porządnie martwić.
     - Cześć. Czy coś się stało?
     Niebieskie spojrzenie jest dla mnie nieuchwytne, podchodzę bliżej dwudziestolatka.
     - Nie - odpowiada cicho. - Jedynie boli mnie głowa, ale to nic wielkiego.
     - Brałeś już tabletki? Mam jakiś paracetamol w kosmetyczce.
     Cień uśmiechu przebiega przez przystojną twarz Shoty. Przez chwilę myślę, że może moje przeczucia były bezzasadne, jednak to mija, kiedy brunet odsuwa się ode mnie na dwa kroki.
     - Nie, nie brałem i nie chcę, wolę to rozchodzić. - Nareszcie zaszczyca mnie spojrzeniem. - Możesz już iść na stołówkę, Am, dołączę do ciebie, jak się ogarnę.
     Jak długo się znamy, wiele rzeczy robimy wspólnie, choć się na to nie umawiamy. Chodzenie na posiłki jest jedną z tych rzeczy, dlatego jest mi przykro, kiedy padają te słowa. Mimo to kiwam głową na znak zrozumienia i kieruję się z powrotem w stronę drzwi. Naiwnie liczę na to, że partner jeszcze mnie do siebie zawoła i pocałuje na dzień dobry. Nic takiego się nie dzieję, a ja opuszczam różane piętro z wielkim uczuciem smutku rozlewającym się po duszy.
     A to dopiero początek dnia.


~*~

     Nie potrafię skupić się na zajęciach. Jak na tych ogólnokształcących, gdzie to biologia komórki cebuli mnie zanudza, a gramatyka hiszpańskiego słowa morir niczym nie zaskakuje, tak na zajęciach dla hybryd prawie spadam z krzesła spychana przez ciemną aurę unoszącą się wokół Ruiza. Jestem pewna, że powodem jego ewidentnie złego humoru jest coś więcej niż tylko ból głowy. Coś znacznie głębszego, co zatruwa mu myśli. Chciałabym dowiedzieć się, co to jest, by mu pomóc, ale brunet nie ma ochoty na rozmowę mimo moich usilnych prób.
     Wzdycham zrezygnowana, śledząc wzrokiem tekst w książce o broni palnej, nie dostrzegając żadnego słowa.
     Ruiz nie pojawił się na śniadaniu, w ogóle nie zszedł do stołówki. A ja, jak głupia, nabrałam na talerz dla niego bekon, fasolkę i inne lubiane przez niego jedzenie, które musiałam odstawić do wyrzucenia. Wstyd mi za takie marnotrawstwo, ale skąd mogłam wiedzieć, co zrobi mój chłopak? Jak widać, nie znam go na tyle dobrze, by przewidzieć każdy jego ruch.
     Tuż po tym, jak rozlega się dzwonek wieszczący koniec wszelkich zajęć na ten dzień, nie pozwalam brunetowi na szybkie wyjście z klasy. Kładę dłoń na jego ramieniu, przyszpilając go tym samym do krzesła, obrzuca mnie zaniepokojonym spojrzeniem.
     - O co chodzi, Amelien? - pyta. - Coś się stało?
     - Ty mi powiedz. Dziwnie się zachowujesz, nie było cię na śniadaniu, w ogóle sprawiasz wrażenie nieobecnego.
     - Wydaje ci się tylko - prycha cicho.
     - Och, naprawdę? - Zwracam się twarzą w jego stronę. - Chcesz mi powiedzieć, że nic nie zawraca ci głowy? Bo nie wyglądasz na takiego. Co cię martwi?
     Nareszcie na mnie patrzy, mogę zajrzeć w błękit, który ukrywał do tej pory. Mogłabym przysiąc, że jest bledszy niż zazwyczaj, a poz tym bardzo zdystansowany do wszystkiego. Nawet do mnie.
     - Nic się nie dzieje. - Powoli ściąga moją dłoń z ramienia. - Naprawdę. A teraz wybacz, idę trochę potrenować, zanim przyjdą moi uczniowie. - Uśmiecha się blado, po czym zabiera książki i wychodzi.
     Patrzę za nim, a złe przeczucia nasilają się w moim sercu. Coś jest nie tak, Ruiz na nowo stawia mur wokół siebie, a ja na razie nie mam odpowiednich narzędzi, by ponownie go rozbić.
     Zbieram swoje książki i idę do biblioteki, gdzie planuję napisać esej na najbliższe zajęcia z angielskiego. Pewnie nie zajmie mi to zbyt wiele czasu, wówczas przejdę do pokoju dziennego, by zrobić pozostałą pracę domową. Chciałabym zobaczyć się z Shotą jeszcze przed kolacją, ale po tym, jak mnie niedawno potraktował, nie jestem pewna, czy będzie chciał rozmawiać.
     Kieruję się na lewe skrzydło akademika, schodami do góry, aż docieram na piąte piętro, gdzie na końcu korytarza ulokowano jedno z większych pomieszczeń szkoły. Powoli otwieram duże drewniane drzwi i wchodzę do świata, gdzie więcej jest książek niż studentów. Nie ma ich zbyt wielu w tej chwili, pewnie spędzają przerwę na nadrabianiu socjalnych zaległości. Dość szybko znajduję dla siebie miejsce, rozkładam podręczniki, po czym podchodzę do półki i bez patrzenia na tytuły, wybieram jeden z woluminów. Można podejrzewać, że jestem jak Daniel na Cmentarzu Zapomnianych Książek, ale to tylko pozór - doskonale wiem, co za pozycję katalogową wzięłam, bo miałam ją w rękach już tyle razy, wielokrotnie sięgałam po nią, że już doskonale wiem, jak wygląda, jaka jest w dotyku i wiem, że jestem chyba jedynym uczniem, który w ogóle ją czyta. Wracam na miejsce, otwieram książkę na rozdziale dwudziestym czwartym, jeden ze swoich zeszytów na pierwszej pustej stronie i wczytuję się w treść woluminu, by wychwycić z niego istotne wiadomości do swoich notatek.
     Uwielbiam uczyć się w ten sposób - w samotności, ciszy, tylko ja i książka, a także przepływająca wiedza. To idealne warunki, by maksymalnie się skupić, dlatego nie dziwota, że wzdycham cicho, kiedy ktoś się do mnie przysiada. Patrzę na niego spode łba. Od razu poczułam, że to nie Ruiz - gdyby przyszedł, poczułabym zapach jego perfum, które kupiłam mu na urodziny. To nie on, to Byron, który udaje, że nadal jesteśmy dobrymi kolegami, choć dostał ode mnie porządnego kosza za swoje spóźnione, końskie podchody. Uśmiecha się szelmowsko, a ja mam ochotę w mocnych słowach usunąć mu ten głupkowaty wyraz z twarzy.
     - Cześć, co robisz? - pyta w taki sposób, jakby chciał zaśpiewać. A przecież nie jesteśmy w jakimś pieprzonym, broadwayowskim musicalu.
     - Szukam nowych form życia ukrytych między czcionką - odpowiadam, zbierając swoje rzeczy. Nie mam zamiaru siedzieć w bibliotece pod ostrzałem czyjegoś natarczywego spojrzenia. - Ale właśnie skończyłam, wnioski do badań mogę napisać w swoim pokoju.
     Hayes także wstaje z miejsca, chwyta mnie za nadgarstek, nie potrafię na niego patrzeć, niebieska kamizelka potwornie mnie irytuje.
     - Przecież niedawno przyszłaś, sam widziałem.
     No tak, kłamstwo ma krótkie nogi.
     - Co nie oznacza, że będę siedzieć tu w nieskończoność. - Przytulam do siebie książki z naiwną nadzieją, że pierwszoroczny dostrzeże moją jawną postawę obronną. - Czego ode mnie chcesz?
     - Pójdziesz ze mną do kina? - pyta, uśmiech nadal nie znika z jego twarzy. Dlaczego nadal się łudzi? Przecież dałam mu już do zrozumienia we wrześniu, że mocno się spóźnił, poza tym... Czy kiedykolwiek pokazałam mu choć jednym gestem, że chcę, by był dla mnie kimś więcej, niż tylko przyjacielem? Mocno w to wątpię.
- Chyba śnisz - odpowiadam. - Niby po co?
- No... Na randkę. Ze mną.
Unoszę brew, a kiedy chłopak nic nie dodaje, nie wykrzykuje: "żartowałem!", wybucham niepohamowanym śmiechem, za co otrzymuję pełne reprymendy spojrzenie przechodzącej nieopodal bibliotekarki w swetrze liczącym pewnie z pięćdziesiąt lat. Bezgłośnie kieruję w jej stronę "przepraszam", po czym ponownie skupiam uwagę na chłopaku.
- Czyżbyś był aż do tego stopnia zdesperowany, że zapraszasz na spotkanie zajętą dziewczynę? Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie uzyskasz satysfakcjonującej cię odpowiedzi?
Byron kładzie dłonie na blat stolika, opiera się na nich, patrzy na mnie uważnie.
- Zajętą? Patrząc na to, jak chłodny jest ostatnio twój chłoptaś i na to, że cię wyraźnie unika, wyczuwam kryzys, więc chyba mam szansę cośkolwiek zadziałać .
Wzdycham cicho, acz przeciągle.
-  Kryzys kryzysem, tobie nic do tego. Żegnam.
     Odwracam się na pięcie i zmierzam do drzwi, w progu prawie zderzam się ze zdyszaną Megan.
     - Tu jesteś! – wykrzykuje. – A właśnie cię szukam.
     - Meg, coś się stało? – pytam koleżankę z roku. – O co chodzi?
     - Ruiz. – Sztywnieję na sam dźwięk tego imienia. – Jest u dyrekcji. Ponoć uderzył ucznia podczas zajęć z matematyki. Chodzi plotka, że grozi mu zawieszenie.
     Nie jestem człowiekiem, jedynie dzięki życiu tutaj upodobniłam się do ludźmi, dlatego nieznane jest mi przeżywanie niektórych emocji. Nigdy w  życiu nie zemdlałam. Aż do teraz, kiedy to poważnie kręci mi się w głowie, czuję uderzenie ciepła i dygocące kolana. To z pewnością nie menopauza, pozostaje jedno wyjaśnienie - nadchodzi zemdlenie.
     Przełykam ślinę, chwytam Megan za nadgarstek.
     - Jesteś pewna, że tam jest?
     Miał przecież zacząć od treningu, później mieć zajęcia z matematyki z trzecim rokiem.
     Chwila.
     - Megan - mój głos staje się coraz twardszy. - Z której klasy jest ten uczeń, którego Ruiz ponoć uderzył?
     - Z drugiej.
     Cholera. Czyli kiedy siedzieliśmy obok siebie na ostatnich wspólnych zajęciach, któryś z hybryd był już być może opatrywany przez pielęgniarkę.
     Co do wszystkich diabłów?!
     Wypadam z biblioteki z zamiarem zbiegnięcia na dół, zatrzymuje mnie jednak spory tłum innych uczniów stojących na korytarzu. Obok mnie przystaje Megan.
     - Oho, coś się zadziało. - Dotyka ramienia jakiegoś chłopaka stojącego przed nami, ten odwraca się gwałtownie. - Cześć, powiesz nam, co się dzieje?
      - Pomazaniec właśnie wyszedł od dyra, chyba idzie do swojego pokoju. Ktoś usłyszał, że grozi mu dyscyplinarne zwolnienie i usunięcie ze szkoły.
     Prostuję się, jak właśnie przeszedł przeze mnie prąd. Patrzę na chłopaka i mam ochotę potrząsnąć nim, powiedzieć mu, że kłamie, że to nie o Ruizie mówi. Nie może mówić o Shocie, takiego zachowanie nie pasuje do mojego chłopaka.
     A jeśli naprawdę to zrobił? Czyżbym go nie znała?
     Przedzieram się przez tę grupę gapiów i dopadam do windy - z jej pomocą stawię się na jedenastym piętrze, moim i Ruiza, dość szybko, może uda mi się dopaść bruneta, zanim wejdzie do siebie.
     Kiedyś śmiałam się z bohaterki książki, bo ta złamała palec, wciskając przycisk przywoływania windy. W tej chwili sama nie doprowadzam do kontuzji wybicia tegoż palca, kiedy zbyt brutalnie dopominam się o przystanek na jedenastce. Kiedy po kilkunastu sekundach drzwiczki się otwierają, wystrzelam z windy i wypadam na korytarz, akurat mam widok na plecy bruneta.
     - Ruiz!
     Zatrzymuje się, ale nie odwraca. Dlaczego?
     - Słyszałam, co się stało. Możesz mi to wyjaśnić?
     Nie mogę zrozumieć, dlaczego uderzył własnego ucznia. Owszem, bywa bardzo nieuprzejmy i porywczy, ale nigdy nie okazał takiej bezczelności i złości. Przez moment, gdy widzę jedynie jego zgarbione plecy, odnoszę wrażenie, że w ogóle go nie znam.
     Zachowuje się, jak mnie nie dostrzegał, czyni kroki do przodu, by znaleźć się bliżej swojego gniazdka.
     - Czekaj, musisz przecież przeprosić! - Podchodzę do niego, chwytam go za ramię, szybko się jednak uwalnia. - Ruiz, do cholery!
     Zerka na mnie, a jego oczy nie mają w sobie błękitu, tego morza, w którym przepadłam, o nie. Są granatowe, bardzo ciemne, burzowe. Prawie czarne.
     Zastygam w bezruchu.
     Prawie czarne. Jak moje.
     To znaczy...
     Prawie czarne. Jak diabła.
     - Ruiz. Proszę.
     Błagalna nuta w głosie denerwuje mnie samą, ale nie wiem, jaki inny ton przybrać, by chłopak mnie posłuchał.
     - Daj mi spokój, Am. Daj mi wreszcie święty spokój.
     Cios. Czuję się, jakby ktoś właśnie z całej siły uderzył mnie pięścią prosto w żołądek. Prawie zachłystuję się powietrzem. Nigdy do tej pory nie był wobec mnie tak chłodny. To oznacza, że naprawdę mamy problem.
     A ja chcę go jak najszybciej rozwiązać.
     - Nie możesz się tak zachowywać!
     Odwraca się, by na mnie spojrzeć, przełykam ślinę, napotykając maskę na jego twarzy.
     - Masz być autorytetem albo przynajmniej kimś, kogo będą szanować, nie gościem krzyczącym na nich czy straszącym niezaliczeniem semestru. Tym bardziej nie bijącym ich, jeśli nie uczynili nic złego. - Mój głos jest spokojny, choć w środku jestem rozszarpywana przez gniew. - Nie możesz ich zrażać do szkoły, dobrze wiesz, że hybryd jest coraz mniej, nie możemy dawać powodu do odejścia.
     Spojrzenie Shoty jest twarde, wręcz stalowe, boję się, że się przez nie poranię. Chłopak prycha i spogląda w jakiś punkt na podłodze.
     - No tak, o wiele lepiej przychodzi ci martwienie się o innych niż o mnie - cedzi pełne jadu słowa. - Wolisz wszystkim wmawiać, że to dlatego, że jesteś prefektem, a tak właściwie robisz to, bo jesteś chorą masochistką i nie przeżyjesz ani jednego dnia bez odruchu bezsensownej bezinteresowności.
     Mam dość. Chciałam go tylko uświadomić, że zachowuje się nieodpowiednio, ale nie oczekiwałam, że w zamian zostanę obrażona. I to przez kogoś, kto ponoć mnie kocha.
     Nie wytrzymuję, unoszę rękę i otwartą dłonią uderzam bruneta w twarz.
     - Jeśli tak o mnie myślisz, to proszę bardzo - daję ci wreszcie święty spokój - syczę, po czym odwracam się na pięcie i szybkim krokiem idę do pokoju, wchodzę weń, trzaskając głośno drzwiami. Opieram się o nie plecami, a po moich policzkach płyną łzy.
     Zsuwam się w dół, kryję twarz w dłoniach i płaczę, wylewając z siebie wszystkie emocje tej przeklętej środy. Modlę się, by skończyła się jak najszybciej, bo ja już wysiadam z tego pociągu pod tytułem "Ruiz ma humorki, uciekajcie wszyscy". Jak podczas naszych lekcji chciałam się dowiedzieć, co mu dolega i pomóc najlepiej, jak będę mogła, teraz pragnę jedynie zakopać się pod kołdrę i tak czekać kolejnego świtu.
    Dlatego dźwigam się, by uczynić kilka kroków i paść na pościel, schować się pod ciepłym kokonem i płakać.
     Już chyba wiecznie.


~*~
   
        Nie potrafię uśmiechać się, udawać, że nic się nie stało, jeść, rozmawiać z innymi czy zasnąć. Szkoła huczy od coraz nowszych plotek - w przeciągu kilku godzin dowiedziałam się już, że mój chłopak został bez pracy, nie ma czego szukać u Posłańców, a bilet na Florydę już na niego czeka, by mógł zaszyć się gdzieś pod palmami i czynić to, co jego ojczulek.
     Nie wiem, jak dałam radę zejść na kolację, nie był to jednak najlepszy pomysł - kilkaset wpatrzonych we mnie par oczu skutecznie odebrało mi apetyt. Poza tym nie ma nikogo, kto mógłby mnie teraz wspierać - to Ruiz jest moim najlepszym przyjacielem, tylko jemu potrafię powiedzieć, o wszystkim, co nie trapi, smuci, bawi.
     Przesuwam kawałkiem pieczywa po talerzu, na którym ostała się reszta musztardy po krążkach cebulowych, które smakowały jak styropian, i czuję się jeszcze podlej, choć niczym nie zawiniłam. A może jednak? Nie zdołałam na czas dowiedzieć się, co dzieje się u Shoty, teraz muszę się nasłuchać na temat tego, jaki to jest zły.
     Gdzieś z przodu stołówki rozlega się szmer, raptownie podnoszę głowę, by dowiedzieć się, co go spowodowało, a z tyłu głowy pojawia się myśl, że to może brunet przyszedł ze spuszczoną głową, by się wytłumaczyć i przeprosić.
     Nadzieja gaśnie szybko, jak tylko dociera do mnie, że to Deien zmierza w moim kierunku z nietęgą miną, widocznie zmęczony.
     - Cześć, Amelien. Pojadłaś już?
     Kiwam potakująco głową.
     - Cześć. Tak, właśnie skończyłam. Co jest?
     Misjonarz wzdycha, rozgląda się wokół, chcąc ocenić, czy ktoś nas nie podsłuchuje, co w tej sytuacji jest niemożliwe - nie ma chyba ucznia, który by właśnie nie patrzył w naszym kierunku - nachyla się i mówi cicho.
     - Chodzi o Ruiza. Przeprosił tego ucznia, zaproponował, że zapłaci za jego wizytę u lekarza, jeśli będzie trzeba, przyjął naganę od dyrektora i się ulotnił. Cecelia szukała go po salach lekcyjnych, ale nie znalazła. A niedługo wybije godzina nocna. Dobrze wiesz, że wtedy wszyscy muszą być w budynku. Nie wiesz może, gdzie on się podziewa?
     - Przykro mi, Deien, ale nie mam zielonego pojęcia.
     To smutne, że będąc najbliższą brunetowi osobą, nie wiem, gdzie się podziewa. Boli mnie to. 
     - Rozumiem. A czy mogłabyś go poszukać?
     Nie jestem detektywem, by prowadzić śledztwo, ale zdołałam poznać Shotę, spędzić z nim wystarczająco dużo czasu, by znać miejsca, do których lubi chodzić.
     - Jasne. 
     - Nawet jeśli będzie potrzebne wyjście na zewnątrz...
     - Deien, nie martw się - przerywam mu. - Zacznę od poszukiwań w szkole, jak tylko na niego natrafię, napiszę ci esemesa.
     Dwudziestosześciolatek uśmiecha się z dostrzegalną ulgą.
     - Chwała niebiosom, jesteś moją ostatnią deską ratunku! Dziękuję!
     - Nie ma za co. 
     Patrzę, jak o wiele radośniejszy wychodzi z tego małego przybytku dobrego jedzenia, czekam minutę, po czym zrywam się, by odnaleźć swojego chłopaka. Pchana do przodu przez adrenalinę rezygnuję z windy, wbiegam na schody i biję życiowy rekord w dostaniu się na ostatnie piętro akademika. Szybko dopadam drzwi na małą klatkę schodową, wybiegam przez nią na dach, a mroźne powietrze styczniowego wieczora prawie wydziera dech z mojej piersi. Zafiksowana na tym, by zobaczyć chłopaka, nie pomyślałam, że może mi się zrobić zimno, gdy opuszczę mury szkoły, choć stopami nadal będę na terenie jej budynku.
     Nie to jest teraz ważne. Istotniejsze dla mnie jest to, że dokładnie naprzeciwko mnie, tuż przy fasadzie, stoi Ruiz i wpatruje się przed siebie. Z radości na jego widok wypuszczam ze świstem powietrze. Obejmuję się ramionami, po czym podchodzę do niego. Chcę znowu poczuć jego ciepło, zobaczyć jego szczery uśmiech i usłyszeć, że miewa się świetnie, że nie wiszą nad nim żadne ciemne chmury.
     - Znalazłam cię - mówię, stając tuż obok, prawie dotykając jego ramienia swoim. - Deien cię poszukuje, chyba jesteś mu do czegoś potrzebny.
     Boli mnie, kiedy odsuwa się dwa kroki w lewo, w tę samą stronę odwraca twarz. Jeszcze nigdy tak wyraźnie mnie nie ignorował.
     - Ruiz - zaczynam jeszcze raz. - Można to wszystko odkręcić, wiesz? To była chwila słabości, nic więcej.
     Nie reaguje. Milczący niczym słup, tak chłodny w obyciu jak nigdy wcześniej. Nie rozumiem, co się z nim stało.
     Kosmyki moich białych włosów zostają uniesione przez lekki podmuch.
     - Posłuchaj mnie choć raz! - Staram się przekrzyczeć wiatr. - Deien cię szuka, razem z Cecelią martwią się o twój stan. Ja się martwię. Dlaczego nie powiesz mi, o co chodzi? Ruiz, proszę, do cholery!
     Odchodzi kolejne kilka kroków, w dalszym stopniu przystaje przy fasadzie, unosi głowę i wpatruje się w zasnute chmurami, ciemne niebo. Patrzę, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada pod granatową koszulką. Chciałabym podejść i go przytulić, ale jasno dał mi do zrozumienia, że jeśli to zrobię, szybko zostanę odsunięta.
     Brunet prycha i nareszcie dochodzi mnie jego głos.
     - Naprawdę tego nie widzisz? Myślałem, że jesteś bardziej spostrzegawcza. Przykro jest się mylić.
     Trudno jest mi ocenić, kiedy stał się taki chłodny, podejrzewam jednak, że jest to wina prawie spotkania z Luke'iem. Oboje nie sądziliśmy, że kiedykolwiek zdołamy ujrzeć jego biologicznego ojca, po którym odziedziczył diabelską część swojej natury.
     - Chodzi o Boston, prawda? O to, co powiedziała Laureen. - Biorę głębszy wdech, zanim podzielę się swoją teorią. - Chodzi o twojego ojca. O Luke'a. Nie martw się nim, przecież jeszcze go nie poznaliśmy, poza tym w ogóle nie zachowujesz się jak potomek Szatana. Nie jesteś zły, Ruiz. Nie byłeś, nie jesteś. Nie będziesz.
     Może poza dzisiejszym dniem.
     Śmieje się przez chwilę gorzko.
     - Naprawdę w to wierzysz? - Posyła mi pełne zwątpienia spojrzenie. - Co za głupota.
     Czuję, jak złość po raz kolejny rozlewa się po moim ciele.
     - To nie jest głupota! - grzmię. - Mówię to, co o tobie myślę, co wiem po tym, jak dałeś mi się zmienić. Nie jesteś zły, do cholery! Nie pozwól sobie tego wmówić tylko dlatego, że raz pokazałeś ludzką słabość, przez co uderzyłeś ucznia!
     Nie wiem, jaki był powód tego uczynku - może chodzi o to, że ktoś wyśmiał jego metody nauczania, co mu się już kilkukrotnie zdarzyło (choć trzeba przyznać, że są one bardzo efektywne, czego uczniowie nie chcą widzieć) - ale nie oznacza to, że i ja będę tak o nim mówić.
     Moje słowa musiały poruszyć w nim jakąś nić, bo całkowicie odwraca się w moją stronę. Bezbronny, smutny.
     - A co, jeżeli się zmienię? - pyta mnie ze łzami w swoich pięknych, niebieskich oczach. - Jeśli obudzi się we mnie mroczna natura, zawładnie nade mną do tego stopnia, że już nigdy nie będę człowiekiem?
   Chciałabym go pocieszyć, powiedzieć mu, że to się nigdy nie wydarzy, ale nie jestem jasnowidzem, a kłamstwo może jedynie pogorszyć już i tak kiepski humor chłopaka.
   - Ja...
   - Nie - przerywa mi szybko i wzdycha. - Muszę to przemyśleć na osobności. - Ściąga z siebie górne ubranie, składa je u moich stóp, po czym pozwala skrzydłom na rozłożenie się. W świetle latarni wygląda teraz jak mroczny anioł, którym w tak dużej części jest. - Nie szukaj mnie dłużej. Chcę samotności. Proszę.
   Zanim zdążę wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, unosi się nad ziemią, macha skrzydłami i oddala się, a ja jedynie mogę patrzeć za nim i pozwalać łzom płynąć po mojej twarzy.

~*~

     Wróciłam do akademika, ale tylko po to, by zarzucić na siebie kurtkę i czapkę, po czym ponownie znalazłam się na dachu. Wzrokiem poszukuję Ruiza w dalszym stopniu latającego nad moją głową. Cieszę się, że wytoczono granice wokół szkoły i narzucono swojego rodzaju czar, przez który nikt bez zgody dyrektora nie wejdzie ani nie opuści terenu akademika. Dzięki temu wiem, że choć coraz bliżej jest wyznaczonej godziny zero, Shota nie odejdzie. Respektuje wszelkie zasady - choć niechętnie - co utwierdza mnie w tym, że jest dobry mimo pochodzenia.
     Podejrzewam, że chłopak się męczy, a wszelkie złe emocje z niego schodzą. Jest coraz niżej, nie muszę już za bardzo unosić głowy, by go widzieć. Czarne skrzydła z białymi żyłkami wygrywają walkę z powietrzem, pozwalając mu frunąć tam, gdzie chce. Coraz bliżej dachu, coraz bliżej mnie.
     Podziwiam, jak z gracją ląduje na płaskiej powierzchni betonu, jak składa dar, który otrzymaliśmy po rodzicach.
     Podchodzi bliżej mnie, ale przystaje w bezpiecznej odległości około ośmiu metrów, przypatrując mi się bacznie, zaciskając usta w kreskę, a dłonie w pięści.
     - Dlaczego nadal tu jesteś? - pyta chłodno.
     Staram się uśmiechnąć.
     - Chciałam mieć pewność, że nic ci nie jest i że nie zrobisz sobie krzywdy. Chciałam być przy tobie jak zawsze. Nic przecież nie uległo zmianie.
     Wciąż jest zły, co widzę po napięciu jego ciała. 
     - Dlaczego starasz się mnie przekonać, że nic się nie zmieni? - pyta, prawie krzycząc. Wzdrygam się, czuję nagły chłód rozlewający się przez żyły. - Dlaczego masz taką wiarę? Dlaczego nadal przy mnie trwasz? Przecież Luke jasno powiedział dał do zrozumienia mojej mamie, że moje towarzystwo cię zniszczy.
   Uśmiecham się lekko - tym razem naprawdę - przez łzy. Dzieląca nas fizycznie odległość wydaje mi się niczym w porównaniu z odległością dzielącą nasze dusze. Muszę ją przeskoczyć, by trwać przy Ruizie mimo wszystko.
   - Ponieważ cię kocham.
   Nie tego się spodziewał. Wziął pod uwagę wiele scenariuszy, na końcu języka miał już przyszykowaną dla mnie odpowiedź, ale nie podejrzewał, że w takiej sytuacji wyznam mu miłość. Sama się o to nie podejrzewałam, ale uczucia potrzebowały tego, by zostać wreszcie głośno nazwane.
   Patrzy na mnie z niedowierzaniem, nieskory wypowiedzieć choć słowo. Ja także nie wiem, co miałabym teraz powiedzieć. Że zawsze przy nim będę? To takie banalne, poza tym nie jestem jasnowidzem, nie wiem, co się wydarzy za rok, dwa, czy po ukończeniu szkoły wciąż będziemy razem. Nie chcę mu niczego obiecywać. Ofiaruję mu jedynie swoje serce z naiwną nadzieją, że nigdy go nie podepcze.
   Czyni krok do przodu, ale nie pozwala sobie na wyciągnięcie ręki i dotknięcie mojej twarzy. Gdybyśmy byli bohaterami komedii romantycznej, pewnie w tej chwili całowalibyśmy się namiętnie, a nad naszymi głowami w niebo wzlatywałyby fajerwerki. Mieliśmy je przy naszym pierwszym pocałunku, teraz potrzebne jest coś bardziej spektakularnego.
   Albo nie. Przecież może mi nie uwierzyć, stwierdzić, że kłamię, albo dojść do wniosku, że nie powinniśmy być razem, bo nie zdołam wspierać go w walce z ojcem. Nie wiem, jak miałabym go zapewnić o dotrzymaniu obietnicy, skoro nawet jej nie złożyłam z obawy przed przyszłością. Mimo to chcę przy nim trwać. Tego jestem pewna.
   - Jak możesz? - pyta. - Jak możesz mnie kochać? Przecież jestem synem diabła, mogę stać się taki sam jak on!
   Wszystko byłoby proste, gdybyśmy byli kimś innym. Młodymi ludźmi z normalnymi problemami, nie hybrydami niosącymi dobro. Ale ja lubię swoje życie, potrafię stawić czoła przeszkodą. Nawet jeśli w tej chwili Ruiz powie, że nic z nas nie będzie, zniosę to. Choć będę przy tym potwornie cierpieć.
   - Nie wiem, ale po prostu to czuję - odpowiadam. Nie każde pytanie ma swoją logiczną odpowiedź. - A wierzę, bo wychowałam się w wierze, widziałam rzeczy niemożliwe i trudne do pojęcia. Przeżyłam coś, o czym moi rówieśnicy nawet nie śnią, bo nie potrafią sobie tego wyobrazić. I za każdym razem miałam ciebie obok. Nie powinieneś wątpić w to, że nie stanę po twojej stronie, że nie będziesz miał we mnie wsparcia.
   Wzdycha ciężko na moje słowa.
   - To nie tak. - Nareszcie pokonuje dzielącą nas odległość, pochyla się nade mną, tworzy ochraniający mnie cień. Znajduję jeden punkt dla swojego spojrzenia, nie jestem skłonna spojrzeć w oczy partnera. Dopiero teraz czuję zażenowanie swoim wyznaniem. - Nie wątpię w to, ale... Nie do końca wierzę. Jesteś tak silną osobą, tak dzielną... Szlag, nie umiem mówić o swoich uczuciach.
   - Zauważyłam.
   Nie zwraca uwagi na to, że się wtrąciłam. Dotyka palcami mojej brody, unosi ją delikatnie, pragnie, bym spojrzała w jego niebo, co czynię, czerwieniąc się jeszcze bardziej.
   - Nie masz obowiązku być przy mnie. A mimo to jesteś. Czujesz do mnie coś, czego nie umiem w pełni pojąć. Amelien, ja... - Opiera się swoim czołem o moje, a po jego policzku płynie łza. - Ja też cię kocham.
   Także pozwalam łzom spłynąć w dół twarzy. Jestem szczęśliwa, słysząc te pięknie słowa. Unoszę odrobinę głowę, znajduję usta bruneta i składam na nich delikatny pocałunek, Trwa na tyle długo, bym poczuła smak jego warg. Smak, który pamiętałam, kiedy dzielił nas cały kraj. Smak, który uwielbiam i który nieodłącznie kojarzy mi się z Shotą. Smak, który na stałe wpisał się w moją pamięć.
   Chłopak otacza mnie ramionami i przyciąga do siebie, oddaje pocałunek, pogłębiając go, a ja czuję, że razem jesteśmy na tyle silni, by mierzyć się z Luke'iem za każdym razem, gdy tego zapragnie. W tych objęciach czuję się bezpieczne jak w żadnym innym miejscu czy też świecie. Może i jestem hybrydą, dzieckiem, które nie powinno się narodzić, cierpię przez błąd rodziców, ale jednocześnie mogę doświadczyć miłości, której aniołowie i demony nigdy naprawdę nie dostąpią.
     - Będę przy tobie - szepczę, przytulając policzek do jego torsu. - Jak długo będzie to możliwe. Zawsze.
     - Przepraszam, że uderzyłem tego dzieciaka. Wkurzył mnie swoimi uwagami na temat tego, że jestem Pomazańcem.
     - Powinien się raczej bać tego, że zrobisz mu krzywdę, w końcu nie wiadomo, jakie posiadasz moce. Może masz na przykład czarny pas w karate?
     Śmieje się.
     - Oberwał tylko w twarz, dość szybko go przeprosiłem, jeszcze zanim spotkaliśmy się na lekcjach, to on ubzdurał sobie, że poważnie go skrzywdziłem, i musi z tego zrobić aferę. Przepraszam za to, że się o mnie martwiłaś.
     - Wybaczam ci, w końcu martwienie się o ciebie to moja powinność. - Patrzę na niego. - Poza tym jestem twoją dziewczyną i przyjaciółką. Jeśli coś będzie zaprzątać ci głowę, jak przykładowo twój ojciec, przyjdź do mnie i mi o tym powiedz, dobrze?
     - Oczywiście.
     - Pamiętaj, ja zawsze jestem dla ciebie.
     Ruiz odwzajemnia spojrzenie, w jego oczach kryje się coś, co trudno jest mi nazwać. Bierze głębszy wdech, czuję, jak jego klatka piersiowa opada szybko.
     - Wyjdziesz za mnie? - pyta cicho, a ja zastygam i szybko przenoszę wzrok na swoje kozaki. Do tej pory nie brałam pod uwagę małżeństwa z kimkolwiek, mam przecież siedemnaście lat! Nie można oczekiwać ode mnie odpowiedzi - rozsądnej odpowiedzi - na to pytanie.
   Ale wiem, co czuję. To jest moją odpowiedzią.
   - Kiedy skończymy szkołę. Tak.
  Unoszę głowę, by spojrzeć na partnera, ten uśmiecha się szeroko. Mogę przysiąc, że jego oczy lśnią i nie jest to jedynie wina odbijającego światło księżyca.
     - Czy ty masz właśnie zamiar płakać? - pytam go ze śmiechem.
     - No co ty. Ja chcę tylko dać upust swoim emocjom, a że akurat mam wodę w oczach... - Schyla się lekko i dotyka moich warg swoimi ustami, składając na nich słodki, czuły i bardzo długi pocałunek. Rozłożone sekundę wcześniej skrzydła bruneta osłaniają mnie przed zimnym wiatrem, a ja czuję się szczęśliwa, prawie najszczęśliwsza na świecie.
     Po wielu minutach magicznego pocałunku odrywam się od Shoty i staję na stopach, jestem czerwona niczym piwonia.
     - Ślicznie wyglądasz, kochanie.
     - Ej no, tylko bez obrażania mi tu.
     Śmieje się i przytula mnie mocniej.
     - Uwielbiam cię. Możemy jeszcze trochę tak postać?
     - Tak. Ile tylko będziesz chciał.
     - Nawet wieczność?
     - Nawet wieczność.
     Odnajduje moje wargi i całuje ponownie, tym razem krócej, ale z równie wielką czułością. Opieram głowę na jego ramieniu i wzdycham, a po moich policzkach płyną łzy. Będąc tak blisko, prawie stanowiąc jedność, wiem, że damy radę wszelkim przeszkodom. Nawet Luke'owi.
     - Kiedy przyjdzie - mówię cicho, podnoszę wzrok na chłopaka - kiedy twój ojciec będzie chciał nas widzieć, zgodzimy się na spotkanie i damy mu popalić tak mocno, że będzie biegiem wracał do swojego piekiełka. Obiecuję.
     Ruiz uśmiecha się lekko, opiera czołem o moje.
     - Nie musisz obiecywać. Tylko bądź po mojej stronie. Proszę.
     - Będę. Zawsze. W końcu mam zostać twoją żoną.
     Przytula mnie i stoimy tak, dopóki nie zakręci mnie w nosie, nie odsunę się i nie kichnę porządnie.
     - Apsik!
     Ruiz patrzy na mnie badawczo.
     - To dziwne. Stoję na mrozie bez koszulki, a to ty siejesz zarazki. Gdzie tu logika?
     Śmieję się.
    - Nie wiem. Ale nie martw się, nie zachoruję, mnie się choroby nie trzymają.
     Chłopak całuje mnie w czoło, wypuszcza z objęć, chwyta za dłoń i prowadzi do malutkiej klatki, przez którą wracamy do środka akademika. Chcę skręcić do swojego pokoju, ale Shota mi na to nie pozwala.
     - Nie tędy, kochanie. Dzisiaj śpisz ze mną.
     Mogę się tylko uśmiechnąć na te słowa.
     - Z wielką chęcią.
     Po raz kolejny zasypiam tuż obok niego, otoczona jego ramionami, spokojna, bo udało się nam odszukać siłę by mierzyć się z tym, co może przynieść kolejny dzień. Damy radę stawić czoła Szatanowi, póki będziemy razem.
     Mruczę cicho i wtulam się bardziej w tors Shoty.
     - Kocham cię - szepczę, a za chwilę czuję na czole muśnięcie miękkich warg.
     - A ja kocham ciebie. I ani myślę przestać. - Całuje mnie w policzek. - Poza tym obiecuję już nigdy więcej nie zachowywać się jak dzisiaj. Tak jak ty będę wierzył w to, że pomimo pochodzenia jestem dobry.
     Odwracam się twarzą w jego stronę, chcę widzieć błękit jego oczu.
     - Nie obiecuj - proszę go. - Nie zbaczaj tylko z właściwej ścieżki, a wszystko będzie tak, jak powinno.
     Uśmiecha się, po czym odnajduje moje usta, na których składa milionowy pocałunek.
     - Więc to ci przyrzekam.
     Odwzajemniam uśmiech, na nowo się w niego wtulam i pozwalam sobie na odpłynięcie do krainy Morfeusza. Wiem, że jutrzejszy dzień będzie dobry. I każdy kolejny. Dopóki będziemy razem, stawimy czoła wszelkiemu złu.
     Ja i Ruiz. Juntos. 

2 komentarze :

  1. Hej, Cleo! Przepraszam, że tak pod rozdziałem, ale nie wim gdzie indziej mogłabym to napisać.
    Chcę Cię zaprosić na nowy rozdział opowiadania "Oczy w Ogniu". Jest to rocznicowy rozdział, który opublikowałam jako prezent dla Was! Zarazem jest to najdłuższy rozdział ze wszystkich dotychczas napisanych.

    http://oczy-w-ogniu.blogspot.com

    Zapraszam!
    Buziole xx

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć Ruiz, cześć Am! Tęskniłam za wami! W końcu będę mogła skończyć o was czytać! W sumie to nawet stwierdziłam, ze zacznę jeszcze raz, bo nie pamiętam co się działo! Jaram się, hueheeue.
    Ruiz i ta koszulka kupiona podczas Black Friday. Mógłby sobie podać rękę z Nathielem buahaha.
    Rzeczywiście Ruiz zachowuje się co najmniej dziwnie! Sama zaczęłam się o niego martwić!
    Uch, ten Byron! Zadźgałabym go tępym nożem. Weź się schowaj, mendo jedna i daj Am spokój, bo poszczuję cię Ruizem! Serio, im dalej o nim czytam... to jego zapraszanie Am na randkę do kina. Ja pierniczę. Serio, człowieku? Poddaj się T____T
    "- Szukam nowych form życia ukrytych między czcionką" - glebłam i nie wstałam XD. Jak ja teraz będę czytać książki?
    Ej. W sumie to się cieszę, że w końcu między Ruizem i Am jest jakiś dramat. Brakowało mi tego i czasem wydawało mi się, że między nimi jest aż za dużo słodyczy! A tu proszę. Dzięki temu dostarczyłaś mi więcej emocji i przejęcia. Teraz naprawdę zaczynam się martwić o to, co dzieje się z Ruizem! Nawet nie jestem zła za jego zachowanie (to dlatego, że ludziom, których się kocha - koniecznie trzeba wybaczyć buahha), z drugiej strony szkoda mi Am ;____;
    Ruiz spierniczył? Co mu się dzieje? Ueeee. Aż tak się przejął tym, co usłyszał o ojczulku? Trochę mnie tym zdziwił! Myślałam, że stało się coś naprawdę poważnego! W sumie to teraz chcąc nie chcąc widziałam go jako Rina z Ao no Exorcist - w końcu też jest synem Szatana i próbuje walczyć z tym, żeby go nie pochłonęła ciemność.
    Jak Ruiz miał łzy w oczach to mi też łzy stanęły ;______; i... i to jak odleciał! Ueeee. Wróć, Ruiz! *wyciąga ręce*
    Am mu powiedziała, że go kochaaaaaaaa! To była najpiękniejsza chwila w tej cześci, no, ja walę ;____;
    To "wyjdziesz za mnie?" było słodkie, ale tak nagłe, że zamiast się wzruszyć to się zaśmiałam XD.
    Uroczo się skończyło. Cieszę się, że ten częściowy niepokój zniknął! Jednocześnie podejrzewałam, że ta część będzie dłuższa, a tu bum, szybko ją przeczytałam :o. Fajnie było poczytać o Rulienie wcinając śniadanie (o godzinie 15, pozdrawiam).
    Czekam na kolejne przygody Ruliena! <3

    OdpowiedzUsuń

Hope Land of Grafic