czwartek, 14 maja 2015

Wszystko się może zdarzyć

   Drugi shot pisany dla Aktiny na antologię. Miał być dramat, a wyszedł... Sama nie wiem. Za to wiem, że mi się podoba :3
   Bo romanse nie muszą być zawsze...
_______________________________________________


   Wydaje nam się, że dni podobne do siebie, monotonne, staną się naszą rutyną już na zawsze. Zazwyczaj nie planujemy zmiany porządku, który utworzyliśmy. Przeszłość jest przeszłością, teraźniejszość teraźniejszością. Żaden dzień nie ma możliwości nas zaskoczyć. Zbudowaliśmy sobie świat, w którym żyjemy i w którym chcemy pozostać jak najdłużej. Otaczamy się ludźmi, którzy niezmiennie trwają obok nas, przy naszym boku. Każdy poranek jest dla nas taki sam, a mimo to przyjmujemy go z otwartymi ramionami. Nie chcemy zmian, staramy się, by wszystko było takie jak zawsze, ale jeśli już musi się coś zmienić, to chcemy, by była to zmiana na lepsze. Porzucamy myśli o niespodziankach, zapominamy, że panami swojego losu jesteśmy jedynie do pewnego stopnia. Mimo naszych starań, przeznaczenie wciąż działa swoim torem i nagle może zniszczyć wszystko, co do tej pory osiągnęliśmy.
   Zapominamy, że w życiu wszystko się może zdarzyć.
   Piję spokojnie kawę, ciesząc się z chwili spokoju, wyglądam przez okno na ulicę pełną kałuż i ludzi kryjących się pod parasolami. Tegoroczny pierwszy kwietnia jest deszczowy, pochmurny i wietrzny - pogoda chyba zdała sobie sprawę z tego, że dzisiaj wypada prima aprilis i po tygodniu słońca oraz ciepła zrobiła mieszkańcom psikusa. Teraz muszą się kryć pod materiałem, by nie zostać ofiarą zmasowanego ataku kropli wody. Cała radość, która pojawiła się w sercu ludzi witających wiosnę, przepadła, pokonana przez depresyjny smutek i zrezygnowanie. Nie minęło pół dnia, a ja już na własnej skórze odczułam skutki załamania pogody. Mój szef od rana jest nie w humorze, chodzi po biurze naburmuszony, lepiej się przy nim nie odzywać, bo można jeszcze zostać zruganym, jeśli sprawa nie dotyczy pracy. Także moje koleżanki popadły w jakiś melancholiczny nastrój, siedzą przy biurkach z minami męczennic, a dla klientów są niezbyt uprzejme, wręcz szorstkie, co nieczęsto się im zdarza. W branży jesteśmy znani z pracowników nastawionych pozytywnie do klientów, pełnych wigoru, kreatywnych i uprzejmych. A dzisiaj? Mam uczucie, że wszystko, co do tej pory osiągnęliśmy, cała nasza praca, by stać się firmą wręcz z rodzinną atmosferą, gdzieś przepadło, jakby w ziemi pojawiła się głęboka otchłań i wciągnęła to wszystko w swoją mroczną paszczę.
   Czarny napój spływa ostatnim łykiem do mojego gardła, biała filiżanka naznaczona jest jeszcze ostatnim wołaniem kawy, osad rysuje okrąg w jej wnętrzu. Kofeina powinna mnie pobudzić, sprawić, że każda komórka moja ciała będzie chciała żyć mocniej, intensywniej. Tymczasem mój organizm szykuje się raczej do spoczynku niż kilku godzin pracy. Jestem dziwnie zmęczona, jakbym nosiła na plecach niewidzialny ciężar ciągnący mnie w dół. Jakby uleciała ze mnie cała energia, a do końca dzisiejszego dnia jeszcze długie godziny. Muszę odnaleźć w sobie siły, by wytrwać do końca pracy. Może nie mam umówionych na dzisiaj spotkań z klientami, ale nigdy nie wiadomo, czy czasem ktoś nie zadzwoni i nie będzie chciał obejrzeć któregoś z naszych domów czy też mieszkań. Jak powtarza nasz szef: "Nie znasz dnia ani godziny, gdy ktoś zechce zobaczyć piękno". Oczywiście nie każda z naszych nieruchomości należy do cudów architektury, ale piastujemy władzę i opiekę nad budynkami w naprawdę dobrym stanie.
   No, z jednym wyjątkiem. Ale tego domu akurat nikt nie chce oglądać.
   Odstawiam kubek do zlewu i opuszczam malutki pokój socjalny, w którym spędzam każdą przerwę, wlewając w siebie hektolitry kofeiny, i kieruję się do swojego biurka. Za oknem wciąż pada, nie widać znaków na poprawę pogody. Mogę mieć jedynie nadzieję, że nie zostanę zmuszona przez los do opuszczenia ciepłego lokum firmy.
   Zajmuję się katalogowaniem nowo nabytych posiadłości, gdy rozlega się dźwięk telefonu. Nie odrywając wzroku od dokumentu, wyciągam przed siebie rękę i chwytam za słuchawkę. Biorę głęboki wdech i przykładam ją do ucha.
   - Family House Group, przy telefonie India Roof. Czym mogę służyć?
   Po drugiej stronie słyszę szum, mój rozmówca najwidoczniej znajduje się w tym momencie na ulicy, dochodzi mnie dźwięk przejeżdżających samochodów.
   - Dzień dobry, z tej strony Andrew Caroll. Chciałbym obejrzeć dom przy Cleveland Row 45.
   Prostuję się na krześle. Jak duże jest prawdopodobieństwo usłyszenia o rzeczy, o której myślało się kilka minut wcześniej? Chyba niezbyt wielkie.
   - Rozumiem. Jest pan na miejscu?
   - Właściwie to jestem w kawiarence niedaleko, zaledwie kilka minut od posiadłości.
   - W takim razie spotkajmy się przed wejściem do domu za - zerkam na zegar na ścianie - pół godziny?
   - Pasuje. Do zobaczenia.
   Rozmówca rozłącza się, a ja zastygam z wciąż uniesioną słuchawką przy uchu. Co tu się dzieje? Do tej pory nikt nie interesował się tym domem. Jest ulokowany w dość dobrej dzielnicy, to trzeba przyznać, ale mimo to wielu omija go szerokim łukiem. Nie jest brzydki, odrapany czy w fatalnym stanie, a mimo to wywołuje ciarki u osób, które właśnie na niego spojrzały. Złowieszcza aura wokół niego sprawia, że wracając nocą z klubu młodzież wybiera trasę powrotną jak najdalej od niego. Nie słyszałam o żadnej tragedii, która się w nim wydarzyła, a i tak czuję się nieswojo, gdy przejeżdżam w pobliżu lub gdy spotykam kogoś na tyle zdesperowanego, kto mimo legend chce zobaczyć wnętrze tej posiadłości.
   Wyszukuję w szufladzie dokumenty dotyczące domu przy Cleveland Row 45 i idę do szefa, wolę uprzedzić go, gdzie jadę, na wypadek, gdybym długo nie wracała do firmy. Lepiej być roztropnym.
   Pan Mitchell jest zaskoczony, gdy informuję go o celu mojego wyjścia, w nie mniejszym stopniu niż ja kilkanaście minut wcześniej. Każe mi być uważną i ostrożną, kiwam mu głową, zabieram klucz do nieruchomości i swoją torebkę, po czym ruszam na zewnątrz, gdzie deszcz wciąż króluje nad Londynem, a ciężkie chmury przykrywają go niczym klosz. Angielska pogoda w całej okazałości.
   Siedząc za kierownicą, dzwonię do obecnego właściciela posiadłości, pana Gabe'a Abrahama, który od tylu lat stara się sprzedać rodzinną posiadłość. Do tej pory jedynie trzy młode pary chciały go obejrzeć, jednak żadna z nich nie umówiła się na powtórne oglądanie. Dom ma w sobie coś, co odrzuca ludzi, co przejmuje grozą. Coś, co sprawia, że nie chce się już więcej widzieć go na własne oczy. Jakby wisiała nad nim mroczna tajemnica, a dom czekał na osobę, która mogłaby ją poznać i być może polepszyć jego wizerunek. Abraham ma akurat przerwę na lunch, zgodził się więc spotkać ze mną i panem Carollem przed posiadłością. Żegnam się, po czym zapuszczam silnik i ruszam ulicami Londynu do celu, pełna złych przeczuć.
   Bo nigdy nie wiesz, kiedy rozpocznie się twój koszmar.

****

   Na miejsce docieram przed czasem, mogę spokojnie przejrzeć dokumenty. Jeśli moje koleżanki nie pomyliły się przy wypełnianiu, ostatni raz wizyta w tym domu zainteresowanych kupnem osób odbyła się ponad dwa lata temu. Młode małżeństwo z rocznym dzieckiem chciało pójść na swoje, ale po przekroczeniu progu bobas zaczął tak przeraźliwie płakać, że musieli jak najszybciej opuścić posesję. Ponoć małe dzieci wyczuwają obecność duchów, może właśnie ten malec jakiegoś spotkał? Ale to by oznaczało, że w domu straszy, a nigdzie nie ma informacji, która by pomogła wysnuć taką teorię.
   Wzdycham. Mentalnie przygotowuję się na ciężką przeprawę, bo wiem, jak ten dom na mnie działa. Niczym dementor ze słynnej sagi o czarodziejach wysysa całą radość, pozostawiając jedynie smutek i depresyjny nastrój. Jakby było źródłem mrocznej siły.
   Wzdrygam się, gdy ktoś puka w okno, spoglądam w tę stronę i widzę uśmiechniętą twarz Gabe'a. Jest chyba pierwszą spotkaną dzisiaj przeze mnie osoba, której pogoda nie zniszczyła humoru. Najwidoczniej szkockie korzenie nie pozwalają mu się smucić.
  Wysiadam z samochodu i trafiam wprost pod wielki granatowy parasol. Uśmiecham się do mężczyzny, miło, że ktoś tu jest dżentelmenem.
   - Dzień dobry, panie Abraham.
   - Dzień dobry, panno Roof. Iście angielska pogoda, czyż nie?
   Chciałabym przejąć od niego choć część tego dobrego humoru, ale nie potrafię. Wciąż jestem dziwnie zmęczona, a moim największym marzeniem jest wygrzane łóżko i kubek ciepłej herbaty. Staję na chodniku i spoglądam w stronę posiadłości. Szczerze mówiąc, nigdy w niej nie byłam, mimo że jestem osobą upoważnioną do pokazywania jej innym. Planu domu nauczyłam się na pamięć, znam rozkład i wielkość pokoi, jednak nie mogę powiedzieć, co dokładnie znajduje się w środku. A jeśli natrafimy na jakiegoś bezdomnego? Nie, ta opcja raczej odpada, nikt się tu nie zapuszcza. A może na jakiegoś trupa? Przechodzą mnie ciarki. To będzie ciekawe prima aprilis.
   - Czy widział pan kogoś w okolicy? - pytam mężczyznę, który jak zwykle ubrany jest w garnitur. Do tej pory spotykałam go tylko w naszej firmie, do tej pory pracował z nim głównie szef Mitchell, dzisiaj dał mi jednak wolną rękę. Ciekawe, co z tego wyniknie. - Jestem umówiona z klientem przed wjazdem.
   - Nie, nie widziałem nikogo. - Uśmiech nie znika z jego twarzy, w kącikach ust pojawiają się zmarszczki. Dostrzegam, że mężczyzna zaczyna się starzeć, na skroni ma już pierwsze siwe włosy. Choć pewnie wciąż będzie nas bajerował i wmawiał, że ma trzydzieści lat. Niektórzy za wszelką cenę będą walczyć z czasem. - Ale co się pani dziwi, pewnie siedzi w jakieś kawiarni czy u znajomych, w taką pogodę to nikt nie chce wychodzić. Dlatego też się zdziwiłem, gdy pani do mnie zadzwoniła.
   - Proszę mi wierzyć, byłam nie mniej zaskoczona niż pan, gdy otrzymałam telefon.
   - Zna pani tego klienta?
   Przypominam sobie głos rozmówcy, który bez wątpienia był Anglikiem, ale nie wydaje mi się, bym słyszała go już wcześniej.
   - Nie, po raz pierwszy będę miała z nim do czynienia. Przedstawił się jako Andrew Caroll.
   Mój towarzysz wzrusza ramionami, kasztanowe włosy ma starannie uczesane, wilgoć nic z nimi nie robi, musiał użyć naprawdę dobrych kosmetyków do ułożenia tej fryzury. Zielone oczy są czujne, obserwują okolicę.
   - Najwidoczniej nie należy on do punktualnych osób.
   Zerkam na zegarek. Właściwie to Caroll wciąż ma czas, pewnie pojawi się równo o umówionej porze. Miałam już do czynienia z podobnymi typami - przychodzili zgodnie z umówioną godziną, nie przed czasem, ale też i się nie spóźniali. Nie wiem, czy to wada, czy zaleta, to zależy od punktu widzenia osoby, która jest z kimś takim umówiona. Mnie osobiście w tym przypadku to nie przeszkadza, gdy Gabrielowi najwidoczniej tak, przebiera z nogi na nogę, jakby szykował się do jakiegoś biegu. Patrzę w tę samą stronę co on i dostrzegam dwie zbliżające się postacie. Dwaj mężczyźni, każdy schowany pod ciemnym parasolem, obaj w ciemnych płaszczach, spod których dostrzec mogę garnitury. To była pierwsza rzecz, która spodobała mi się w londyńskich mężczyznach po przyjeździe tutaj z rodzinnego miasteczka - typowa elegancja. Nieśpiesznym krokiem podchodzą do nas, poprawiam plik teczek na rękach i sprawdzam, czy w kieszeni płaszczyka mam klucze do domu. Abraham wciąż trzyma nade mną parasol, spoglądam na jego profil, nagle zbladł. Pochylam się do jego ucha i pytam szeptem:
   - Czy coś się stało, panie Abraham?
   Kręci przecząco głową i próbuje się do mnie uśmiechnąć, ale na jego twarzy pojawia się jedynie dziwny grymas, wzrok szatyna wraca do mężczyzn, którzy są już zaledwie kilka kroków przed nami. Mogę się im przyjrzeć.  Niższy, blondyn uśmiecha się sympatycznie, za to brunet za nim ma tak obojętny wyraz twarzy, że mam wrażenie, jakoby nigdy w życiu się nie uśmiechnął. Niebieskie oczy szybko mnie lustrują, po czym spoczywają na Gabrielu, który kuli się pod spojrzeniem nieznajomego.
   - Dzień dobry - wita się miło blondyn i wyciąga ku mnie dłoń. - Jestem Andrew Caroll, a to mój przyjaciel, Richard Hunt. - Brunet jedynie kiwa mi głową. Przypomina mi pana Darcy'ego, choć jest chyba jeszcze bardziej oziębły niż ta fikcyjna postać. - Czy mam przyjemność z panią Indią Roof?
   Odwzajemniam uśmiech i ściskam jego dłoń.
   - Tak, to ja. A to pan Gabriel Abraham, właściciel domu. Czy są panowie gotowi go obejrzeć?
   Caroll i Hunt wymieniają spojrzenia, brunet wzrusza jedynie ramionami. Nie podoba mi się ten osobnik. Zachowuje się tak, jakby był tutaj wbrew sobie, a towarzystwo moje i Abrahama traktował jako karę. Nie będę się nim jednak przejmować, jestem tutaj, by wykonać swoje obowiązku rzetelnie i szybko, by wrócić jak najprędzej do biura i znaleźć się blisko parującego kubka z herbatą.
   - Tak, możemy zacząć zwiedzanie. - Caroll przywodzi mi na myśl dziecko podekscytowane wizytą w jakimś wesołym miasteczku, nie dorosłą osobę zajmującą się poważną sprawą. Wydaje się być całkowitym przeciwieństwem swojego przyjaciela.
   Wchodzę przez furtkę na betonową ścieżką, którą z obu stron swoim baldachimem próbują zakryć chwasty. Stąpam powoli, nie chcę utknąć obcasem w którejś z licznych szczelin. Mężczyźni kroczą za mną spokojnie, przynajmniej klienci - Gabriel drobi, o mało co na mnie nie wpada, gdy chcę wejść na pierwszy z kilku schodków prowadzących do drzwi. Coś jest nie tak, nie wiem jeszcze co.
   Wyjmuję z kieszeni płaszcza klucz i przelotnie zerkam na towarzyszy - Andrew przygląda się budynkowi, Abraham wpatruje w starą, martwą już rabatę, zaś Hunt nie spuszcza wzroku ze mnie. Przechodzi mnie dreszcz. To spojrzenie nie należy do miłych, mężczyzna chce zajrzeć w głąb mojej duszy. Ale ja tego nie chcę. Wkładam klucz do zamka, przekręcam i otwieram przed mężczyznami drzwi. Wchodzimy do środka.
   Z zewnątrz dom to dobrze utrzymany piętrowy budynek z końca dziewiętnastego wieku. Za to jego wnętrze przywodzi na myśl scenografię do mrocznego thrillera czy też dramatu. Mimo środka deszczowego dnia, gdy na dworze panuje przyjemna szarość, w środku domu jest ciemno. Przez zasunięte, ciężkie, granatowe zasłony światło nie ma prawa dotrzeć na podłogę. Odsuwam je, wzbijając przy tym chmurę kurzu, który drażni mój nos, kicham.
   - Apsik!
   - Na zdrowie?
   Po raz pierwszy mam możliwość usłyszeć głos pana Hunta. I nie brzmi on ponuro czy gburowato, jak się spodziewałam. Muszę przyznać, że to całkiem miły dla ucha głos - głęboki, męski, ale nie uwodzący. To głos, który powinien należeć do akademickiego wykładowcy.
   Spoglądam na mężczyznę i uśmiecham się do niego. Stoi na środku salonu i w przeciwieństwie do przyjaciela, nie rozgląda się wokół, a skupia na mnie, co powoli zaczyna mnie drażnić.
   - Dziękuję.
   Kiwa mi głową i dołącza do Andrew, Gabriel staje przy moim boku i obserwuje ich uważnie. Wciąż jest blady, może nie czuje się najlepiej? Chyba powinnam otworzyć jedno z okien, o ile mi się uda. Mam wrażenie, że dom nie był sprzątany od co najmniej roku, choć Abraham zaoferował, że zapłaci jednej z londyńskich firm sprzątających, by dwa razy w ciągu dwunastu miesięcy zadbały o czystość we wnętrzu domy przy Cleveland Row 45. Przynajmniej tak zapowiedział Mitchellowi. Chyba nie wywiązał się z danego mojemu szefowi słowa, muszę poszukać później informacji o tej firmie sprzątającej. W ogóle mam wrażenie, że coś tutaj nie gra i ma coś wspólnego z domem. Jakaś tajemnica, która nie pozwala sprzedać nieruchomości od długich dwunastu lat.
   - Panie Abraham, wszystko w porządku? - pytam, nachylając się do mężczyzny. - Zna pan tych dwóch?
   Ku mojemu zaskoczeniu Gabriel kiwa głową.
   - Tak, znam. Znam pana Hunta, to mój stary wróg z dawnych lat. - Zamieniam się w słuch gotowa usłyszeć coś więcej, ale Abraham nie ma zamiaru mi się zwierzyć. - Były między nami pewne niesnaski, ale odeszły już w niepamięć.
   Nie wydaje mi się, ale nie drożę. Caroll prosi mnie o opowiedzeniu o domu, zaczynam więc od historii, później prowadzę ich na piętro, opowiadam o dawnym ogrodzie, który był dumą domostwa. Na twarzach mężczyzn maluje się zainteresowanie, ale nie wykazują zbyt wielkich chęci, by podpisać umowę wstępną, w ogóle nie pytają o cenę nieruchomości. To dziwne. Zwykle to pytanie pada tuż po przekroczeniu progu, pretendenci pytają o nią, by później ocenić, czy naprawdę budynek jest wart tyle pieniędzy.
   Wracamy na dół, mężczyźni rzucają ostatnie spojrzenie na mroczny salon, po czym kierują się ku drzwiom. Wzdycham w duchu, jest tak, jak myślałam - kolejni klienci nie są zainteresowani kupnem, a jedynie chcieli obejrzeć. Czasami mam wrażenie, że niektórych bawi bezpowrotnie zabieranie innym cennego czasu. Przez te czterdzieści minut, które spędziłam w przyprawiającym o ciarki domu, mogłam skatalogować nowe nieruchomości czy też pogawędzić w spokoju z koleżankami z pracy. A tak trochę zmokłam, moje włosy tak starannie układane rano znowu zaczęły kręcić się w sprężynki, poznałam jednego nieprzyjemnego gościa i chyba trafiłam na ślad jakieś tajemnicy. To chyba za dużo na moje nerwy.
   Żegnamy się przed bramą, wręczam Andrew wizytówkę, gdyby jednak zmienił zdanie (albo Hunt, nie wiem, który z nich był pomysłodawcą oglądanie nieruchomości), po czym podchodzę do samochodu. Nie pada już, ale wciąż jest wilgotno, utworzone na ulicy kałuże odbijają w sobie mroczną posiadłość. Czuję, że moje obcasy przegrywają walkę z wodą, przez rajstopy ciągnie zimno. Naprawdę nie powinnam w taką pogodę ubierać spódnic, ale moja matka nie wyobraża sobie, bym miała wyglądać nieadekwatnie do pracy, którą wykonuję. Choć od lat nie mieszkam z rodzicami, kobieta wciąż ma nade mną mały cień władzy, stara się mnie w miarę możliwości kontrolować, co działa mi na nerwy. Dlaczego musiałam posłuchać ją akurat dzisiaj? Przecież czarne spodnie tak ładnie się do mnie rano uśmiechały. Przeklinam siebie w duchu i otwieram drzwi do samochodu.
   - Panie Abraham - zwracam się do mężczyzny, który trzyma nade mną parasol, dżentelmen od początku do końca - przyszedł pan pieszo? Jak coś, mogę pana podrzucić do centrum.
   Kiwa dłonią i uśmiecha się.
   - Nie trzeba, zaparkowałem niedaleko. Jeśli inna z moich nieruchomości znajdzie potencjalnego kupca, proszę dać mi znać. Do widzenia, panno Roof.
   - Do widzenia.
   Odchodzi, a ja wsiadam do samochodu. W końcu odrobina ciepła. Odkładam teczkę i torebkę na siedzenie pasażera i już chcę włączyć silnik, gdy słyszę pukanie do okna. Podejrzewam, że to znowu Abraham, wzdycham.
   A jednak się mylę.
   Po drugiej stronie szyby wpatruje się we mnie Richard Hunt. Jego niebieskie oczy utkwione są w mojej twarzy, blade usta poruszają się. Nie dochodzi do mnie żaden dźwięk, postanawiam więc otworzyć drzwi.
   - Tak? Czy coś się stało?
   Mężczyzna prostuje się, na jego twarzy pojawia się ten obojętny wyraz. Życie z tym człowiekiem pewnie do najłatwiejszych nie należy.
   - Mam jedną prośbę, panno Roof. - Nie jestem pewna, czy chcę spełniać jakiekolwiek prośby tego człowieka, ale nie mogę być niemiła, kiwam więc głową. Brunet pochyla ku mnie głowę i odzywa się cicho: - Proszę się mieć na baczności i nie ufać zbytnio Abrahamowi. Może przynieść pani i firmie wielkie problemy.
   Odwraca się na pięcie i odchodzi. Zrównuje się z Carollem, zamienia z nim kilka słów, po czym blondyn macha mi na pożegnanie i ruszają w drogę powrotną. Patrzę przez chwilę za nimi i zastanawiam się, co to, do cholery, było. Ten dzień naprawdę nie może być normalny. W dodatku znowu zaczyna padać, a ja rozmyślam nad tym, dlaczego postanowiłam żyć w tym mieście. Zapuszczam silnik i wyjeżdżam na drogę. Chcę pozbyć się z głowy myśli na temat domostwa, ale nie potrafię. Mam wrażenie, że przeszłam przez drzwi prowadzące do tajemnicy i teraz muszę ją rozwiązać.

****

   Nigdzie nie muszę się śpieszyć, w maleńkim mieszkaniu nie czeka na mnie nikt, o kogo musiałabym się troszczyć. Moja kotka, Daisy, znakomicie radzi sobie sama, wystarczy zostawić jej trochę wody i suchej karmy w miskach oraz uchylone okno w kuchennym kącie i przeżyje. Mogę więc spokojnie spędzić popołudnie i wieczór w pracy, oglądając dokumenty, sortując je i zastanawiając, co kupić na kilka najbliższych domowych posiłków. Nieważne, co wymyślę, i tak kupię mrożone zapiekanki do odgrzania w mikrofali. Czas na gotowanie mam jedynie w weekendy, wtedy to oddaję się temu zajęciu przez kilka przyjemnych godzin, a Daisy może liczyć na smakowity obiad.
   Powoli zapada zmrok, słońce zachodzi, niebo lśni krwawą czerwienią na granatowym tle, przywodząc na myśl obraz jakiegoś malarza, który widziałam podczas ostatniej wizyty w muzeum sztuki. Kiedy to było? Od dawna nigdzie nie wychodziłam, bo brak mi na to czasu, a gdy go znajduję, brak mi chęci. Dorosłe życie pozbawiło mnie energii, którą miałam w sobie jako nastolatka. Zaczynając nowy etap, musiałam pozostawić za sobą coś z przeszłości, teraz odrobinę za tym tęsknię.
   Piję herbatę i przeglądam dokumentację domu przy Cleveland Row 45. Początkowo pan Mitchell nie podzielał moich przeczuć i nie chciał, bym zaglądała do akt sprzed kilku lat, ale gdy opowiedziałam mu, co się wydarzyło podczas spotkania i powtórzyłam słowa Richarda Hunta, zgodził się, bym została i mogła się im przyjrzeć. Obok mnie leżą klucze - szef ufa mi na tyle, bym mogła zamknąć firmę. Na odchodne przypomniał mi i to dwukrotnie, że mam włączyć alarm. Miałam ochotę odpowiedzieć, że przecież nie jestem głupim dzieckiem i wiem, co mam zrobić, ale nie chciałam być niemiła, czuję się wystarczająco przytłoczona złą energią dzisiejszego dnia.
   Układam dokumenty według dat widniejących w prawym górnym rogu każdej kartki czy też pliku. Mam kilkanaście stosów z ostatnich dwunastu lat, kiedy to Gabriel Abraham odziedziczył posiadłość po zmarłym dziadku wraz z dość pokaźną sumą pieniędzy i kilkoma obligacjami. Wcześniej pracował jako mechanik samochodowy, mogę powiedzieć, że naprawdę zyskał na śmierci krewnego. Zaczyna mnie to zastanawiać. Wśród najstarszych dokumentów szukam wzmianki o przyczynie śmierci starszego pana Abrahama. Mój szef pamięta tego człowieka. Przez długie lata cieszył się znakomitym zdrowiem, mając sześćdziesiąt pięć lat przebiegł londyński maraton. Co takiego się stało, że kilka lat później zmarł? W danych wynika, że nie zmarł w wyniku żadnej nieuleczalnej choroby czy też nowotworu. Co więc się stało? Do kopii testamentu świadczącego o odziedziczeniu nieruchomości dołączona jest kopia aktu zgonu wcześniejszego właściciela.
   Śmierć w wyniku ran odniesionych podczas wypadku samochodowego.
   Wzdycham. Niewiele zyskam na tym tropie, poza tą informacją nie mam nic, a nie posiadam uprawnień, by w tej sprawie telefonować do policyjnego archiwum. Jednak przeczucie, że Gabriel może mieć coś wspólnego ze śmiercią swojego dziadka mnie nie opuszcza. Mógł mieć możliwość uszkodzenia przewodów hamulcowych, przecież się na tym zna. Ale czy ten człowiek, ten mężczyzna o przyjemnym uśmiechu i wiecznie ubrany w garnitur może być zabójcą kogokolwiek?
   Przecieram oczy i cicho ziewam. Zbyt długa praca może wywołać problemy z koncentracją i senność, dlatego też wstaję i kieruję się w stronę małego pokoju socjalnego z kubkiem w dłoni. Jeszcze jedna kawa powinna postawić mnie na nogi. Choć już dość dużo kofeiny i teiny krąży w mojej krwi, bezsenną noc uda mi się przetrwać. Ważne, by rozwiązać tę tajemnicę.
   Włączam czajnik z wodą, do kubka wsypuję dwie łyżeczki arabici i wpatruję się przez okno na ulicę przykrytą całunem nocy. W biurze nie świeci się światło, jedynie lampka na moim biurku, tutaj przestrzeń oświetla mi mała żarówka. Lubię pracować w półmroku, a dzięki temu pan Mitchell nie musi płacić zbyt wiele za prąd wykorzystany po godzinach.
   Jednak dzisiaj to moje przyzwyczajenie może nie skończyć się zbyt dobrze.
   Czajnik się wyłącza, zalewam ziarna i opieram dłońmi o blat. Przez cały dzień czuję się pozbawiona energii, co powoli zaczyna mi się dawać we znaki. Mam mniejszy refleks, dlatego dopiero po kilkunastu sekundach mój mózg dochodzi do wniosku, że dziwne, przytłumione dźwięki dochodzą z mojego biura. Zaintrygowana, ruszam na palcach w stronę swojego miejsca pracy. Zastanawiam się, jak postąpić, jeśli na kogoś się natknę. Jeśli oświecę światło, mogę zostać nagle zaatakowana. Jeśli tego nie zrobię, mogę nie dojrzeć napastnika, jeśli schowa się w mroku. Poza tym nie mam przy sobie żadnej broni, nawet długopisu, który mogłabym wbić osobnikowi w dłoń. Czuję się jak bohaterka kiepskiego filmu.
  Powoli przekraczam próg pokoju, przybrałam postawę bitewną - ugięte kolana, ciało lekko pochylone do przodu. Nasłuchuję i staram się pozostać w mroku. Moją przewagą jest tylko to, że znam rozkład pomieszczenia na pamięć, wiem, gdzie co jest schowane, czym mogę zaskoczyć napastnika. Jest on ustawiony tyłem do mnie, co daje mi przewagę, a jednocześnie zastanawia. Czy naprawdę spodziewał się, że wyszłam stąd na dłuższą chwilę? Albo że pozostawiłam biuro z jedną oświetloną lampką?
   Tuż za drzwiami ukryty jest stojak na parasole, wyciągam dłoń i natrafiam to jeden. Uśmiecham się do siebie. Jednak zamiłowanie do kolekcjonowania parasoli pana Mitchella na coś mi się przyda. I być może uratuje mi życie.
   Wciąż starając się poruszać bezgłośnie - co nie jest takie łatwe w obcasach, dosłownie idę na palcach - podchodzę do zamaskowanego osobnika. Ubieranie się na czarno, by się włamać, jest tak znane, że mam ochotę parsknąć śmiechem, ale nie mogę przecież dać tej osobie do zrozumienia, jak blisko niej jestem w tej chwili. Powoli unoszę moją prowizoryczną broń i nie wkładając w to zbyt wiele siły, by zbytnio nie zranić napastnika, a jedynie ogłuszyć czy coś, wymierzam cios.
   Druty parasola łamią się, gdy lądują na plecach osobnika. Celowałam w kark, jednak ręka trochę mi się obsunęła. I zamiast ogłuszyć, zdenerwowałam jedynie włamywacza, który teraz odwraca się w moją stronę. Czuję narastające przerażenie. Parasol raczej mi się już nie przyda. Czyli nie mam żadnej broni. A trzeba było pójść na kurs samoobrony, gdy mówili o tym na studiach.
   Przeklinam siebie w duchu i staram się uniknąć ciosu włamywacza. Przez obcasy jestem jego wzrostu, uchylam się, po czym robię krok w tył i ściągam buty, umykam pod ścianę. Istnieje ryzyko, że poślizgnę się na panelach wyściełających podłogę, ale mogę to wykorzystać do podcięcia nóg włamywacza niczym zawodowy piłkarz.
   Nie mam zbyt wiele czasu na myślenie, każda sekunda jest cenna. Nie mogę dopuścić, by zamaskowany wyniósł cokolwiek z tego pokoju, na moim biurku są same ważne dokumenty. Może to głupie, ale tylko ten pomysł przychodzi mi do głowy, gdy włamywacz ponownie stoi tyłem do mnie i wertuje papiery.
   Z dzikim wrzaskiem wskakuję mu na plecy i zasłaniam oczy, zaskoczony robi kilka kroków do tyłu, chwyta moje dłonie, wbija w nie paznokcie. Mimo bólu nie cofam ich z jego oczu, zaczyna się okręcać, chcąc posłać mnie na któryś mebel, trzymam go jednak mocno, zaplotłam nogi na jego biodrach, nie dam się tak łatwo zrzucić.
   Napastnik zaczyna sapać, ma dość dźwigania dodatkowego balastu, próbuje nabić mnie na kant biurka, uderzam w niego plecami. Powstrzymuję się od jęku, muszę być silna, muszę to wytrwać. Ale przecież nikt nie przybiegnie mi na pomoc. Jestem na piętrze, na parterze nie ma nikogo.
   A przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało. Słyszę bowiem czyjeś kroki na schodach. Muszę zaryzykować.
   - POMOCY! - krzyczę, a włamywacz uderza mną o szafę.
   Moja głowa nie znosi najlepiej spotkania z drewnianą ścianą, czuję się zdezorientowana i nagle pozbawiona siły. Adrenalina wciąż krąży w moich żyłach, ale nie potrafię utrzymać się na plecach mężczyzny, który bezceremonialnie zrzuca mnie z siebie, po czym z kieszeni czarnej kurtki, w którą jest ubrany, wyjmuje pistolet. Wpatruję się w broń i nie czuję nic, całkowita obojętność. I pewność, że nie zginę. To byłoby najgorsze prima aprilis w historii.
   - Rzuć broń!
   Do pokoju wpada kilku uzbrojonych mężczyzn w kamizelkach kuloodpornych, świecą latarkami na mężczyznę, który odkłada broń na podłogę i unosi ręce, odkopuję pistolet w stronę najbliższego funkcjonariusza, tak jak zawsze robią w filmach czy też serialach. Oddycham ciężko i spoglądam na policjanta, który wydał rozkaz.
   I doznaję szoku.
   Widziałam już dzisiaj te oczy. Te czarne włosy. Tę twarz, która nie jest obojętna i wyniosła, a pełna troski.
   Co on tutaj robi?
   Podchodzi do napastnika i ściąga mu kominiarkę, a ja zatykam usta dłonią, by nie zacząć krzyczeć.
   Osobą, która włamała się do biura, która chciała wykraść ważne dokumenty i która próbowała mnie skrzywdzić, to nikt inny jak Gabriel Abraham. Brunet każe mu położyć się na ziemię.
   Jestem zdezorientowana jak nigdy. Teraz czuję się jak w naprawdę słabym filmie. To za wiele jak na zwykłą kobietę, zaczynam się trząść.
   - Nic pani nie jest? - pyta mnie jeden z policjantów, ale nie odpowiadam, patrząc na niebieskookiego.
   - Kim pan jest? - pytam, obserwując, jak mężczyzna wykręca Abrahamowi ręce do tyłu, pochyla się nad nim i zakuwa w kajdanki.
   Brunet podnosi głowę i patrzy na mnie z szelmowskim uśmiechem.
   - Inspektor Rick Hunt, Scotland Yard.

****

   Noc zapadła nad Londynem, dochodzi północ, gdy opuszczam jeden z wielu pokoi jednego z miejscowych posterunków. W południe czułam się źle, pozbawiona siły, teraz dosłownie padam z nóg. Jestem zmęczona, oczy same mi się zamykają, a muszę jeszcze dojechać do mieszkania. Mam nadzieję, że nie jest w nim tak zimno, choć przez cały dzień okno w kuchni było uchylone. Oby tylko Daisy wróciła.
   To było zdecydowanie najcięższe prima aprilis, z największym żartem, jaki ktokolwiek mógł wymyślić. Jestem nieoczekiwanie świadkiem w procesie prowadzonym przeciwko Gabrielowi Abrahamowi, którego oskarżono o pozbawienie życia w celu uzyskania korzyści majątkowych (to on zabił swojego dziadka), fałszerstwa podatkowe (zaniżał swój przychód) oraz włamanie i czynną napaść na mnie. Grozi mu od trzydziestu lat do dożywocia.
   Nigdy bym nie podejrzewała, że wpadnę w takie bagno. Albo raczej zostanę w nie wrzucona. To przez pana Mitchella, który potajemnie od dwunastu lat pracował ze Scotland Yardem w tej sprawie, pojechałam pod dom przy Cleveland Row 45, gdzie to Abraham ujrzał inspektorów Hunta i Carolla (muszę im przyznać, że świetnie weszli w swoje role potencjalnych kupców), to przez mojego szefa zostałam dłużej w pracy i miałam do czynienia z prawdziwym przestępcą. Gdyby to spisać, mogłaby wyjść z tego nawet ciekawa historia. Przynajmniej tak mi się wydaje.
   Delikatny wiatr owiewa mnie, wślizguje się pod płaszcz, wciąż czuć deszczem. Stoję z Rickiem Huntem przed wejściem na posterunek.
   - Mam nadzieję, że moje zeznania wystarczą, by ten przestępca na długie lata utknął za kratkami.
   - Z pewnością. - Brunet uśmiecha się lekko, co nadaje jego twarzy przyjazny wyraz, i drapie się po głowie. - Przepraszam, że została pani w to wplątana. I że byłem wcześniej taki oschły, ale musi pani zrozumieć, wczuwałem się w rolę i...
   - Świetnie ona panu wyszła - przerywam mężczyźnie. - Przypomniał mi pan trochę pana Darcy'ego.
   - Tak to miało wyglądać, cieszę się, że mi się udało.
   Schodzę po schodach, moje obolałe stopy wciąż noszą na sobie szpilki. Mam nadzieję, że uda mi się teraz złapać jakąś taksówkę, na piechotę nie dojdę do siebie przed świtem. Samochód pozostawiłam na parkingu niedaleko firmy, mam kartę, może tam stać całą noc, nie odholują go. Na posterunek przyjechałam z Huntem. Teraz pocieszam się, że zabrałam ze sobą torebkę, inaczej nie miałabym na taryfę. Rozglądam się po ulicy z nadzieją, że w ciągu najbliższych kilku minut jakiś samochód tędy przejedzie.
   - Panno Roof? - Inspektor patrzy na mnie lśniącymi, niebieskimi oczami. - Czy w ramach przeprosin pozwoli pani zaprosić się na kawę?
   Uśmiecham się do niego i lekko przekrzywiam głowę.
   - Może.
   Nie wiem, czy taka odpowiedź go satysfakcjonuje, spuszcza wzrok, jakby był zawstydzony. Czyżby mój tusz wreszcie się zbuntował i rozmazał? Dlaczego brunet do mnie podchodzi. Czy coś się stało? Dlaczego patrzy na mnie tak jakoś... inaczej niż kilkanaście minut temu w pokoju przesłuchań?
   - Panno Roof, ja... - Unosi dłoń i dotyka nią mojego policzka. - Dziękuję za pomoc przy tej sprawie. Była pani bardzo odważna. Dziękuję za pomoc w dotrzymaniu obietnicy.
   - Jakiej obietnicy? - pytam zaskoczona.
   - Nie powiedziałem wcześniej, ale to mój były partner prowadził sprawę Abrahama dwanaście lat temu. Gdy przechodził na emeryturę, obiecałem mu, że w końcu przyskrzynię tego gnojka. I się udało. Dziękuję.
   Całuje mnie w policzek, po czym odwraca się i ręką wzywa taksówkę, która właśnie pojawiła się na drodze.
   - A co do kawy - odzywa się ponownie - mam pani numer na zeznaniach, proszę się spodziewać jutro telefonu. - Puszcza oczko i wraca na posterunek, a ja patrzę za nim zdumiona.
   Co to było?
   Mieszkanie jest puste, najwidoczniej Daisy nie uśmiechało się wracać do takiej zimnicy. Zamykam okno w kuchni, opatulam się szczelnie kocem i siadam na wąskiej kanapie w salonie, który jest także moim pokojem. Wspominam wszystkie wydarzenia dnia i nie czuję wielkiej różnicy. Nie nastąpiła we mnie żadna zmiana, choć ten dzień przypominał do złudzenia fabułę filmu.
   Może życie to film? Film, w którym gramy swoją rolę i który staramy się wyreżyserować najlepiej jak umiemy?
   Dom przy Cleveland Row powinien stracić teraz swoją mroczną aurę, w końcu jego zagadka została rozwiązana. Jego mroczność wzięła się ze zbrodni, która dotknęła właściciela. Teraz, gdy proces testamentu starego Abrahama został wznowiony, a wszyscy możliwi spadkobiercy na nowo powołani (poza Gabrielem, który nie ma już żadnych praw do majątku dziadka), dom powinien ożyć. Może ktoś w nim zamieszka? Po dwunastu latach miło będzie zobaczyć kwiaty w ogrodzie tej posiadłości.
   Prima aprilis odchodzi, a ja zasypiam utulona mruczeniem Daisy (odnalazła się w łazience, tam także nie zamknęłam okna), która przypomina mi, że jeden dziwny dzień nie musi zmieniać naszego życia. Ale ranna wiadomość od przystojnego inspektora już tak. Może teraz wszystko się zmieni?
   Może.
   W końcu wszystko się może zdarzyć.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Hope Land of Grafic