Pisane na antologię dla Aktiny . Cieszę się, że mogłam brać w tym udział i pamiętaj - jestem chętna na kolejny raz! :D
Uprzedzam, pojawiają się terminy piłkarskie.
Opowiadanie to dedykuję znajomej parze, Naffrusiowi, z okazji rocznicy związku (która wypada jutro). Życzę Wam wszystkiego najlepszego, dużo miłości i szczęścia oraz kolejnych rocznic!
P. S. Liczę, że zaprosicie mnie na swój ślub ;)
___________________________________________
Czasami za bardzo dajemy zwieść się stereotypom. Jadąc na wakacje do obcego kraju, patrzymy na tubylców przez pryzmat tego, co o nich wiemy z nie zawsze dobrych źródeł. Każdy kujon to dla nas pozbawiony towarzyskiego życia nerd, którego jedynym otoczeniem są książki, linijki i kalkulator. Widząc chudą dziewczynę, myślimy o niej anorektyczka. Często urządzamy sobie żarty, w których chcemy dowieść stereotypów. Idealnym do tego dniem jest nie inny dzień, jak pierwszy kwietnia. Prima aprilis. Nic nas tak nie cieszy, jak wyrządzona w żarcie krzywda. Przecież nie ma się o co obrażać, to dzień żartów.
Sama jestem dobrym obiektem żartów. Urodziłam się w Santa Cruz w Kalifornii, tutaj też wychowałam się wraz ze starszym o rok bratem Paulem. Od dziecka dużo czasu spędzaliśmy razem nad morzem, budowaliśmy zamki z piasku, graliśmy z przyjaciółmi w siatkówkę plażową, urządzaliśmy ogniska w przeznaczonym do tego miejscu. Mimo szesnastu lat spędzonych w jednym z najbardziej słonecznych stanów USA, nie przypominałam dziewczyny z Kalifornii. Długie, czarne jak heban włosy, blada jak śnieg skóra, czerwone jak krew usta i niebieskie oczy wyróżniają mnie na każdym kroku. Mimo wszelkich starań i wielu prób, moja skóra nie potrafi się opalić, jedynie robi się czerwona. W przeciwieństwie do Paula, który mając trochę ciemniejszą skórę, potrafi się odrobinę opalić, ja przypominam ścianę w szkolnej klasie. Przez swój wygląd przez całą podstawówkę przezywana byłam Królewną Śnieżką, w liceum zaczęto za mną wołać Wampirzyca. Przez swój wygląd nie miałam zbyt wielu znajomych, przecież byłam tą dziwną, ale udało mi się zaprzyjaźnić z kilkoma osobami, z którymi od początku szkoły średniej jadałam lunch. Mając kolegów, miałam też i wrogów, I to nie tylko przez wygląd. Jestem ścisłowcem, dlatego też w moim planie lekcji widnieje matematyka dla zaawansowanych, chemia oraz fizyka na tym samym poziomie. Dobrze radzę sobie ze wszelkimi równaniami, wiązaniami i opisami praw fizyki. Gorzej radzę sobie w kontaktach z innymi. Nie robię za kogoś zadań, na testach wpatruję się jedynie w swoją kartkę, nie jestem także chętna do dawania korepetycji. Wydawać by się mogło, że w moich grupach będą sami inteligentni ludzie, ale zdarzają się osoby, które są za inteligentne na poziom podstawowy, dlatego zostały umieszczone wyżej. Choć zupełnie sobie nie radzą. Dlatego desperacko proszą o pomoc, a gdy jej nie uzyskują, strzelają fochy i opowiadają niestworzone historie. Przywykłam już do tego.
Ale nie oni są najgorsi. Jest ktoś, kto bije ich wszystkich na głowę. Mój stary wróg. David Bomer.
Pewna mądrość głosi, że żeby mówić o dwóch osobach jako o swoich całkowitych przeciwieństwach, muszą mieć one jedną wspólną rzecz. I ja z Davidem ją mamy.
Bomer jest moim rówieśnikiem, chodzimy razem jedynie na przedmioty humanistyczne - angielski i historię - oraz geografię. Za wszelką cenę chłopak chce być ode mnie lepszy na tych zajęciach. Mimo, że nie przykładam się zbytnio do tych przedmiotów, mam z nich dobre wyniki. Każdy test to istny wyścig między mną a Davidem o to, kto będzie miał wyższy procent.
Bomer ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, lśniące w słońcu blond włosy, brązowe oczy, które uwodzą co drugą dziewczynę w szkole i jest zapalonym surferem. Opalony, z szerokim uśmiechem na twarzy, dobrze umięśniony wygląda jak typowy chłopak z Kalifornii. Jedynym, co łączyło naszą dwójkę, była i jest piłka nożna. To właściwie za jej sprawą poznaliśmy się w piątej klasie.
Nigdy zbytnio nie ciągnęło mnie do jazdy na rowerze czy rolkach, o skakaniu na skakance nie wspomnę, za to kocham ganiać za piłką od najmłodszych lat. Mój tata wpoił mi wszystkie zasady gry - na Paula nie miał co liczyć, jest antysportowym typem - do tego stopnia, że jednym z moich marzeń było zostać piłkarką. Przez lata grałam z chłopakami z osiedla, którzy z czasem mnie zaakceptowali i zaczęli traktować jak pełnoprawnego członka drużyny, a nie dziewczynę, która chce jedynie spróbować. Tworzyliśmy zgraną grupę, w której czułam się dobrze do czasu, aż nie pojawił się David. Jako jedyny nie mógł pojąć, jak dziewczyna z własnego chęci chce biegać za piłką, przecież to takie nienaturalne. Starał się być delikatny i mnie nie faulować, ale zamiast wzbudzać to we mnie poczucie szacunku, irytowało mnie. Chciałam być traktowana jak wszyscy inni, przecież poza boiskiem pozostałam dziewczyną, która od czasu do czasu nosi sukienki i obcasy. Mimo lat David zdaje się tego nie zauważać.
W liceum trafiłam do żeńskiej drużyny piłkarskiej - moje marzenie się spełniło. W tym samym czasie David dostał się do męskiej drużyny. Teraz, w drugiej klasie, jest brany pod uwagę na miejsce kapitana. Nie życzę mu źle, ale obawiam się, że pogrąży drużynę, zamiast z nią wygrywać. Za bardzo przejmuje się kontuzjami kolegów i faulami niż samą grą, na wynik w ogóle nie zwraca uwagi, brakuje w nim cech przywódcy.
Właśnie nadchodziło wielkimi krokami prima aprilis, które porządnie namieszało w mojej relacji ze starym wrogiem.
Ten dzień nie zapowiadał się aż tak źle - słońce za oknem, brak zachmurzenia, lekki wiatr, przyjemna temperatura. Ale to przecież prima aprilis, w mojej rodzinie nie mogło się obejść bez żartów.
Kolejne śmierdzące skarpetki wiszące na klamce od zewnętrznej strony, bym ich nie dostrzegła, zamykając drzwi - klasyk. Żółta farba w miejsce pasty do zębów - klasyk. Rozlana woda na podłodze korytarza niedaleko drzwi głównych - klasyk. To wszystko już było, jestem na to przygotowana, więc otwierając drzwi, przyglądam się klamce. Zanim dam pastę na szczoteczkę, wyciskam odrobinę na umywalkę, a znajdując farbę obklejoną starą etykietką, szukam tubki z pastą i normalnie myję zęby. Nie spodziewam się żadnych rewelacji, jestem pewna, że Paul wykorzystał już wszystkie swoje pomysły, a jeśli coś jeszcze wykombinował, to nie wymyślił nic genialnego.
Okazuje się, że jestem człowiekiem małej wiary.
Jak co dzień sięgam po miskę, mleko i ulubione płatki miodowe. Tak wygląda moje śniadanie od czasów pójścia do szkoły, nic się w tym nie zmieniło. Nie lubię zmian. Szybko się do nich przyzwyczajam, to fakt, ale zawsze tęsknię wtedy za starym porządkiem. Wsypuję okrągłe kółeczka, zalewam mlekiem, sięgam po łyżkę, zatapiam ją w białym płynie i nabieram garstkę smakołyku, wkładam do ust i... sprawiam, że na blacie stołu pojawiają się plamy, a moje podniebienie trafia do piekła.
Zaczynam kaszleć, spazmatycznie łapać powietrze, w moich oczach pojawiają się łzy, a ja czuję, co to znaczy żart w wykonaniu brata, który ze śmiechem wchodzi w tym momencie do kuchni.
- Dzień dobry, siostrzyczko. Co się stało? Dlaczego twoje śniadanie wylądowało na blacie?
Posyłam mu najbardziej mordercze spojrzenie, na jakie mnie stać w tym momencie, ale wiele nim nie zdziałam - Paul zasiada naprzeciwko mnie, wciąż się uśmiechając.
- Już ty dobrze wiesz, co się stało, debilu jeden! - Zaczynam charczeć, wyciągam z szafki szklankę i nalewam do niej wody, którą płuczę usta. Przechodzi mi apetyt na śniadanie.
Paul śmieje się i pije sok pomarańczowy. Z głośnym dźwiękiem odkładam szklankę i wychodzę z kuchni. Ten dzień nie zapowiada się dobrze. A ja już chyba nigdy nie zjem płatków, bojąc się, że między nimi zaplątają się drobinki soli kuchennej. Na samo wspomnienie tego śniadania robi mi się na nowo niedobrze.
Sprawdzam, czy mam w torbie wszystkie książki i wychodzę z domu. Ściany budynku zaczęły mnie przytłaczać, poza tym na dworze jest bardzo przyjemnie. Wiosna w tym roku przyszła zgodnie z kalendarzem i każdego dnia udowadnia, jaka jest piękna. Choć odrobinę mogłoby popadać, młode rośliny potrzebują wody. Skręcam ze ścieżki w stronę garażu, przed którym stoi zaparkowany samochód Paula. Może i zdarza nam się kłócić, jak każdemu rodzeństwu, ale zazwyczaj dogadujemy się dość dobrze, siedemnastolatek nie ma nic przeciwko wożeniu mnie do szkoły, bo i tak dokładam się do benzyny. No i to dzięki mojej propozycji do szkoły jeździ z nami moja przyjaciółka, Rosie, w której mój brat potajemnie się kocha, choć za nic w świecie się do tego nie przyzna.
Czekam przy samochodzie i próbuję wymyślić żart, którym się zemszczę za dzisiejsze śniadanie, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Do czasu, aż nie podjeżdżamy pod dom Rosie. Widząc maślane spojrzenie, jakim mój brat ją obrzuca, uśmiecham się złośliwie.
Zemsta będzie miała smak landrynków.
By Paul nie zauważył, że spiskuję z przyjaciółką, wysyłam nastolatce esemesa. Odczytuje go, a na pytanie naszego szofera, od kogo to, odpowiada, że od kuzynki z innego stanu, która przesłała jej zdjęcie psa przebranego w prima aprilis za owcę. Nie jestem pewna, czy to wytłumaczenie trafia do chłopaka, ale chyba tak, bo o nic więcej nie pyta. Rosie puszcza mi oczko - mam pewność, że wykona powierzone jej zadanie.
Paul parkuje na szkolnym parkingu, wychodzimy z samochodu z radosnymi uśmiechami na ustach, Rosie zbliża się do siedemnastolatka, dziękuje mu za podwózkę, po czym całuje go w usta.
Uśmiecham się złośliwie. To jedynie całus, nie wyznanie miłości, bracie. Cierp.
Odchodzimy we dwie w stronę szkoły, a Paul zostaje na parkingu - wygląda jak słup soli, czekam tylko, aż przez otwarte szeroko z zaskoczenia usta wpadnie mu do gardła jakaś zagubiona mucha głodna nietuzinkowych wrażeń.
- Chyba się udało - mówię przyjaciółce. - Kawał się udał! - Z radości klaszczę w dłonie i wybucham szczerym śmiechem. Zemsta się udała.
Rose nie podziela jednak moich uczuć, idzie obok mnie, jej wzrok utkwiony jest w chodniku, dziewczyna przygryza wargę.
- Rosie, o co chodzi? - Szturcham ją lekko. - Dlaczego masz taki dziwny wyraz twarzy?
Patrzy na mnie przez chwilę, po czym znowu udaje, że chodnik jest wielce interesującym obiektem do obserwacji. Wzdycham. Umiem poznać, gdy coś jest nie tak.
- Mów.
Ona także wzdycha, po czym przystaje i spogląda mi w twarz.
- A co, jeśli on tego nie odbierze jako żart? Może myśli, że to tak naprawdę? Może myśli, że mi się podoba? India, ja nie chcę złamać Paulowi serca! On na to nie zasługuje, to śniadanie to tylko dowcip na prima aprilis, nie musisz się na nim tak bardzo odgrywać, to trochę nie fair.
Przyglądam się przyjaciółce i otwieram szeroko oczy, gdy dociera do mnie powód, dlaczego Rosie broni mojego brata.
- O matko, Rosie, on ci się podoba!
Jestem w takim szoku, że wpatrując się w przyjaciółkę, nie reaguję, gdy kolejni śpieszący się na zajęcia uczniowie wpadają na mnie, obijają się o mnie swoimi plecakami. Trzeźwieję, gdy obrywam od kogoś z łokcia dość boleśnie w bok.
- Żartujesz sobie, prawda?
Szesnastolatka rumieni się, wciąż unika mojego wzroku.
Ten dzień to jeden wielki żart. Wzdycham ciężko.
- Nie wiem, co ty w nim widzisz - Rosie chce coś powiedzieć, ale powstrzymuję ją uniesieniem dłoni - i zbytnio nie chcę wiedzieć. To dla mnie coś niepodziewanego, ale jeśli naprawdę coś do niego czujesz, działaj. Nie będę wam stała na drodze. - Uśmiecham się do niej i chwytam ją za ramiona, wreszcie patrzy mi w twarz. - Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, a Paul to mój jedyny brat. Jeżeli szczęściem dla was ma być wasz związek, to ja całym sercem jestem z wami. Macie moje błogosławieństw. - Śmieję się przez chwilę, a Rosie przytula się mnie z wielkim okrzykiem Dziękuję! na ustach.
- Puść mnie już, za chwilę zaczną się lekcje!
Roześmiane ruszamy w kierunku szkoły, do której pędzą kolejne grupki nastolatków. Zauważam, jak chłopak z pierwszej klasy obrywa w plecy workiem z wodą i słyszę rechot jego kolegów. No tak, prima aprilis we wszystkich budzi dzieci. Wspinamy się po schodach na piętro, szybko przemykamy do szafek, po czym się rozstajemy. Ja ruszam na biologię, Rosie ma w tym czasie trygonometrię. Jak zwykle umawiamy się na lunch, po czym każda z nas rusza w swoją stronę.
Zajęcia mijają dość szybko, choć nie obchodzi się bez kawałów, które dzisiejszego dnia powinny królować. Dowiaduję się, że jedna z kucharek została oblana przez pierwszaków ketchupem, mój nauczyciel algebry usiadł na pokruszonej kredzie, przez co jego czarne spodnie mają świetną plamę na tyłku, z której profesorek nie zdaje sobie wciąż sprawy, spacerując w niej po szkole i będąc obiektem śmiechu uczniów. Poza tym na angielskim Bomer oświadcza się naszej nauczycielce tekstami prosto z Szekspira. Pewnie liczy na dobrą ocenę, ale musi się obejść smakiem - panna Delove nie przyjmuje oświadczyn. Jak mi przykro.
Wszystkie te żarty są obok mnie, nie dotyczą bezpośrednio mojej osoby, więc odzyskuję jako taki humor zniszczony mi przez śniadanie. Do czasu.
Wchodzę do sali geograficznej, nucąc cicho pod nosem: "Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma. A ja palę heretyków, dziennie tysiąc albo dwa, aha aha!". Nikt nie zwraca na mnie większej uwagi, gdy zasiadam na swoim miejscu. Nikt poza Davidem - ten padalec siedzi na tych zajęciach tuż przede mną, właśnie odwraca się w moją stronę ze złośliwym uśmiechem na ustach.
- Chyba ktoś tutaj pomylił czasy. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, India, a nie czasy Wielkiej Inkwizycji.
- Do których powinniśmy wrócić - odpowiadam. - Już mam nawet jednego heretyka do spalenia, siedzi przede mną.
Chłopak śmieje się cicho pod nosem, po czym spogląda na mnie z iskierkami w oczach. Kładę torbę na podłogę, rozkładam książkę i kołonotatnik, zaczynam dłońmi wybijać o blat dobrze znany mi, uspokajający rytm. Bomer kręci głową i szepcze coś pod nosem. Nie reaguję, gdyż zajęcia właśnie się zaczynają.
- Witajcie. - Nasza profesor to młoda kobieta, ma najwyżej trzydzieści lat i budzi żywe zainteresowanie wśród męskiej części uczniów, która nie zważa na złotą obrączkę na jej palcu. Prześlizguje się po nas spojrzeniem brązowych oczu, uśmiech rozświetla jej ładną twarz. - Zgodnie z umową sprawdziłam na dzisiaj wasze testy. Muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona, wyniki są lepsze, niż się spodziewałam.
Zaczyna krążyć między miejscami, rozdając prace. Jestem spokojna, zawsze dawałam sobie radę z tym przedmiotem, więc niczym się nie martwię. Za to David napina ramiona. No cóż, ostatnio ledwo się wybronił, kolejna słaba ocena może być dla niego gwoździem do trumny.
- Gratuluję, India. - Na moim pulpicie lądują spięte kartki. - Poszło ci rewelacyjnie. Brawo!
Uśmiecham się szeroko, dostrzegając czerwone "A" w prawym górnym rogu. Zdobyłam dziewięćdziesiąt sześć procent, to mój życiowy rekord, przepełnia mnie duma.
Wokół mnie moi koledzy także się uśmiechają, zadowoleni ze swoich wyników, chwalą się nimi sobie nawzajem, profesor nie ucisza rozmów.
- Wszystkim wam poszło znakomicie, ale muszę kogoś wyróżnić. Panie Bomer - zwraca się do Davida, który prawie podskakuje na swoim miejscu na dźwięk swojego nazwiska - wiedziałam, że drzemie w panu potencjał, miło mi było go odnaleźć. Gratuluję napisanego na sto procent testu!
David chwyta pracę i zaczyna wymachiwać dziwnie rękami, jakby odprawiał taniec radości, a ja wpatruję się w jego plecy z szeroko otwartą buzią.
To niemożliwe. Pobił mnie. Padalec mnie pobił. Jak to? To żart jest, prawda? To musi być żart!
Do końca lekcji jestem w jakimś transie. Docierają do mnie słowa nauczycielki, coś tam zapisuję, ale wciąż wewnętrznie przeżywam porażkę.
Mam nadzieję, że to ostatni żart dzisiaj.
Ale dzień się jeszcze nie skończył.
Tuż po geografii mam przerwę na lunch, to dzięki niej cała frustracja, niedowierzanie i złość w sprawie wygranej Davida zmniejszają swoje rozmiary do małych piłeczek pingpongowych. Słuchanie paplaniny przejętej, bladej Rosie o tym, jak wyznać miłość Paulowi, także poprawia mi nieznacznie humor. Choć wciąż wyniki z testu odbieram jako żart. Czasami z pewną wiedzą trzeba się po prostu przespać, by w pełni do nas dotarła.
Na historię docieram już w jako takiej równowadze psychicznej, obecność Davida w sali zbytnio mi nie przeszkadza. Ale to bardziej zasługa dzielącej nas odległości. Inne rzędy, ja zajmuję miejsce z przodu przy oknie, Bomer siedzi pod przeciwległą ścianą na szarym końcu. Lekcje historii traktuje jako idealną porę na drzemkę po smacznym (czy jedzenie ze stołówki może być smaczne?) obiedzie. A później biega za mną po całej szkole, błagając o notatki. Kiedyś się wywali i połamie, jak będzie mnie ścigał na schodach.
Zajęcia mijają dość szybko i zanim się obejrzę, pora na trening. Wreszcie uśmiecham się szczerze. Kocham piłkę nożną od najmłodszych lat, a dostanie się do żeńskiej reprezentacji to mój największy sukces w liceum.
Żegnam się z Rosie, popycham ją w stronę biblioteki, gdzie na pewno znajdzie Paula - ciekawe, czy odważy się mu wyznać, co czuje - a ja zmierzam do szatni, gdzie witam się z koleżankami z drużyny, w grupie zmierzamy na szkolne boisko. Już rano było ciepło, teraz panuje wręcz upalne popołudnie. Wystawiam twarz do słońca, łapię odrobinę witaminy D i czuję się dobrze.
Do czasu, aż moje oczy nie dostrzegają machającego mi z uśmiechem na ustach, ubranego w piłkarski strój Davida.
Niech to szlag, mamy sparring. Dlaczego dzisiaj?!
- Witajcie. - Trenerzy obu drużyn stoją ramię w ramię w iście żołnierskiej postawie. Zaczynam czuć się jak na poligonie. - Jak dobrze wiecie, za kilkanaście dni zmierzycie się z trudnymi przeciwnikami. Z Southsand High - wzrok na dziewczyny - i z Wildlion - spojrzenie skierowane na chłopaków. - Te mecze będą dla nas znaczące, musimy pokazać się z jak najlepszej strony. A jak już macie na starcie zamiar przegrać, zróbcie to z honorem.
Czasami naprawdę czuję się jak żołnierz.
Już dwukrotnie urządzano sparring reprezentacji żeńskiej i męskiej, oba kończyły się tak samo - płaczem dziewczyn nad poobijanymi piszczelami i marudzeniem chłopaków, że z dziewczynami nie da się grać. Dla płci pięknej nie ma litości, jesteśmy tak dzieleni, by siły się równoważyły, jednocześnie dla nikogo nie ma taryfy ulgowej, musimy grać, jakbyśmy wszyscy byli mężczyznami. I podczas tych sparringów dziękuję Bogu za to, że w dzieciństwie śmigałam za piłką z samymi chłopakami, którzy nauczyli mnie, co to życie na boisku.
Jak zwykle trafiamy z Bomerem do przeciwnych drużyn, znowu się zacznie udowadnianie, które z nas jest lepsze. Oboje jesteśmy ukrytymi gwiazdami zespołów - nie przyznajemy się do swoich umiejętności, ale wykorzystujemy je na boisku, gdy są do tego warunki. Na moje nieszczęście zajmujemy oboje pozycje pomocników - ja jestem na lewym skrzydle, David na prawym, co sprawia, że praktycznie gramy naprzeciwko siebie. A to nie może skończyć się zbyt dobrze.
Jak zwykle daję z siebie całą moc, staram się grać najlepiej jak umiem. Po pierwszej połowie, która trwa regulaminowe, pełne czterdzieści pięć minut, jest remis trzy do trzech. Mogę się poszczycić dwiema asystami, gdy David ma na swoim koncie asystę i bramkę. Ale to jeszcze nie koniec, jeszcze druga połowa.
Po kwadransie przerwy przeznaczonym na regenerację i nawodnienie, staję w pełnym blasku i spoglądam w twarz starego wroga. Bomer uśmiecha się kpiąco, jakby rzucał mi wyzwanie. Patrzę na niego hardo, po czym wykopuję piłkę i zaliczam drugą asystę. Cztery do trzech dla mojej drużyny. Teraz to ja uśmiecham się kpiąco w stronę szesnastolatka. David przeczesuje dłonią jasne włosy, spojrzenie jego brązowych oczu wyraża chęć mordu. A ofiarą ma być nie kto inny, tylko ja.
Na dziesięć minut przed końcem, gdy wynik pozostaje niezmieniony - cztery do trzech - próbuję dobiec do puszczonej za bardzo do przodu piłki, co sprawia, że wpadam w ślizg, ląduję na trawie. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby David mnie nie gonił jako mój kryjący i nie poślizgnął się w ślad za mną. Jakimś dziwnym trafem chłopak wylądował wprost na mnie.
- Ała. - Próbuję się wydostać spod ciała szesnastolatka. - Bomer, do cholery, złaź ze mnie!
Gra toczy się dalej, nikt nie zwraca na nas uwagi, przecież już za chwilę powinniśmy dołączyć do rozgrywanej akcji. No właśnie, powinniśmy.
David wciąż się nade mną pochyla, błądzi spojrzeniem brązowych oczu po mojej twarzy, ma lekko rozwarte usta.
Irytuję się, uderzam go pięścią w klatę.
- Złaź ze mnie, pervercie jeden! - Jestem wykończona dzisiejszymi żartami. - Rano Paul, później ty i ta nieszczęsna geografia, daj mi spokój!
Spojrzenie znad góry zaczyna mnie palić. Wzdycham.
- Oczywiście, najlepiej weź wykorzystaj sytuację i mnie pocałuj, padalcu jeden!
Do tej pory myślałam, że Bomer jest dość inteligentny, a ironia i sarkazm nie są mu obce. Zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo się myliłam, gdy chłopak pochyla się nade mną i delikatnie muska moje wargi swoimi.
Na chwilę świat zamiera, a chwilę później budzą się we mnie najgorsze instynkty.
Uderzam Davida w twarz tak mocno, że ze mnie spada. Podnoszę się z trawy i dyszę ciężko, obserwuję, jak się podnosi i patrzy na mnie zaskoczony. Biorę zamach i poprawiam wcześniejszy cios, na policzku licealisty wykwita czerwony ślad, a ja wpadam w furię.
- Co to miało być?! - Uderzam pięściami w twardą klatę, w umięśniony brzuch, w twarz, a on stoi niewzruszony. - Co to, do diabła, miało być?! Jesteś padalcem!
Dopiero moje krzyki zwracają na nas uwagę trenerów i kolegów. Ponad trzydzieści osób wpatruje się w nas zaskoczonych tym widokiem. Nie co dzień nastolatka okłada pięściami swojego kolegę. Pod powiekami czuję łzy, adrenalina powoli słabnie, ostatni cios spoczywa na piersi chłopaka.
- Aprilbaum, co to ma być?! - grzmi trener mojej drużyny. - Jak ty się zachowujesz?
Spoglądam w twarz Davida, obojętność na niej wymalowana burzy tamę, zaczynam płakać.
- Nic, to sprawy osobiste. - Wycieram policzek.
- Osobiste, tak?! To dlaczego rozwiązujesz je na boisku?!
Pod potężnym głosem kulę się niczym dziecko karcone przez matkę po zrobieniu czegoś złego.
- Przepraszam.
- Nie przepraszaj! Do szatni i to w tej chwili! Jesteś zawieszona na najbliższy mecz! - Trener jest cały czerwony, widzę w jego oczach zawód, nie tego się po mnie spodziewał.
Kiwam jedynie głową, po czym wymijam go i zmierzam w stronę budynku hali. Słyszę jeszcze, jak taką samą karę otrzymuje blondyn. Przyspieszam kroku, po moich policzkach płyną łzy, nie pozwolę się dogonić. Przebieram się w rekordowym czasie, zarzucam torbę na ramię, chwytam kurtkę i opuszczam szkołę. Idę chodnikiem w stronę parkingu, gdzie zamierzam poczekać na Paula i Rosie, gdy tuż za mną pojawia się David w rozczochranych włosach.
- India, zaczekaj!
Ani mi się śni, padalcu. Maszeruję dalej, nie zważając na nic, wpatruję się w płytki chodnika, a moja dusza staje się pustką.
Czyjaś dłoń chwyta mnie za ramię i obraca, staję twarzą w twarz ze swoim starym wrogiem.
- Czego chcesz? - pytam zachrypniętym głosem. Czerwony nos na pewno mnie zdradza. - Co, chcesz znowu sobie ze mnie zażartować?
Wykrzyczałam się na boisku, teraz mój głos jest suchy, pozbawiony wszelkich emocji.
- To nie był żart.
Wzdycham po raz kolejny tego dnia. Nie mam ochoty wdawać się w dyskusję, jestem już dość podłamana zawieszeniem na najważniejszy mecz sezonu.
- Wcale.
Tym razem ironia nie ukrywa się przed umysłem Davida, wyłapuje ją od razu.
- Nie był. - Chwyta mnie za brodę i unosi ją, chce mieć pewność, że na niego spojrzę. - Chciałem zrobić to już dawno.
Nie cierpię kontrolowania, wyrywam się i cofam dwa kroki. Patrzę na chłopaka i znowu mam ochotę go uderzyć, choć jego twarz wciąż jest czerwona po ostatnich ciosach. Jego nos nie jest jednak uszkodzony, jaka szkoda.
- Proszę, nie żartuj sobie ze mnie więcej, nie zniosę tego.
Chcę odejść, ale David chwyta mnie za nadgarstek.
- India. - Jego palce dotykają moich, chce je spleść. - Muszę ci coś powiedzieć.
Zatrzymuję się. Dłoń chłopaka jest miękka i delikatna, trzyma mnie mocno. Powoli odwracam się w jego stronę. Chcę usłyszeć to, co ma mi do powiedzenia i opuścić teren szkoły. Marzę o zakopaniu się pod kołdrę i przespanie reszty dnia.
- O co chodzi?
Podnosi drugą dłoń i dotyka nią mojego policzka, uśmiecha się nieśmiało, w jego oczach pojawiają się iskierki.
- Nie pocałowałem cię, by sobie z ciebie zażartować - tłumaczy. - Pocałowałem cię, India, bo jestem w tobie zakochany.
Odbieram to wyjaśnienie jak cios w brzuch. Nie tego się spodziewałam. Wyrywam dłoń z uścisku dłoni chłopaka i znowu się cofam, łzy znowu odnajdują ujście.
- Miałeś sobie już więcej nie żartować!
Obracam się za pięcie i puszczam biegiem, czarna sportowa torba obija mi się o biodro.
- India!
Nie dbam o Paula, nie dbam o Rosie, a najbardziej nie dbam w tej chwili o Davida. Mam dość tego dnia, nadmiar emocji mnie przytłacza, więc żeby jakoś się z nim uporać, całą drogę do domu pokonuję w biegu, nie dbam o odległość, liczy się tylko pozbycie frustracji, irytacji i wewnętrznego bólu niszczącego mi duszę.
Docieram do celu, zdyszana wbiegam po sxhodach na werandę, trzaskam drzwiami, wymijam kuchnię i kieruję się do swojego pokoju. Słyszę głos mamy, jej kroki na korytarzu, nie przejmuję się otwartymi drzwiami, pozwalam łzom płynąć aż do ostatniej.
- India? - Mama wtyka głowę do pomieszczenia. Widząc, w jakim jestem stanie, wchodzi do środka i siada na krańcu łóżka. - Córeczko, co się stało?
Nadmiar emocji skłania mnie do zwierzeń, opowiadam rodzicielce o wszystkim.
- A najgorsze w tym jest to - pociągam nosem - że nie wiem, czy mówił prawdę.
Opieram głowę o ramię mamy, a ona głaszcze mnie po włosach. Naprawdę zastanawia mnie ta kwestia. Przecież dzisiaj prima aprilis, jaką mogę mieć pewność, że to miłosne wyznanie nie było jedynie formą dowcipu. Ta niepewność jest w tym wszystkim najgorsza.
- Wiesz - mama nie przestaje mnie głaskać - wydaje mi się wielce prawdopodobne, że był z tobą szczery.
Podnoszę głowę z ramienia kobiety i patrzę na nią.
- Słucham?
- India, znam wszystkich chłopaków, z którymi kiedykolwiek się zadawałaś. Ale tylko u jednego widziałam spojrzenie świadczące o zauroczeniu i chęci przychylenia niebios. Tym chłopcem był i jest David.
- Ale to niemożliwe.
Mama uśmiecha się i odgarnia mi kosmyk włosów z czoła.
- Czasami miłość przychodzi niezauważona niczym stary przyjaciel. Spróbuj uwierzyć. - Całuje mnie w czoło, po czym opuszcza mój pokój, a ja zanurzam się w rozmyśleniach.
Dzień się kończy, nie spotykają mnie już żadne żarty. Prima aprilis odchodzi, wraca do swojego miejsca we wszechświecie, by szykować siły na kolejny pierwszy kwietnia. Zasypiam z głową pełną myśli i niepewności, licząc na to, że nowy dzień przyniesie odpowiedź, którą tak bardzo pragnę poznać.
Nowy dzień to ponoć nowa szansa na prawdziwe życie. To szansa na uzyskanie odpowiedzi na nurtujące pytania. Nowy dzień do nowe godziny, by zmienić coś w sobie, by stać się lepszą wersją siebie. Nowa szansa od losu na pełniejsze niż do tej pory życie. Nie chcę tego zmarnować, więc odrobinę wbrew sobie wstaję wcześniej niż zwykle i idę pobiegać. Wczoraj w taki sposób pozbyłam się nadmiaru emocji, Dzisiaj być może pozwoli mi na znalezienie spokoju, który potowarzyszy mi aż do wieczora i którego tak potrzebuję. Wciąż nie wiem, czy wyznanie Davida było żartem czy prawdą, nie próbował się ze mną skontaktować. Chyba przesadziłam z ilością wykrzyczanych padalców, moje ciosy chyba także przyniosły zamierzony efekt.
Pokonuję mój stały wakacyjny dystans, lekko zdyszana i spocona wracam do domu, biorę zimny prysznic, po czym zaczynam szykować się do szkoły. Nie sięgam po miodowe płatki, Paul skutecznie mi je obrzydził, robię sobie za to sałatkę owocową z odrobiną miodu, do tego szklanka soku pomarańczowego i część dziennej porcji witamin trafia do mojego organizmu. Mimo wczorajszych żartów i wielu zaskoczeń mam dość dobry humor, choć jedna myśl wciąż uparcie nie daje mi spokoju.
Jestem właśnie w trakcie konsumowania śniadanie, gdy rozlega się dzwonek do drzwi. Mama, która właśnie kończy pić kawę, patrzy na mnie zaskoczona. Nikogo się nie spodziewam, zgodnie z umową to my podjedziemy po Rosie, więc to nie ona. Kobieta odkłada kubek na blat, po czym rusza w stronę drzwi. Maltretuję właśnie truskawkę, gdy mama wraca do kuchni z uśmiechem na twarzy i bukietem kolorowych kwiatów w ręce.
Zamieram z otwartą buzią, wpatrując się w rośliny.
- Podejrzewam, że to dla ciebie, skarbie.
Chwytam bukiet i wącham kwiaty. Zapach jest oszałamiający, nie za mocny. Wspaniały.
Moje palce natrafiają na małą karteczkę, delikatnie odrywam ją od łodygi frezji i czytam jedno słowo zapisane znajomym charakterem pisma.
Uwierz.
Na mojej twarzy mimowolnie pojawia się uśmiech. Wyjmują z bukietu jeden kwiat, resztę wkładam do wazonu.
- Co zamierzasz z nim zrobić? - pyta mama.
W jednej z szuflad znajduję nożyczki, odcinam większą część łodygi, a kwiat wplatam we włosy - akurat dzisiaj tworzą one opadający na prawe ramię warkocz.
- Wyglądasz ślicznie. - Rodzicielka całuje mnie w czoło, Paul zbiega ze schodów i krzyczy, bym się pośpieszyła. - Miłego dnia w szkole.
- Dziękuję. Przyjemnej pracy!
Wychodzę z domu gotowa na przejażdżkę do szkoły, gdy kogoś dostrzegam i zatrzymuję się w pół kroku. Patrzę, jak David idzie ścieżką w moją stronę, w tym samym czasie Paul opuszcza podjazd, krzyczy, że jedzie po Rosie, puszcza mi oczko i odjeżdża.
Blondyn zatrzymuje się przed stopniem, na którym stoję, wzrok utkwił w kwiatku zdobiącym moje włosy, jego twarz rozświetla promienny uśmiech.
- Czyli mogę uznać, że bukiet się spodobał, tak?
Schodzę ze schodów, stoją przed nim, po czym go przytulam, tak po prostu. Moje ręce oplatają jego szyję, głowa spoczywa na jego ramieniu, słyszę bicie jego serca. Niepewnie otacza mnie ramionami w talii i przyciąga bliżej siebie.
Szepczę mu cicho do ucha:
- Wierzę.
Odrywa się ode mnie, ale wciąż wpatruje w moją twarz.
- Nie chcę deklaracji - odzywam się, wszystko między nami ma być jasne. - Nie chcę kontroli, chcę zaufania. Nie chcę wielkich gestów, na to jeszcze za wcześnie. Chcę spróbować.
Całuje mnie w policzek.
- Więc spróbujmy.
Nowy dzień to ponoć nowa szansa na prawdziwe życie. Wystarczy jedynie uwierzyć.
Uprzedzam, pojawiają się terminy piłkarskie.
Opowiadanie to dedykuję znajomej parze, Naffrusiowi, z okazji rocznicy związku (która wypada jutro). Życzę Wam wszystkiego najlepszego, dużo miłości i szczęścia oraz kolejnych rocznic!
P. S. Liczę, że zaprosicie mnie na swój ślub ;)
___________________________________________
Czasami za bardzo dajemy zwieść się stereotypom. Jadąc na wakacje do obcego kraju, patrzymy na tubylców przez pryzmat tego, co o nich wiemy z nie zawsze dobrych źródeł. Każdy kujon to dla nas pozbawiony towarzyskiego życia nerd, którego jedynym otoczeniem są książki, linijki i kalkulator. Widząc chudą dziewczynę, myślimy o niej anorektyczka. Często urządzamy sobie żarty, w których chcemy dowieść stereotypów. Idealnym do tego dniem jest nie inny dzień, jak pierwszy kwietnia. Prima aprilis. Nic nas tak nie cieszy, jak wyrządzona w żarcie krzywda. Przecież nie ma się o co obrażać, to dzień żartów.
Sama jestem dobrym obiektem żartów. Urodziłam się w Santa Cruz w Kalifornii, tutaj też wychowałam się wraz ze starszym o rok bratem Paulem. Od dziecka dużo czasu spędzaliśmy razem nad morzem, budowaliśmy zamki z piasku, graliśmy z przyjaciółmi w siatkówkę plażową, urządzaliśmy ogniska w przeznaczonym do tego miejscu. Mimo szesnastu lat spędzonych w jednym z najbardziej słonecznych stanów USA, nie przypominałam dziewczyny z Kalifornii. Długie, czarne jak heban włosy, blada jak śnieg skóra, czerwone jak krew usta i niebieskie oczy wyróżniają mnie na każdym kroku. Mimo wszelkich starań i wielu prób, moja skóra nie potrafi się opalić, jedynie robi się czerwona. W przeciwieństwie do Paula, który mając trochę ciemniejszą skórę, potrafi się odrobinę opalić, ja przypominam ścianę w szkolnej klasie. Przez swój wygląd przez całą podstawówkę przezywana byłam Królewną Śnieżką, w liceum zaczęto za mną wołać Wampirzyca. Przez swój wygląd nie miałam zbyt wielu znajomych, przecież byłam tą dziwną, ale udało mi się zaprzyjaźnić z kilkoma osobami, z którymi od początku szkoły średniej jadałam lunch. Mając kolegów, miałam też i wrogów, I to nie tylko przez wygląd. Jestem ścisłowcem, dlatego też w moim planie lekcji widnieje matematyka dla zaawansowanych, chemia oraz fizyka na tym samym poziomie. Dobrze radzę sobie ze wszelkimi równaniami, wiązaniami i opisami praw fizyki. Gorzej radzę sobie w kontaktach z innymi. Nie robię za kogoś zadań, na testach wpatruję się jedynie w swoją kartkę, nie jestem także chętna do dawania korepetycji. Wydawać by się mogło, że w moich grupach będą sami inteligentni ludzie, ale zdarzają się osoby, które są za inteligentne na poziom podstawowy, dlatego zostały umieszczone wyżej. Choć zupełnie sobie nie radzą. Dlatego desperacko proszą o pomoc, a gdy jej nie uzyskują, strzelają fochy i opowiadają niestworzone historie. Przywykłam już do tego.
Ale nie oni są najgorsi. Jest ktoś, kto bije ich wszystkich na głowę. Mój stary wróg. David Bomer.
Pewna mądrość głosi, że żeby mówić o dwóch osobach jako o swoich całkowitych przeciwieństwach, muszą mieć one jedną wspólną rzecz. I ja z Davidem ją mamy.
Bomer jest moim rówieśnikiem, chodzimy razem jedynie na przedmioty humanistyczne - angielski i historię - oraz geografię. Za wszelką cenę chłopak chce być ode mnie lepszy na tych zajęciach. Mimo, że nie przykładam się zbytnio do tych przedmiotów, mam z nich dobre wyniki. Każdy test to istny wyścig między mną a Davidem o to, kto będzie miał wyższy procent.
Bomer ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, lśniące w słońcu blond włosy, brązowe oczy, które uwodzą co drugą dziewczynę w szkole i jest zapalonym surferem. Opalony, z szerokim uśmiechem na twarzy, dobrze umięśniony wygląda jak typowy chłopak z Kalifornii. Jedynym, co łączyło naszą dwójkę, była i jest piłka nożna. To właściwie za jej sprawą poznaliśmy się w piątej klasie.
Nigdy zbytnio nie ciągnęło mnie do jazdy na rowerze czy rolkach, o skakaniu na skakance nie wspomnę, za to kocham ganiać za piłką od najmłodszych lat. Mój tata wpoił mi wszystkie zasady gry - na Paula nie miał co liczyć, jest antysportowym typem - do tego stopnia, że jednym z moich marzeń było zostać piłkarką. Przez lata grałam z chłopakami z osiedla, którzy z czasem mnie zaakceptowali i zaczęli traktować jak pełnoprawnego członka drużyny, a nie dziewczynę, która chce jedynie spróbować. Tworzyliśmy zgraną grupę, w której czułam się dobrze do czasu, aż nie pojawił się David. Jako jedyny nie mógł pojąć, jak dziewczyna z własnego chęci chce biegać za piłką, przecież to takie nienaturalne. Starał się być delikatny i mnie nie faulować, ale zamiast wzbudzać to we mnie poczucie szacunku, irytowało mnie. Chciałam być traktowana jak wszyscy inni, przecież poza boiskiem pozostałam dziewczyną, która od czasu do czasu nosi sukienki i obcasy. Mimo lat David zdaje się tego nie zauważać.
W liceum trafiłam do żeńskiej drużyny piłkarskiej - moje marzenie się spełniło. W tym samym czasie David dostał się do męskiej drużyny. Teraz, w drugiej klasie, jest brany pod uwagę na miejsce kapitana. Nie życzę mu źle, ale obawiam się, że pogrąży drużynę, zamiast z nią wygrywać. Za bardzo przejmuje się kontuzjami kolegów i faulami niż samą grą, na wynik w ogóle nie zwraca uwagi, brakuje w nim cech przywódcy.
Właśnie nadchodziło wielkimi krokami prima aprilis, które porządnie namieszało w mojej relacji ze starym wrogiem.
****
Ten dzień nie zapowiadał się aż tak źle - słońce za oknem, brak zachmurzenia, lekki wiatr, przyjemna temperatura. Ale to przecież prima aprilis, w mojej rodzinie nie mogło się obejść bez żartów.
Kolejne śmierdzące skarpetki wiszące na klamce od zewnętrznej strony, bym ich nie dostrzegła, zamykając drzwi - klasyk. Żółta farba w miejsce pasty do zębów - klasyk. Rozlana woda na podłodze korytarza niedaleko drzwi głównych - klasyk. To wszystko już było, jestem na to przygotowana, więc otwierając drzwi, przyglądam się klamce. Zanim dam pastę na szczoteczkę, wyciskam odrobinę na umywalkę, a znajdując farbę obklejoną starą etykietką, szukam tubki z pastą i normalnie myję zęby. Nie spodziewam się żadnych rewelacji, jestem pewna, że Paul wykorzystał już wszystkie swoje pomysły, a jeśli coś jeszcze wykombinował, to nie wymyślił nic genialnego.
Okazuje się, że jestem człowiekiem małej wiary.
Jak co dzień sięgam po miskę, mleko i ulubione płatki miodowe. Tak wygląda moje śniadanie od czasów pójścia do szkoły, nic się w tym nie zmieniło. Nie lubię zmian. Szybko się do nich przyzwyczajam, to fakt, ale zawsze tęsknię wtedy za starym porządkiem. Wsypuję okrągłe kółeczka, zalewam mlekiem, sięgam po łyżkę, zatapiam ją w białym płynie i nabieram garstkę smakołyku, wkładam do ust i... sprawiam, że na blacie stołu pojawiają się plamy, a moje podniebienie trafia do piekła.
Zaczynam kaszleć, spazmatycznie łapać powietrze, w moich oczach pojawiają się łzy, a ja czuję, co to znaczy żart w wykonaniu brata, który ze śmiechem wchodzi w tym momencie do kuchni.
- Dzień dobry, siostrzyczko. Co się stało? Dlaczego twoje śniadanie wylądowało na blacie?
Posyłam mu najbardziej mordercze spojrzenie, na jakie mnie stać w tym momencie, ale wiele nim nie zdziałam - Paul zasiada naprzeciwko mnie, wciąż się uśmiechając.
- Już ty dobrze wiesz, co się stało, debilu jeden! - Zaczynam charczeć, wyciągam z szafki szklankę i nalewam do niej wody, którą płuczę usta. Przechodzi mi apetyt na śniadanie.
Paul śmieje się i pije sok pomarańczowy. Z głośnym dźwiękiem odkładam szklankę i wychodzę z kuchni. Ten dzień nie zapowiada się dobrze. A ja już chyba nigdy nie zjem płatków, bojąc się, że między nimi zaplątają się drobinki soli kuchennej. Na samo wspomnienie tego śniadania robi mi się na nowo niedobrze.
Sprawdzam, czy mam w torbie wszystkie książki i wychodzę z domu. Ściany budynku zaczęły mnie przytłaczać, poza tym na dworze jest bardzo przyjemnie. Wiosna w tym roku przyszła zgodnie z kalendarzem i każdego dnia udowadnia, jaka jest piękna. Choć odrobinę mogłoby popadać, młode rośliny potrzebują wody. Skręcam ze ścieżki w stronę garażu, przed którym stoi zaparkowany samochód Paula. Może i zdarza nam się kłócić, jak każdemu rodzeństwu, ale zazwyczaj dogadujemy się dość dobrze, siedemnastolatek nie ma nic przeciwko wożeniu mnie do szkoły, bo i tak dokładam się do benzyny. No i to dzięki mojej propozycji do szkoły jeździ z nami moja przyjaciółka, Rosie, w której mój brat potajemnie się kocha, choć za nic w świecie się do tego nie przyzna.
Czekam przy samochodzie i próbuję wymyślić żart, którym się zemszczę za dzisiejsze śniadanie, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Do czasu, aż nie podjeżdżamy pod dom Rosie. Widząc maślane spojrzenie, jakim mój brat ją obrzuca, uśmiecham się złośliwie.
Zemsta będzie miała smak landrynków.
By Paul nie zauważył, że spiskuję z przyjaciółką, wysyłam nastolatce esemesa. Odczytuje go, a na pytanie naszego szofera, od kogo to, odpowiada, że od kuzynki z innego stanu, która przesłała jej zdjęcie psa przebranego w prima aprilis za owcę. Nie jestem pewna, czy to wytłumaczenie trafia do chłopaka, ale chyba tak, bo o nic więcej nie pyta. Rosie puszcza mi oczko - mam pewność, że wykona powierzone jej zadanie.
Paul parkuje na szkolnym parkingu, wychodzimy z samochodu z radosnymi uśmiechami na ustach, Rosie zbliża się do siedemnastolatka, dziękuje mu za podwózkę, po czym całuje go w usta.
Uśmiecham się złośliwie. To jedynie całus, nie wyznanie miłości, bracie. Cierp.
Odchodzimy we dwie w stronę szkoły, a Paul zostaje na parkingu - wygląda jak słup soli, czekam tylko, aż przez otwarte szeroko z zaskoczenia usta wpadnie mu do gardła jakaś zagubiona mucha głodna nietuzinkowych wrażeń.
- Chyba się udało - mówię przyjaciółce. - Kawał się udał! - Z radości klaszczę w dłonie i wybucham szczerym śmiechem. Zemsta się udała.
Rose nie podziela jednak moich uczuć, idzie obok mnie, jej wzrok utkwiony jest w chodniku, dziewczyna przygryza wargę.
- Rosie, o co chodzi? - Szturcham ją lekko. - Dlaczego masz taki dziwny wyraz twarzy?
Patrzy na mnie przez chwilę, po czym znowu udaje, że chodnik jest wielce interesującym obiektem do obserwacji. Wzdycham. Umiem poznać, gdy coś jest nie tak.
- Mów.
Ona także wzdycha, po czym przystaje i spogląda mi w twarz.
- A co, jeśli on tego nie odbierze jako żart? Może myśli, że to tak naprawdę? Może myśli, że mi się podoba? India, ja nie chcę złamać Paulowi serca! On na to nie zasługuje, to śniadanie to tylko dowcip na prima aprilis, nie musisz się na nim tak bardzo odgrywać, to trochę nie fair.
Przyglądam się przyjaciółce i otwieram szeroko oczy, gdy dociera do mnie powód, dlaczego Rosie broni mojego brata.
- O matko, Rosie, on ci się podoba!
Jestem w takim szoku, że wpatrując się w przyjaciółkę, nie reaguję, gdy kolejni śpieszący się na zajęcia uczniowie wpadają na mnie, obijają się o mnie swoimi plecakami. Trzeźwieję, gdy obrywam od kogoś z łokcia dość boleśnie w bok.
- Żartujesz sobie, prawda?
Szesnastolatka rumieni się, wciąż unika mojego wzroku.
Ten dzień to jeden wielki żart. Wzdycham ciężko.
- Nie wiem, co ty w nim widzisz - Rosie chce coś powiedzieć, ale powstrzymuję ją uniesieniem dłoni - i zbytnio nie chcę wiedzieć. To dla mnie coś niepodziewanego, ale jeśli naprawdę coś do niego czujesz, działaj. Nie będę wam stała na drodze. - Uśmiecham się do niej i chwytam ją za ramiona, wreszcie patrzy mi w twarz. - Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, a Paul to mój jedyny brat. Jeżeli szczęściem dla was ma być wasz związek, to ja całym sercem jestem z wami. Macie moje błogosławieństw. - Śmieję się przez chwilę, a Rosie przytula się mnie z wielkim okrzykiem Dziękuję! na ustach.
- Puść mnie już, za chwilę zaczną się lekcje!
Roześmiane ruszamy w kierunku szkoły, do której pędzą kolejne grupki nastolatków. Zauważam, jak chłopak z pierwszej klasy obrywa w plecy workiem z wodą i słyszę rechot jego kolegów. No tak, prima aprilis we wszystkich budzi dzieci. Wspinamy się po schodach na piętro, szybko przemykamy do szafek, po czym się rozstajemy. Ja ruszam na biologię, Rosie ma w tym czasie trygonometrię. Jak zwykle umawiamy się na lunch, po czym każda z nas rusza w swoją stronę.
Zajęcia mijają dość szybko, choć nie obchodzi się bez kawałów, które dzisiejszego dnia powinny królować. Dowiaduję się, że jedna z kucharek została oblana przez pierwszaków ketchupem, mój nauczyciel algebry usiadł na pokruszonej kredzie, przez co jego czarne spodnie mają świetną plamę na tyłku, z której profesorek nie zdaje sobie wciąż sprawy, spacerując w niej po szkole i będąc obiektem śmiechu uczniów. Poza tym na angielskim Bomer oświadcza się naszej nauczycielce tekstami prosto z Szekspira. Pewnie liczy na dobrą ocenę, ale musi się obejść smakiem - panna Delove nie przyjmuje oświadczyn. Jak mi przykro.
Wszystkie te żarty są obok mnie, nie dotyczą bezpośrednio mojej osoby, więc odzyskuję jako taki humor zniszczony mi przez śniadanie. Do czasu.
Wchodzę do sali geograficznej, nucąc cicho pod nosem: "Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma. A ja palę heretyków, dziennie tysiąc albo dwa, aha aha!". Nikt nie zwraca na mnie większej uwagi, gdy zasiadam na swoim miejscu. Nikt poza Davidem - ten padalec siedzi na tych zajęciach tuż przede mną, właśnie odwraca się w moją stronę ze złośliwym uśmiechem na ustach.
- Chyba ktoś tutaj pomylił czasy. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, India, a nie czasy Wielkiej Inkwizycji.
- Do których powinniśmy wrócić - odpowiadam. - Już mam nawet jednego heretyka do spalenia, siedzi przede mną.
Chłopak śmieje się cicho pod nosem, po czym spogląda na mnie z iskierkami w oczach. Kładę torbę na podłogę, rozkładam książkę i kołonotatnik, zaczynam dłońmi wybijać o blat dobrze znany mi, uspokajający rytm. Bomer kręci głową i szepcze coś pod nosem. Nie reaguję, gdyż zajęcia właśnie się zaczynają.
- Witajcie. - Nasza profesor to młoda kobieta, ma najwyżej trzydzieści lat i budzi żywe zainteresowanie wśród męskiej części uczniów, która nie zważa na złotą obrączkę na jej palcu. Prześlizguje się po nas spojrzeniem brązowych oczu, uśmiech rozświetla jej ładną twarz. - Zgodnie z umową sprawdziłam na dzisiaj wasze testy. Muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona, wyniki są lepsze, niż się spodziewałam.
Zaczyna krążyć między miejscami, rozdając prace. Jestem spokojna, zawsze dawałam sobie radę z tym przedmiotem, więc niczym się nie martwię. Za to David napina ramiona. No cóż, ostatnio ledwo się wybronił, kolejna słaba ocena może być dla niego gwoździem do trumny.
- Gratuluję, India. - Na moim pulpicie lądują spięte kartki. - Poszło ci rewelacyjnie. Brawo!
Uśmiecham się szeroko, dostrzegając czerwone "A" w prawym górnym rogu. Zdobyłam dziewięćdziesiąt sześć procent, to mój życiowy rekord, przepełnia mnie duma.
Wokół mnie moi koledzy także się uśmiechają, zadowoleni ze swoich wyników, chwalą się nimi sobie nawzajem, profesor nie ucisza rozmów.
- Wszystkim wam poszło znakomicie, ale muszę kogoś wyróżnić. Panie Bomer - zwraca się do Davida, który prawie podskakuje na swoim miejscu na dźwięk swojego nazwiska - wiedziałam, że drzemie w panu potencjał, miło mi było go odnaleźć. Gratuluję napisanego na sto procent testu!
David chwyta pracę i zaczyna wymachiwać dziwnie rękami, jakby odprawiał taniec radości, a ja wpatruję się w jego plecy z szeroko otwartą buzią.
To niemożliwe. Pobił mnie. Padalec mnie pobił. Jak to? To żart jest, prawda? To musi być żart!
Do końca lekcji jestem w jakimś transie. Docierają do mnie słowa nauczycielki, coś tam zapisuję, ale wciąż wewnętrznie przeżywam porażkę.
Mam nadzieję, że to ostatni żart dzisiaj.
Ale dzień się jeszcze nie skończył.
****
Tuż po geografii mam przerwę na lunch, to dzięki niej cała frustracja, niedowierzanie i złość w sprawie wygranej Davida zmniejszają swoje rozmiary do małych piłeczek pingpongowych. Słuchanie paplaniny przejętej, bladej Rosie o tym, jak wyznać miłość Paulowi, także poprawia mi nieznacznie humor. Choć wciąż wyniki z testu odbieram jako żart. Czasami z pewną wiedzą trzeba się po prostu przespać, by w pełni do nas dotarła.
Na historię docieram już w jako takiej równowadze psychicznej, obecność Davida w sali zbytnio mi nie przeszkadza. Ale to bardziej zasługa dzielącej nas odległości. Inne rzędy, ja zajmuję miejsce z przodu przy oknie, Bomer siedzi pod przeciwległą ścianą na szarym końcu. Lekcje historii traktuje jako idealną porę na drzemkę po smacznym (czy jedzenie ze stołówki może być smaczne?) obiedzie. A później biega za mną po całej szkole, błagając o notatki. Kiedyś się wywali i połamie, jak będzie mnie ścigał na schodach.
Zajęcia mijają dość szybko i zanim się obejrzę, pora na trening. Wreszcie uśmiecham się szczerze. Kocham piłkę nożną od najmłodszych lat, a dostanie się do żeńskiej reprezentacji to mój największy sukces w liceum.
Żegnam się z Rosie, popycham ją w stronę biblioteki, gdzie na pewno znajdzie Paula - ciekawe, czy odważy się mu wyznać, co czuje - a ja zmierzam do szatni, gdzie witam się z koleżankami z drużyny, w grupie zmierzamy na szkolne boisko. Już rano było ciepło, teraz panuje wręcz upalne popołudnie. Wystawiam twarz do słońca, łapię odrobinę witaminy D i czuję się dobrze.
Do czasu, aż moje oczy nie dostrzegają machającego mi z uśmiechem na ustach, ubranego w piłkarski strój Davida.
Niech to szlag, mamy sparring. Dlaczego dzisiaj?!
- Witajcie. - Trenerzy obu drużyn stoją ramię w ramię w iście żołnierskiej postawie. Zaczynam czuć się jak na poligonie. - Jak dobrze wiecie, za kilkanaście dni zmierzycie się z trudnymi przeciwnikami. Z Southsand High - wzrok na dziewczyny - i z Wildlion - spojrzenie skierowane na chłopaków. - Te mecze będą dla nas znaczące, musimy pokazać się z jak najlepszej strony. A jak już macie na starcie zamiar przegrać, zróbcie to z honorem.
Czasami naprawdę czuję się jak żołnierz.
Już dwukrotnie urządzano sparring reprezentacji żeńskiej i męskiej, oba kończyły się tak samo - płaczem dziewczyn nad poobijanymi piszczelami i marudzeniem chłopaków, że z dziewczynami nie da się grać. Dla płci pięknej nie ma litości, jesteśmy tak dzieleni, by siły się równoważyły, jednocześnie dla nikogo nie ma taryfy ulgowej, musimy grać, jakbyśmy wszyscy byli mężczyznami. I podczas tych sparringów dziękuję Bogu za to, że w dzieciństwie śmigałam za piłką z samymi chłopakami, którzy nauczyli mnie, co to życie na boisku.
Jak zwykle trafiamy z Bomerem do przeciwnych drużyn, znowu się zacznie udowadnianie, które z nas jest lepsze. Oboje jesteśmy ukrytymi gwiazdami zespołów - nie przyznajemy się do swoich umiejętności, ale wykorzystujemy je na boisku, gdy są do tego warunki. Na moje nieszczęście zajmujemy oboje pozycje pomocników - ja jestem na lewym skrzydle, David na prawym, co sprawia, że praktycznie gramy naprzeciwko siebie. A to nie może skończyć się zbyt dobrze.
Jak zwykle daję z siebie całą moc, staram się grać najlepiej jak umiem. Po pierwszej połowie, która trwa regulaminowe, pełne czterdzieści pięć minut, jest remis trzy do trzech. Mogę się poszczycić dwiema asystami, gdy David ma na swoim koncie asystę i bramkę. Ale to jeszcze nie koniec, jeszcze druga połowa.
Po kwadransie przerwy przeznaczonym na regenerację i nawodnienie, staję w pełnym blasku i spoglądam w twarz starego wroga. Bomer uśmiecha się kpiąco, jakby rzucał mi wyzwanie. Patrzę na niego hardo, po czym wykopuję piłkę i zaliczam drugą asystę. Cztery do trzech dla mojej drużyny. Teraz to ja uśmiecham się kpiąco w stronę szesnastolatka. David przeczesuje dłonią jasne włosy, spojrzenie jego brązowych oczu wyraża chęć mordu. A ofiarą ma być nie kto inny, tylko ja.
Na dziesięć minut przed końcem, gdy wynik pozostaje niezmieniony - cztery do trzech - próbuję dobiec do puszczonej za bardzo do przodu piłki, co sprawia, że wpadam w ślizg, ląduję na trawie. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby David mnie nie gonił jako mój kryjący i nie poślizgnął się w ślad za mną. Jakimś dziwnym trafem chłopak wylądował wprost na mnie.
- Ała. - Próbuję się wydostać spod ciała szesnastolatka. - Bomer, do cholery, złaź ze mnie!
Gra toczy się dalej, nikt nie zwraca na nas uwagi, przecież już za chwilę powinniśmy dołączyć do rozgrywanej akcji. No właśnie, powinniśmy.
David wciąż się nade mną pochyla, błądzi spojrzeniem brązowych oczu po mojej twarzy, ma lekko rozwarte usta.
Irytuję się, uderzam go pięścią w klatę.
- Złaź ze mnie, pervercie jeden! - Jestem wykończona dzisiejszymi żartami. - Rano Paul, później ty i ta nieszczęsna geografia, daj mi spokój!
Spojrzenie znad góry zaczyna mnie palić. Wzdycham.
- Oczywiście, najlepiej weź wykorzystaj sytuację i mnie pocałuj, padalcu jeden!
Do tej pory myślałam, że Bomer jest dość inteligentny, a ironia i sarkazm nie są mu obce. Zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo się myliłam, gdy chłopak pochyla się nade mną i delikatnie muska moje wargi swoimi.
Na chwilę świat zamiera, a chwilę później budzą się we mnie najgorsze instynkty.
Uderzam Davida w twarz tak mocno, że ze mnie spada. Podnoszę się z trawy i dyszę ciężko, obserwuję, jak się podnosi i patrzy na mnie zaskoczony. Biorę zamach i poprawiam wcześniejszy cios, na policzku licealisty wykwita czerwony ślad, a ja wpadam w furię.
- Co to miało być?! - Uderzam pięściami w twardą klatę, w umięśniony brzuch, w twarz, a on stoi niewzruszony. - Co to, do diabła, miało być?! Jesteś padalcem!
Dopiero moje krzyki zwracają na nas uwagę trenerów i kolegów. Ponad trzydzieści osób wpatruje się w nas zaskoczonych tym widokiem. Nie co dzień nastolatka okłada pięściami swojego kolegę. Pod powiekami czuję łzy, adrenalina powoli słabnie, ostatni cios spoczywa na piersi chłopaka.
- Aprilbaum, co to ma być?! - grzmi trener mojej drużyny. - Jak ty się zachowujesz?
Spoglądam w twarz Davida, obojętność na niej wymalowana burzy tamę, zaczynam płakać.
- Nic, to sprawy osobiste. - Wycieram policzek.
- Osobiste, tak?! To dlaczego rozwiązujesz je na boisku?!
Pod potężnym głosem kulę się niczym dziecko karcone przez matkę po zrobieniu czegoś złego.
- Przepraszam.
- Nie przepraszaj! Do szatni i to w tej chwili! Jesteś zawieszona na najbliższy mecz! - Trener jest cały czerwony, widzę w jego oczach zawód, nie tego się po mnie spodziewał.
Kiwam jedynie głową, po czym wymijam go i zmierzam w stronę budynku hali. Słyszę jeszcze, jak taką samą karę otrzymuje blondyn. Przyspieszam kroku, po moich policzkach płyną łzy, nie pozwolę się dogonić. Przebieram się w rekordowym czasie, zarzucam torbę na ramię, chwytam kurtkę i opuszczam szkołę. Idę chodnikiem w stronę parkingu, gdzie zamierzam poczekać na Paula i Rosie, gdy tuż za mną pojawia się David w rozczochranych włosach.
- India, zaczekaj!
Ani mi się śni, padalcu. Maszeruję dalej, nie zważając na nic, wpatruję się w płytki chodnika, a moja dusza staje się pustką.
Czyjaś dłoń chwyta mnie za ramię i obraca, staję twarzą w twarz ze swoim starym wrogiem.
- Czego chcesz? - pytam zachrypniętym głosem. Czerwony nos na pewno mnie zdradza. - Co, chcesz znowu sobie ze mnie zażartować?
Wykrzyczałam się na boisku, teraz mój głos jest suchy, pozbawiony wszelkich emocji.
- To nie był żart.
Wzdycham po raz kolejny tego dnia. Nie mam ochoty wdawać się w dyskusję, jestem już dość podłamana zawieszeniem na najważniejszy mecz sezonu.
- Wcale.
Tym razem ironia nie ukrywa się przed umysłem Davida, wyłapuje ją od razu.
- Nie był. - Chwyta mnie za brodę i unosi ją, chce mieć pewność, że na niego spojrzę. - Chciałem zrobić to już dawno.
Nie cierpię kontrolowania, wyrywam się i cofam dwa kroki. Patrzę na chłopaka i znowu mam ochotę go uderzyć, choć jego twarz wciąż jest czerwona po ostatnich ciosach. Jego nos nie jest jednak uszkodzony, jaka szkoda.
- Proszę, nie żartuj sobie ze mnie więcej, nie zniosę tego.
Chcę odejść, ale David chwyta mnie za nadgarstek.
- India. - Jego palce dotykają moich, chce je spleść. - Muszę ci coś powiedzieć.
Zatrzymuję się. Dłoń chłopaka jest miękka i delikatna, trzyma mnie mocno. Powoli odwracam się w jego stronę. Chcę usłyszeć to, co ma mi do powiedzenia i opuścić teren szkoły. Marzę o zakopaniu się pod kołdrę i przespanie reszty dnia.
- O co chodzi?
Podnosi drugą dłoń i dotyka nią mojego policzka, uśmiecha się nieśmiało, w jego oczach pojawiają się iskierki.
- Nie pocałowałem cię, by sobie z ciebie zażartować - tłumaczy. - Pocałowałem cię, India, bo jestem w tobie zakochany.
Odbieram to wyjaśnienie jak cios w brzuch. Nie tego się spodziewałam. Wyrywam dłoń z uścisku dłoni chłopaka i znowu się cofam, łzy znowu odnajdują ujście.
- Miałeś sobie już więcej nie żartować!
Obracam się za pięcie i puszczam biegiem, czarna sportowa torba obija mi się o biodro.
- India!
Nie dbam o Paula, nie dbam o Rosie, a najbardziej nie dbam w tej chwili o Davida. Mam dość tego dnia, nadmiar emocji mnie przytłacza, więc żeby jakoś się z nim uporać, całą drogę do domu pokonuję w biegu, nie dbam o odległość, liczy się tylko pozbycie frustracji, irytacji i wewnętrznego bólu niszczącego mi duszę.
Docieram do celu, zdyszana wbiegam po sxhodach na werandę, trzaskam drzwiami, wymijam kuchnię i kieruję się do swojego pokoju. Słyszę głos mamy, jej kroki na korytarzu, nie przejmuję się otwartymi drzwiami, pozwalam łzom płynąć aż do ostatniej.
- India? - Mama wtyka głowę do pomieszczenia. Widząc, w jakim jestem stanie, wchodzi do środka i siada na krańcu łóżka. - Córeczko, co się stało?
Nadmiar emocji skłania mnie do zwierzeń, opowiadam rodzicielce o wszystkim.
- A najgorsze w tym jest to - pociągam nosem - że nie wiem, czy mówił prawdę.
Opieram głowę o ramię mamy, a ona głaszcze mnie po włosach. Naprawdę zastanawia mnie ta kwestia. Przecież dzisiaj prima aprilis, jaką mogę mieć pewność, że to miłosne wyznanie nie było jedynie formą dowcipu. Ta niepewność jest w tym wszystkim najgorsza.
- Wiesz - mama nie przestaje mnie głaskać - wydaje mi się wielce prawdopodobne, że był z tobą szczery.
Podnoszę głowę z ramienia kobiety i patrzę na nią.
- Słucham?
- India, znam wszystkich chłopaków, z którymi kiedykolwiek się zadawałaś. Ale tylko u jednego widziałam spojrzenie świadczące o zauroczeniu i chęci przychylenia niebios. Tym chłopcem był i jest David.
- Ale to niemożliwe.
Mama uśmiecha się i odgarnia mi kosmyk włosów z czoła.
- Czasami miłość przychodzi niezauważona niczym stary przyjaciel. Spróbuj uwierzyć. - Całuje mnie w czoło, po czym opuszcza mój pokój, a ja zanurzam się w rozmyśleniach.
Dzień się kończy, nie spotykają mnie już żadne żarty. Prima aprilis odchodzi, wraca do swojego miejsca we wszechświecie, by szykować siły na kolejny pierwszy kwietnia. Zasypiam z głową pełną myśli i niepewności, licząc na to, że nowy dzień przyniesie odpowiedź, którą tak bardzo pragnę poznać.
****
Nowy dzień to ponoć nowa szansa na prawdziwe życie. To szansa na uzyskanie odpowiedzi na nurtujące pytania. Nowy dzień do nowe godziny, by zmienić coś w sobie, by stać się lepszą wersją siebie. Nowa szansa od losu na pełniejsze niż do tej pory życie. Nie chcę tego zmarnować, więc odrobinę wbrew sobie wstaję wcześniej niż zwykle i idę pobiegać. Wczoraj w taki sposób pozbyłam się nadmiaru emocji, Dzisiaj być może pozwoli mi na znalezienie spokoju, który potowarzyszy mi aż do wieczora i którego tak potrzebuję. Wciąż nie wiem, czy wyznanie Davida było żartem czy prawdą, nie próbował się ze mną skontaktować. Chyba przesadziłam z ilością wykrzyczanych padalców, moje ciosy chyba także przyniosły zamierzony efekt.
Pokonuję mój stały wakacyjny dystans, lekko zdyszana i spocona wracam do domu, biorę zimny prysznic, po czym zaczynam szykować się do szkoły. Nie sięgam po miodowe płatki, Paul skutecznie mi je obrzydził, robię sobie za to sałatkę owocową z odrobiną miodu, do tego szklanka soku pomarańczowego i część dziennej porcji witamin trafia do mojego organizmu. Mimo wczorajszych żartów i wielu zaskoczeń mam dość dobry humor, choć jedna myśl wciąż uparcie nie daje mi spokoju.
Jestem właśnie w trakcie konsumowania śniadanie, gdy rozlega się dzwonek do drzwi. Mama, która właśnie kończy pić kawę, patrzy na mnie zaskoczona. Nikogo się nie spodziewam, zgodnie z umową to my podjedziemy po Rosie, więc to nie ona. Kobieta odkłada kubek na blat, po czym rusza w stronę drzwi. Maltretuję właśnie truskawkę, gdy mama wraca do kuchni z uśmiechem na twarzy i bukietem kolorowych kwiatów w ręce.
Zamieram z otwartą buzią, wpatrując się w rośliny.
- Podejrzewam, że to dla ciebie, skarbie.
Chwytam bukiet i wącham kwiaty. Zapach jest oszałamiający, nie za mocny. Wspaniały.
Moje palce natrafiają na małą karteczkę, delikatnie odrywam ją od łodygi frezji i czytam jedno słowo zapisane znajomym charakterem pisma.
Uwierz.
Na mojej twarzy mimowolnie pojawia się uśmiech. Wyjmują z bukietu jeden kwiat, resztę wkładam do wazonu.
- Co zamierzasz z nim zrobić? - pyta mama.
W jednej z szuflad znajduję nożyczki, odcinam większą część łodygi, a kwiat wplatam we włosy - akurat dzisiaj tworzą one opadający na prawe ramię warkocz.
- Wyglądasz ślicznie. - Rodzicielka całuje mnie w czoło, Paul zbiega ze schodów i krzyczy, bym się pośpieszyła. - Miłego dnia w szkole.
- Dziękuję. Przyjemnej pracy!
Wychodzę z domu gotowa na przejażdżkę do szkoły, gdy kogoś dostrzegam i zatrzymuję się w pół kroku. Patrzę, jak David idzie ścieżką w moją stronę, w tym samym czasie Paul opuszcza podjazd, krzyczy, że jedzie po Rosie, puszcza mi oczko i odjeżdża.
Blondyn zatrzymuje się przed stopniem, na którym stoję, wzrok utkwił w kwiatku zdobiącym moje włosy, jego twarz rozświetla promienny uśmiech.
- Czyli mogę uznać, że bukiet się spodobał, tak?
Schodzę ze schodów, stoją przed nim, po czym go przytulam, tak po prostu. Moje ręce oplatają jego szyję, głowa spoczywa na jego ramieniu, słyszę bicie jego serca. Niepewnie otacza mnie ramionami w talii i przyciąga bliżej siebie.
Szepczę mu cicho do ucha:
- Wierzę.
Odrywa się ode mnie, ale wciąż wpatruje w moją twarz.
- Nie chcę deklaracji - odzywam się, wszystko między nami ma być jasne. - Nie chcę kontroli, chcę zaufania. Nie chcę wielkich gestów, na to jeszcze za wcześnie. Chcę spróbować.
Całuje mnie w policzek.
- Więc spróbujmy.
Nowy dzień to ponoć nowa szansa na prawdziwe życie. Wystarczy jedynie uwierzyć.
Dziękujemy bardzo za dedykację, jeeeeej! <3 To takie kochane! *2 kwietnia tak blisko od 1-szego ;____; nasz związek to prawie prima aprilis XD*. Nie wiem czy dziś zdążę jeszcze przeczytać bo praca, a wracam o 22 i będę robić tort, ale... postaram się! W końcu przeczytam choć jedną miniaturę XD! *nie no, czytałam kilka, nie jest źle!*. Zaklepuję miejsce!
OdpowiedzUsuńNo, to wreszcie przy odrobinie spokoju i mocy, zabieram się do czytania ^___^. W końcu święta, tyłka nigdzie nie ruszam, będę tylko jeść huehue. W ogóle to przypomniało mi się, że jeszcze Purgatorio mam do nadrobienia :o. Ohoho! I chyba o ile mi się rzuciło na internecie o oczy, wstawiłaś rozdział Rozważnej! O, czekaj, dziś niedziela, a więc muszę też wstawić rozdział WCN! Wiesz w ogóle co odkryłam? Idąc moim tokiem dodawania, rozdział 63 będzie dodany akurat w urodziny Nathiela buahaha XD! A to nie było zamierzone! Dobra, mniejsza! Czytam! Pierwszy fragment przeczytałam już 2 kwietnia, dlatego go nie komentuję. Powiem tyle. Bomer na razie mnie nie jara! Ale motyw ze skórą głównej bohaterki jest good >D!
UsuńRodzinne żarciki! XD U mnie w shocie jest ten sam motyw!
Płatki z mlekiem i solą ;______; OMFG. Zabiłabym.
ROSIE. Musiała być XD ahahah
Zemsta będzie miała smak landrynków. - normalnie tekst godny "kiedy życie wręcza ci cytrynę, upiecz ciasto cytrynowe"! BANG XD!
Really? Ja bym nie zauważyła po jej gadaniu, że Paul jej się podoba. Ja bym wręcz powiedziała, że po prostu nie chce złamać mu serca XD.
Oświadczyny Bomera do nauczycielki zawsze spoko mwahhaha XD padłam.
"- Chyba ktoś tutaj pomylił czasy. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, India, a nie czasy Wielkiej Inkwizycji.
- Do których powinniśmy wrócić - odpowiadam. - Już mam nawet jednego heretyka do spalenia, siedzi przede mną." - już ich uwielbiam za ten krótki dialog <3 normalnie... LOVE!
Nie rozumiem tego przeżywania głównej bohaterki. Bo on dostał 100%, a ona 96%. ŁOT? Musk rozwalony XD. Naprawdę muszą mieć spaczone mózgi od rywalizacji.
OOOOOCH GOOOOOOOD! TEN POCAŁUNEK NA BOISKU JEST IŚCIE EPIIIICKIII *___* Ma w sobie magię!
"Jesteś padalcem" - jako obelga życia XD ahaha. Ostroooo! Bij go! BIJ GO! Tak trzymać >D! *mimo tego, że scena była fajna huehueuh*
Łooooo, zawieszona na następny meeeecz! To było mocne :o
"- Nie pocałowałem cię, by sobie z ciebie zażartować - tłumaczy. - Pocałowałem cię, India, bo jestem w tobie zakochany." - ŁOOOO! No, przecież wiadomo, że India i tak w to nie uwierzy, nie ;___;? Prima aprilis, skarbie! *tak, już pokochałam Bomera hueuheuheuhe XD*
"z ilością wykrzyczanych padalców" - dlaczego zaczęłam się śmiać na to zdanie? Bauhaha. I od razu z ust widzę takie lecące padalce XDD! *wizja rodem z krainy grzybów*
"Uwierz" i te kwiaty ohohoho! India pięknie musiała wyglądać z nim wplecionym w warkocz *___*. I końcówka jest taka urocza. Nie aż tak romantyczna, ale lekka, miła. Chodzi w końcu o samą próbę <3 I like it! Muszę czytać więcej twoich shotów <3!
Jeszcze raz dziękuję za dedykację! Wypełniłam swoją misję, BANG!
Wiedziałam, że jakoś przekonasz się do Bomera, bo... Ty przekonujesz się do większości męskich postaci, które powołuję do życia :P
UsuńAle jak przeczytasz wszystkie shoty, to... będzie za dużo romantyzmu w Twojej głowie!
Cieszę się, że się spodobał :3
Dziękuję za komentarz :*