– 여보ㅅㅔ요 –
Nie spodziewałam się znaleźć nic pod drzwiami w korytarzyku, ale
ledwie wgramoliłam swoje zmęczone ciało do środka, moja prawa
stopa w rajstopie – już
po zzuciu obuwia –
natrafiła na jakiś papier. W półmroku trudno było mi
ocenić, na co właściwie nadepnęłam, dopiero oświecenie światła
pomogło w nazwaniu przedmiotu pocztówką, z której patrzyła na
mnie wieża Eiffla. Tylko jedna osoba mogła wysłać mi kartkę z
Paryża. A właściwie cywilizowany demon. Który pod naporem słów
innej osoby pewnie dopisał i jej imię, byle tylko było, że żona
nie ma nic przeciwko kontaktom ze mną.
Pewnie by mnie to
rozczuliło, gdybym natknęła się na nią w ciągu dnia w swojej
skrzynce na listy, nie zaś w taki sposób, od którego przeszły
mnie dreszcze.
– Wyrośnięty
dzieciak
–
mruknęłam do siebie, po czym schyliłam się po
pocztówkę, a kiedy ją odwróciłam, nie znalazłam swojego adresu
czy znaczka, a jedynie krótką wiadomość:
Pozdrowienia
z kraju żabojadów, maleńka!
Nie
mam komu skopać tu tyłka poza jedną wiedźmą
i
wcale nie mówię tu o mej drogiej małżonce!
Pięknie,
metalowo i jebutnie!
Trzymaj
się!
N.
xoxox i L.
Westchnęłam
i zbliżyłam się z kartką do tablicy korkowej, by dołączyć ją
do pozostałych, jakie przez ostatnie lata otrzymałam. Zapatrzyłam
się na tę – moją własną,
kilkuletnią i wciąż dającą przyjemne ciepło bijące ze
wspomnień, które nigdy nie mogły należeć do mnie – kolekcję
trochę za długo, ale tylko
tutaj składowałam nieliczne uciechy swojego serca, od czasu do
czasu mogłam do nich wrócić, by przekonać się, że jednak coś
dobrego mnie kiedyś spotykało.
Przyglądając się nie tylko
tablicy, ale i wąskiej szafce pod nią, na której pozostawiłam
pamiątki z ostatniego wyjazdu na urlop –
ciężko uwierzyć, że to
już prawie cztery lata –
mój wzrok padł na
niewielkie liczydło,
którego koraliki w kolorze ciemnej zieleni i turkusu nieba bywały
środkiem antystresującym. Coś mi nie pasowało w jego wyglądzie.
Ilość
drewnianych kółek nie zgadzała się w dwóch rzędach, a przecież
każdego ranka upewniałam się, że są na swoim miejscu, jakie
znalazłam dla nich, gdy po zakupie wróciłam do domu.
Szczerze
wątpiłam, by N. pozwolił sobie na włamanie do mojego mieszkania,
by trochę pomyszkować i pozostawić po sobie jakąś namiastkę
bałaganu –
mimo
swojego charakteru i bycia narwańcem potrafił uszanować czyjąś
prywatność i bez zgody nie wchodził, gdzie go nie proszono.
Wyjątkiem były walki, jakie prowadził, ale że ja nigdy nie byłam
mu wrogiem, pewnie po prostu wsunął pocztówkę od dołu przez
zamknięte drzwi, a liczydło…
Ktoś inny musiał więc to
zrobić. Ktoś,
kogo nie obchodziły zamknięte drzwi i szanowanie cudzej
przestrzeni. Ktoś...
Od coraz bardziej ponurych myśli oderwał mnie dzwonek telefonu.
Nie patrząc na numer, nie starając się go komukolwiek
przyporządkować, a po prostu wyciągając telefon z kieszeni
płaszcza –
wciąż się przecież nie rozebrałam –
odebrałam.
–
Słucham?
–
Hej, wróciłaś już? Jesteś
w domu?
Nie
musiał się przedstawiać, doskonale wiedziałam, że to dzwoni
kochany kuzyn, który nie ma nic ciekawego do powiedzenia, a jedynie
szuka pomocy, bo państwo jest dla niego złe i niedobre, nie chce
mu dać godnie żyć i dlaczego on jeszcze nie wyjechał gdzie
indzie, gdzie będzie lepiej.
Jak na taką postawę to dość szybko i łapczywie wyciągnął
rękę po pieniądze, jakie władza w swoim wspaniałym pomyśle
zechciała rozdawać uprzywilejowanym.
–
Tak, jestem, niedawno
przyszłam, a co?
Pewnie
czekał, siedząc w kuchni i patrząc na zegarek, byle tylko wytrwać
do pory, aż nie będę
zajęta, byle znowu na coś ponarzekać.
–
Sprawdziłaś
ten wyjazd, o którym mówiłaś? Łapalibyśmy się na niego z
rabatem, prawda?
Gdybym
na ostatnim spotkaniu rodzinnym przed ponad tygodniem nie wspomniała,
że będę miała szansę wyjechać do Indii na dwa tygodnie z dwoma
członkami rodziny, jeśli tylko przez ten czas zechcę wesprzeć
główną filię w swoją obecność i poprowadzić niewielki
projekt, pewnie
nie mielibyśmy za bardzo o czym ze sobą rozmawiać.
Westchnęłam
w duchu. Powinnam się domyślić, że kuzyn dzwoni tylko i wyłącznie
w tej sprawie. Bo jakże mogłoby być inaczej?
Na
nerwy działało mi to, że jeśli się ze mną kontaktowano, to
tylko po to, by zapytać, czy czasem w czymś nie pomogę, bo
przecież w oczach innych
byłam niczym Matka Teresa z
Kalkuty – tak
naprawdę jedyne co nas
łączyło, to jej kraj pracy i
mój wykonywany zawód
indologa. Poza mną żaden z
członków rodziny nie wychwytywał chyba tej różnicy.
–
Wciąż
jest to dogadywane,
ale w połowie lipca wyjazd chyba się odbędzie –
zaczęłam
powoli, ważąc słowa, byle tylko nie dać nadziei.
–
Więc się da, tak?
Moje
próby mogły spełznąć na niczym.
–
Powiedziałam
jednak, że nie będę zabierała ze sobą nikogo z
rodziny,
bo…
–
Ale
jak to?! Nie możesz tak zrobić, miejsca przepadną i jak możesz
być…!
–
Niekoniecznie
–
przerwałam
mu równie niegrzecznie co on chwilę wcześniej.
–
Miejsca,
których nie zajmę ja ze swoimi krewnymi,
zostaną przydzielone stażystom, którzy będą mieli szanse, by…
–
Czy
ty pojebana jesteś?
Aż
się zapowietrzyłam. Wiedziałam,
że nie będzie zadowolony z podjętej przeze mnie decyzji, ale nie
zniosłabym dwóch tygodni w towarzystwie
jego
i starszej z córek, którą zaproponował wziąć jako trzecia
osobę, kiedy jednocześnie miałam pracować. Nie podołałabym
temu, wiedząc, że kuzyn w głębokim poważaniu ma inne kultury i
zawsze dąży do tego, by wszystko było tak, jak on chce.
Podejrzewałam, że Hindusi nic by nie zrozumieli z jego
pokaleczonego angielskiego, a jeszcze skorzystali, by wcisnąć mu
jakieś produkty czy też oszukać.
A
to wszystko byłoby moją winą. Dlatego postanowiłam, co
powiedziałam.
Nie oznaczało to jednak, że jestem pojebana,
byłam
realistką,
która wie, na co może sobie pozwolić, by nie ucierpiało
jej zdrowie – ani fizyczne, ani psychiczne.
Mimo to
miałam
ochotę zaklnąć porządnie, że przecież chuja mam, a nie wpływ
na ostateczną
decyzję zarządu,
ale opanowałam się. Nie
powinnam dać się kuzynowi podpuścić.
–
Wydaje mi się, że tak będzie lepiej. Nie znacie kraju ani języka,
do tego nie będę miała dość czasu, by się wami zajmować, a tam
bywa niebezpiecznie i…
– Gówno mnie to obchodzi, nara!
Musiałam
odsunąć telefon od ucha, kiedy się wydzierał. Z ulgą przyjęłam
to, że się rozłączył, i westchnęłam. Skoro taką rozmowę
miałam za sobą, mogłam zająć się sobą. W końcu zdjąć
płaszcz, zaparzyć sobie słabą kawę dla smaku i coś zjeść.
Chciałam zająć się gotowaniem, wykorzystaniem warzyw, nim zaczną
się psuć, ale że kuzyn popsuł mi humor, zdecydowałam się na
strasznie szybki i niezdrowy posiłek – ramen w misce. Cud, jaki
zaobserwowałam przez przypadek w jednym z supermarketów, który
okazał się dla mnie zbawieniem i lekiem na
spadek nastroju.
Tak jak i batoniki
z czerwonej fasoli, które
powinny
gdzieś jeszcze zalegać w którejś szufladzie w aneksie kuchennym.
By
uspokoić myśli i się rozluźnić, załączyłam telewizor na
jednym z popularnych kanałów, gdzie właśnie zaczynał się
odcinek programu paradokumentalnego. Nigdy za nimi nie przepadałam,
ale dla odprężenia mogłam obejrzeć.
Zalewałam właśnie
wodą napój, kiedy z telewizora rozległy się
głosy bohaterów – dwóch nastolatków, którzy siedzieli przed
komputerem, jeden z nich w coś grał, a jego twarz robiła się
coraz bardziej czerwona.
–
Stary, ty na serio masz
gorączkę…
–
Ha, po prostu jestem tak
gorący, że nie możesz tego znieść.
–
Nie, to gorączka na poziomie
hospitalizacji. Musimy jechać do szpitala!
Ta scena tak bardzo przypominała mi tę dwójkę, od której
otrzymałam pocztówkę, że przez chwilę nie walczyłam ze sobą i
po prostu się uśmiechnęłam.
Mogłam
łatwo przewidzieć, jak potoczy się ten odcinek, jakie dramaty
scenarzyści włożyli, by był bardziej emocjonujący, mimo to nie
przełączyłam na nic innego,
bowiem
nie
uśmiechało mi się także zanurzać w świat
informacji i wiadomości, z których część nigdy nie została
potwierdzona, a i tak dostała swoje życie w mediach. To
dlatego postanowiłam spędzić wieczór przy tych absurdalnych
serialach, jakie ktoś powołał do istnienia, tak mi mijały kolejne
minuty przy ramenie, kawie i ostatnich batonach.
Aż w końcu nadeszło coś, co mogłam przeczuwać, choć spychałam
to gdzieś na tył głowy.
Znowu
zadzwonił mój telefon, a jeden rzut na ekran wyświetlacza
wystarczył, by krew w żyłach zamarzła,
a całe ciało objął chłód.
Numer
nieznany.
A
mimo to czułam, że rozpoznam, kto jest po drugiej stronie. Bo
o takiej porze tylko pewne istoty śmiały wyciągać po mnie
ręce.
Odebrałam.
–
Słucham?
Początkowo
po drugiej stronie panowała ciążąca cisza, po czym rozległ się
śmiech, od którego przeszły mnie ciarki. Spotęgowany śmiech
hien, który bynajmniej nie pochodził od tych padlinożerców. To
inne demony śmiały dać znać, że wciąż są w pobliżu, że ani
myślą o mnie zapomnieć.
Przełknęłam ślinę, kiedy
niespodziewanie rozległo się także:
–
Nadchodzi noc… –
i znowu wybrzmiał śmiech.
Rozłączyłam się. Wyłączyłam telewizor i światło w całym
mieszkaniu, zrobiłam kolejną kawę i usiadłam przy niewielkim
stole, bo wiedziałam, co wydarzy się teraz.
Jedynym
towarzystwem stała się kołysanka, która od nowa i od nowa
rozlegała się w mojej głowie.
Zamknij
oczy, gwiazdy lśnią
Wszyscy
ludzie w mieście już śpią
Twoje
oczy nie chcą spać
Tej
nocy, jak każdej, będę się bać
To
była rutyna moich nocy – bez snu, przy rozsuniętych żaluzjach,
bym mogła wyglądać na światło miasta i nie pozwoliła cieniom
wychynąć za bardzo. Bo gdzie one, tam najczęściej zło.
Dlatego, że nic nie mogło ulec zmianie – moje modlitwy nie
miały chyba prawa ulecieć ku niebiosom, by ktokolwiek, ze świętych
czy też mniej, zdołał mnie usłyszeć i wysłuchać. Nie mnie
przyszło wybierać,
jak potoczy się los, bo ten od dawna działał podług swojego
widzimisię, ja się tylko mogłam dostosować.
Bo
tak to musiało wyglądać –
nie
mogłam spać, kiedy dzwonili, bo to oznaczało, że są blisko.
Musiałam pozostać czujna, by móc się bronić, kiedy w końcu po
mnie przyjdą.
Bo przyjdą na pewno.
Nie zamknę oczu.
No, lovki po prostu <3.
OdpowiedzUsuń<3
Usuń