Pierwsze opowiadanie z Indią, w którym nie ona jest narratorem. Mam nadzieję, że Robert nie wypada tak źle :3
Może i Nevada nie ma wiele wspólnego z muzyką country, ale to popularny nurt, więc może być nawet i na zachodzie.
Nazwy miast są prawdziwe.
_________________________________________
Życie ma to do siebie, że lubi zaskakiwać. Wszystkim. Naprawdę. Pogodą, oceną ze sprawdzianu, od której zależy nasza przyszłość, wieść o czyjeś ciąży, śmierci, ślubie czy przeprowadzce. To jedna z jego pasji, którą ludzie odbierają jako wadę lub zaletę w zależności od tego, jak ich to życie zaskoczyło.
Ze mną było podobnie. Zostałem zaskoczony przez życie w momencie, w którym się tego nie spodziewałam. To miały być zwykłe, długo wyczekiwane wakacje u rodziny, a stały się jednymi z najlepszych w moim życiu.
Po pięciu latach wreszcie mogłem odwiedzić swoją ulubioną ciotkę. Praca po godzinach, stres, liczne służbowe wyjazdy sprawiły, że cały mój wolny czas poświęcałem tylko na jedną rzecz - na sen. Moje życie towarzyskie umarło śmiercią tragiczną, gdy zostałem przyjęty do grupy redakcyjnej Suncity Studio, gdzie jako dziennikarz śledczy musiałem być na bieżąco z każdym nowym procesem w Waszyngtonie. Musiałem wiedzieć o kolejnych próbach korupcji, morderstwach, braniu łapówek. Stałem się pracoholikiem, co źle odbiło się na moim zdrowiu - w wieku dwudziestu ośmiu lat moja twarz wyglądała jak twarz czterdziestolatka, wątłe ciało pozbawione większych mięśni czyniło ze mnie anorektyka lub bulimika w oczach innych. Stres poważnie nadszarpnął pracę mojego serca, a napoje energetyczne prawie zabiły. Byłem młody i byłem wrakiem człowieka. W ciągu trzech lat zmieniłem się nie do poznania, po kolejnych dwóch byłem jedynie cieniem dawnego siebie. Zaczęły się u mnie pojawiać zaburzenia maniakalno-paranoidalne, wszędzie widziałem ludzi gotowych mnie zabić. Przez pięć lat żyłem w strachu - najpierw, że mnie szybko zwolnią, późnią, że zastąpią innym, że ktoś mnie w końcu zabije za podawanie szczegółów śledztw opinii publicznej. Nie mogłem tak dalej żyć, mój lekarz stwierdził, że długo bym tak nie pociągnął. Dlatego poszedłem do szefa i po raz pierwszy wziąłem urlop, od razu czterotygodniowy, spakowałem się i z początkiem lipca zawitałem do Nevady, do miasta Henderson, gdzie odpoczynek miał być po części spełnieniem obowiązku.
Te wakacje pomogły mi odnaleźć spokój, radość i szczęście, które dawno już mnie opuściło.
Może i Nevada nie ma wiele wspólnego z muzyką country, ale to popularny nurt, więc może być nawet i na zachodzie.
Nazwy miast są prawdziwe.
_________________________________________
Życie ma to do siebie, że lubi zaskakiwać. Wszystkim. Naprawdę. Pogodą, oceną ze sprawdzianu, od której zależy nasza przyszłość, wieść o czyjeś ciąży, śmierci, ślubie czy przeprowadzce. To jedna z jego pasji, którą ludzie odbierają jako wadę lub zaletę w zależności od tego, jak ich to życie zaskoczyło.
Ze mną było podobnie. Zostałem zaskoczony przez życie w momencie, w którym się tego nie spodziewałam. To miały być zwykłe, długo wyczekiwane wakacje u rodziny, a stały się jednymi z najlepszych w moim życiu.
Po pięciu latach wreszcie mogłem odwiedzić swoją ulubioną ciotkę. Praca po godzinach, stres, liczne służbowe wyjazdy sprawiły, że cały mój wolny czas poświęcałem tylko na jedną rzecz - na sen. Moje życie towarzyskie umarło śmiercią tragiczną, gdy zostałem przyjęty do grupy redakcyjnej Suncity Studio, gdzie jako dziennikarz śledczy musiałem być na bieżąco z każdym nowym procesem w Waszyngtonie. Musiałem wiedzieć o kolejnych próbach korupcji, morderstwach, braniu łapówek. Stałem się pracoholikiem, co źle odbiło się na moim zdrowiu - w wieku dwudziestu ośmiu lat moja twarz wyglądała jak twarz czterdziestolatka, wątłe ciało pozbawione większych mięśni czyniło ze mnie anorektyka lub bulimika w oczach innych. Stres poważnie nadszarpnął pracę mojego serca, a napoje energetyczne prawie zabiły. Byłem młody i byłem wrakiem człowieka. W ciągu trzech lat zmieniłem się nie do poznania, po kolejnych dwóch byłem jedynie cieniem dawnego siebie. Zaczęły się u mnie pojawiać zaburzenia maniakalno-paranoidalne, wszędzie widziałem ludzi gotowych mnie zabić. Przez pięć lat żyłem w strachu - najpierw, że mnie szybko zwolnią, późnią, że zastąpią innym, że ktoś mnie w końcu zabije za podawanie szczegółów śledztw opinii publicznej. Nie mogłem tak dalej żyć, mój lekarz stwierdził, że długo bym tak nie pociągnął. Dlatego poszedłem do szefa i po raz pierwszy wziąłem urlop, od razu czterotygodniowy, spakowałem się i z początkiem lipca zawitałem do Nevady, do miasta Henderson, gdzie odpoczynek miał być po części spełnieniem obowiązku.
Te wakacje pomogły mi odnaleźć spokój, radość i szczęście, które dawno już mnie opuściło.
****
Drewniany dom pomalowany na biało był taki sam, jak ostatnio, gdy tu byłem. Podwójne drzwi z siatką, wąska weranda, a na niej niski stolik i dwa krzesła. Dwie donice z roślinami, których nie umiem nazwać. Stare schody skrzypią, gdy wspinam się po nich na taras. Stoję przed drzwiami i stukam w szybkę z nadzieją, że nie pęknie ona po spotkaniu z moją pięścią, mam wrażenie, że nie wymieniano jej od lat. Czarna walizka leży tuż przy moich nogach, na ramieniu przewieszoną mam torbę z laptopem - nigdy nie wiesz, kiedy ktoś z pracy napisze ci maila z prośbą o pomoc. Biała koszulka powoli zaczyna lepić mi się do ciała, kręci mi się w głowie, tegoroczne lato jest naprawdę upalne. Ocieram z czoła kilka kropel potu, minie trochę czasu, zanim przyzwyczaję się do tego klimatu.
Drzwi otwierają się z głośnym łoskotem, w progu staje kobieta, która bacznie mi się przygląda. Posyłam jej ciepły uśmiech, nie zmieniła się za wiele. Przybyło jej odrobinę siwych włosów, co nie zmienia faktu, że i tak wygląda bardzo dobrze. Wciąż szczupła, ubrana w lniane spodnie i bawełnianą tunikę nie odczuwa panującego na zewnątrz skwaru. Lata mieszkania w tym stanie przyzwyczaiły ją do temperatury.
Przygląda mi się uważnie, bada wzrokiem moją twarz, jej oczy błyszczą, a usta rozciągają się w uśmiech, gdy mnie poznaje.
- Robert! Robbie! - Rzuca mi się na szyję i tuli do siebie. - Gdzieś ty się podziewał tyle czasu?!
Śmieję się i ściskam kobietę.
- Cześć, ciociu. Niespodzianka. Praca dawała mi się we znaki, więc postanowiłem trochę od niej odpocząć i odwiedzić moją kochaną ciotunię.
- Jak to dobrze, że jeszcze o mnie pamiętasz. Wejdź, proszę.
Przeciskam się obok niej z walizką i wchodzę do środka. Pootwierane na oścież okna, włączony wentylator - jest tu zdecydowanie chłodniej niż na zewnątrz, ale różnica temperatur nie jest zbyt spora, w końcu ryzyko udaru jest za duże. Odkładam bagaż koło drzwi głównych i kieruję się do kuchni, skąd unosi się zapach kawy i domowego ciasta. Przypominają mi one dzieciństwo, gdy bywałem u ciotki przynajmniej raz w miesiącu, a ona zawsze częstowała mnie takim ciastem.
Rozglądam się wokół, a uśmiech nie ma prawa zniknąć z mojej twarzy. Trochę się pozmieniało, ale niewiele. Pluję sobie w brodę, że dopiero po pięciu latach udało mi się wrócić w te progi.
- Siadaj - ciotka wskazuje mi krzesło - zaraz ukroję nam ciasta i porozmawiamy na spokojnie. Kawy?
- Poproszę.
Zasiadam przy stole i wyglądam przez okno na zadbany ogród. Dostrzegam oczko wodne, którego sobie nie przypominam.
Nagle z piętra słychać dźwięk kroków, ale nie należą one do człowieka - są szybsze i bardziej miękkie. Zerkam z nietęgą minę na ciotkę, uśmiecha się pod nosem, wlewając kawę z ekspresu do kubków.
Ze schodów zbiega szczeniak - biszkoptowy labrador z wywieszonym różowym językiem, podbiega do mnie i wpatruje się we mnie brązowymi ślepiami. Słyszę chichot ciotki, nie wiem, jak zareagować, w końcu potrzeba wzięcia tego uroczego stworzenia na ręce zwycięża. Dźwigam zwierzaka i kładę go sobie na kolanach, mości się przez chwilę na spodniach, po czym zaczyna lizać mnie po dłoni.
- Nie wiedziałem, że masz psiaka - zagaduję kobietę.
- To nie mój - odpowiada, kładąc przede mną talerz z kawałkami ciasta. - Wabi się Pabu, ma siedem tygodni. Należy do Indii. - Unoszę brew. - To dziewczyna, której od trzech lat wynajmuję górne piętro.
Dom ciotki jest dwupiętrowy, na pierwszym piętrze, gdzie właśnie się znajdujemy, umiejscowiona jest przestronna kuchnia, salon oraz pokój z przylegającą do niego łazienką. Na drugim piętrze zaś są trzy pokoje i łazienka. Jedno z pomieszczeń można było przerobić na kuchnię. Nie dziwię się, że ciotka je wynajęła, opłaty za taki dom do najniższych z pewnością nie należą.
- Jak ci się z nią mieszka? Kim ona w ogóle jest? - pytam, głaszcząc Pabu po miękkim futerku. Polubiłem tego psiaka od pierwszej chwili, coś mi mówi, że przez wakacje zostaniemy dobrymi przyjaciółmi.
Szczerze muszę wyznać, że nie wiedziałem o wynajmowaniu piętra. Nie miałem z ciotką osobistego kontaktu od lat, a w rozmowach telefonicznych ani słowem się nie zająknęła, że ma współlokatorkę. Budzi się we mnie dziennikarska ciekawość, Pabu ląduje z powrotem na podłodze i zaczyna bawić się z dywanem, a ja upijam łyk kawy i zabieram się za ciasto oraz zamieniam w słuch - chcę wiedzieć o mieszkającej tu kobiecie jak najwięcej, takie zboczenie zawodowe.
- India - zaczyna ciotka - ma dwadzieścia trzy lata, pochodzi z Idaho. Przeprowadziła się tu po tym, jak rzuciła studia i całe dotychczasowe życie. Tłumaczyła, że chce zacząć wszystko od nowa.
Czyżby zdemoralizowana dziewczyna bez żadnych wartości? Jakoś nie pasuje mi ktoś taki do towarzystwa mojej cioci. Ale przecież nie utrzymywałem z nią bliższego kontaktu, może wpadła na pomysł nawracania jakieś biednej, zabłąkanej owieczki?
- Czym się zajmuje? - pytam, delektując się każdym kęsem domowego ciasta, Pabu zaczyna drapać w szybę drzwi tarasowych, ciotka wstaje i wypuszcza zwierzaka do ogrodu.
- Może nie ma wykształcenia, ale jest całkiem dobrze poczytną pisarką książek dla dzieci i młodzieży.
Wpatruję się w kobietę zaskoczony. Takiej odpowiedzi się nie spodziewałem. Szczerze mówiąc, sądziłem, że ta cała India to pewnie kasjerka w największym supermarkecie w mieście lub przedszkolanka, do tej pory nie spotkałem nikogo, kto bez ukończenia studiów filologicznych czy też pisarstwa napisałby i wydał z sukcesem choć jedną książkę. Może jeszcze nie znam osobiście tej Indii, ale już darzę ją szacunkiem. Choć podejrzewam, że to niezbyt atrakcyjna dziewczyna z nadwagą, która w swoich powieściach przedstawia świat, w którym chciałaby żyć jako księżniczka.
- Może słyszałeś o książce "Tajemnicze nici"? - Kiwam potakująco głową, jedna z moich koleżanek z pracy umilała sobie nią przerwy śniadaniowe. - To właśnie India jest jej autorką. Ponoć pewna wytwórnia z Hollywood zainteresowana jest ekranizacją.
I kolejny szok. Przyznaję, teraz jestem już mocno zaintrygowany tą osobą. Wychodzi na to, że cioteczka wzięła pod swój dach rosnącą gwiazdę literackiego rynku. Nie spodziewałbym się tego po niej.
- Gdzie jest teraz?
Kobieta spogląda na wiszący na ścianie zegar.
- Powinna być w drodze do domu, spędziła tydzień na Wschodnim Wybrzeżu, promując swoją ostatnią książkę, "Miasto wyklętych".
O niej także słyszałem, a nawet widziałem ją na wystawie którejś księgarni w Waszyngtonie. Miała mroczną okładkę, ale pewnie taki był zamysł grafika. Ciekawe, jak wygląda współpraca z Indią, czy się rządzi, czy może jest całkowicie poddana wydawnictwu? Chyba szykuje się z nią ciekawa rozmowa.
Ciotka upija łyk kawy i odkłada filiżankę na spodek, zawsze lubiła porcelanowe zastawy, pamiętam, jak krzyczała na mnie, gdy przez przypadek w wieku pięciu lat upuściłem jedną filiżankę w kwiatki. Bałem się jej wtedy straszliwie, rodzice musieli siłą wyciągać mnie spod stołu, nie chciałem widzieć tej zdenerwowanej kobiety. Uśmiecham się teraz do niej. Jej uwielbienie się nie zmieniło, pozostało stałe. Mnie tej stałości w życiu brakuje.
- Opowiadaj, co u ciebie - prosi ciocia. - Dawno się nie odzywałeś.
- Wszystko przez pracę.
Relacjonuję jej, co się u mnie działo, nie wchodząc w szczegóły kolejnych wezwań i reportaży, w końcu pewna tajemnica zawodowa mnie obowiązuje. Ciocia pozwala mi mówić, dostaję istnego słowotoku, już od dawna nikt mnie nie pytał o moje życie, wreszcie mam komu o nim powiedzieć. Nim się obejrzę, robi się późne popołudnie, ciotka nie przestając słuchać, zaczyna przygotowywać obiad, ja nie przestając mówić, robię sałatkę. Pabu wrócił z wyprawy na dwór, zwinął się w kłębek i teraz śpi spokojnie na dywanie.
- To trochę się u ciebie działo - Maggie kładzie sztućce przy talerzach, uśmiecha się lekko. - Może Henderson nie jest wielkim miastem z mnóstwem atrakcji, ale mam nadzieję, że sobie tutaj odpoczniesz.
Odwzajemniam uśmiech.
- Też mam taką nadzieję.
Zasiadam przy stole, kobieta wciąż stoi przy blacie, wpatruje się w drzwi, labrador także podniósł łeb i patrzy w tym samym kierunku. Czy tylko ja niczego nie słyszę?
- Wróciła. - Maggie śmieje się cicho.
Teraz do moich uszu dochodzi oddźwięk naciskanej klamki i stukot walizki. Odwracam się w stronę drzwi, w których stoi dziewczyna. To musi być India. Ciotka rzuca się w jej stronę, nie baczy na to, że dziewczyna zajęta jest konwersacją przez telefon.
- Tak, Cam, dotarłam. Nie, nie mam tego, Amelia wzięła to ze sobą. Wiem o tym. Okay, zjawię się za dwa dni. Rozumiem. Ja też się cieszę. Do zobaczenia.
Rozłącza się i ciężko wzdycha, walizka ląduje na podłodze, a India ginie w ramionach gospodyni.
- Jak się cieszę, że dotarłaś cało! - krzyczy Maggie, miażdżąc dwudziestotrzylatce żebra.
- Ja też się cieszę, Maggie. Miło wrócić do siebie.
Pabu, chcąc zwrócić na siebie uwagę, zaczyna szczekać i skakać, jego ogon próbuje zakłócić cyrkulację powietrza, a może nawet wywołać huragan.
- A kto to się stęsknił? Cześć, Pabu!
Dziewczyna pochyla się nad psiakiem, brązowe, proste włosy opadają na jej ramiona, śmieje się i podnosi zwierzątko, które zaczyna lizać ją po twarzy. Przypatruję się jej bardziej. Jest niewysoka, ma na sobie długie, lniane spodnie w kolorze bieli, do tego kremową bluzkę bez rękawów leżącą luźno na jej zgrabnym ciele. Przytula do siebie Pabu i śmieje się czystym, dziewczęcym śmiechem, który chciałoby się nagrać i słuchać w nieskończoność. Odkłada zwierzę na podłogę i prostując się, dostrzega moją obecność. Wstaję z krzesła i uśmiecham się w jej stronę, wchodzi w głąb kuchni, odwzajemnia uśmiech.
- Dzień dobry - odzywa się, a ja mogę wreszcie przyjrzeć się jej twarzy. Ma duże niebieskie oczy, zgrabny nos i proporcjonalne usta. Jej twarz jest ładna, ale nie piękna, choć ma w sobie coś, co przyciąga do niej wzrok. Toń morza zaklętą w dwa szkiełka.
- Dzień dobry - odpowiadam i wyciągam ku kobiecie dłoń, którą ściska. - Robert Spencer, siostrzeniec Maggie. Przyjechałem na wakacje.
- India Redbird, miło mi poznać.
Maggie kładzie na stole tłuczone ziemniaki, sałatkę oraz pieczeń. Odsuwam Indii krzesło, dziękuje mi. Zasiadamy naprzeciwko siebie, ciotka zaś u szczytu stołu, bacznie obserwuje naszą dwójkę, uśmiecha się miło.
- Opowiadaj, skarbie, jak tam promocja?
- Myślałam, że będzie gorzej - odpowiada niebieskooka, nakładając sobie kopiastą porcję ziemniaków. Nie jest niejadkiem, co mnie cieszy, nie przepadam za kobietami jedzącymi jak wróbelek, przecież one także potrzebują energii. - Na każde ze spotkań przyszła dość spora grupa fanów, wielu z nich miało pytania dotyczące "Miasta wyklętych", jak i innych książek. W Nowym Jorku przyjęto mnie odrobinę z dystansem, ale pod koniec spotkania ludzie uśmiechali się i klaskali, chyba zdobyłam ich sympatię.
Nie dziwię się im. Kobieta ma przyjemny głos, mówi z ciekawym północnym akcentem, jest dość ekspresywna, ale nie przesadza z gestykulacją. I cały czas się uśmiecha. A uśmiech ma jeden z najpiękniejszych, jakie w życiu widziałem, a widziałem ich już naprawdę wiele. Jej nie jest sztuczny, udawany, po prostu widać, że lubi się uśmiechać w każdych okolicznościach, które jej na to pozwalają, podczas pogrzebów na pewno zachowuje stosowną powagę.
Chwila. Kiedy zacząłem analizować jej postawę? Czyżby moje zboczenie zawodowe objawiało się także tutaj? Stop. Przestań, Robert. Jesteś na wakacjach, pracę zostawiłeś za sobą. To tylko cztery tygodnie. Cztery tygodnie bez dziennikarskich śledztw, wywiadów, poszukiwań. Tylko ty i krajobraz Nevady plus dobre towarzystwo. Wyluzuj.
Często jestem dla siebie takim terapeutą, ale w chwilach terapii zazwyczaj wyłączam się na otoczenie, nie dziwią mnie więc utkwione we mnie spojrzenia pisarki i ciotki.
- Robert, wszystko w porządku? - pyta mnie zatroskana Maggie.
Uśmiecham się i wracam do konsumpcji sałatki.
- Tak, wszystko dobrze, zamyśliłem się tylko. Przepraszam.
Kobieta odwzajemnia uśmiech, po czym wraca do wypytywania Indii.
- Gdzie teraz Cam zamierza cię wysłać?
Spoglądam na szatynkę, która wzdycha cicho. Spodziewała się pytania, choć jednocześnie nie chciała go usłyszeć, widzę to po jej twarzy.
- Cam to wspaniały wydawca, ale żeby wysyłać mnie do Kalifornii akurat w wakacje? Oszalał. Zapowiedziałam mu już dawno, że każde wakacje będę spędzać w Henderson, nawet mamy na to odpowiednią adnotację na umowie o wyłączność.
- Czy jest ona zapisana w postaci klauzuli? - pytam. India patrzy na mnie jak na kosmitę, ale dociera do niej pytanie. Choć nie wie, skąd się ono wzięło.
- Robert jest detektywem śledczym - tłumaczy Maggie. - Zna się odrobinę na prawie.
- Na prawie pracy, cywilnym i karnym - precyzuję. - Mogę pomóc, jeśli trzeba będzie coś wyjaśnić z tego zakresu.
Szatynka kiwa głową ze zrozumieniem i zamyśla się nad czymś.
- Nie jestem pewna, czy w formie klauzuli. Mam jednak schowaną w teczce kopię umowy, mogę ją przynieść.
- Bardzo proszę.
Pisarka chce wstać, ale pod silnym naciskiem dłoni cioci spoczywającej na jej ramieniu porzuca ten plan.
- Zrobisz to, India, ale po obiedzie. I po rozpakowaniu się. Żadnego ale.
Dwudziestotrzylatka przewraca teatralnie oczami, na co parskam śmiechem, prawie krztusząc się pomidorem.
Przez resztę posiłku rozmowa wygląda jak każda inna, gdy poznaje się kogoś nowego. Padają pytania o pracę, wiek, miejsce zamieszkania, takie tam niewiele wnoszące tematy, które pozwalają jednak porzucić uprzedzenia i zacząć rysowanie w głowie prawdziwej postaci. Po obiedzie zostajemy wysłani z Indią do pokoi na piętrze, żadne chęci pomocy przy zmywaniu na nic się zdają, Maggie postanowiła zapuścić zmywarkę. Mnie przypadł pokój, który nieskończenie wiele razy dzieliłem z braćmi podczas wizyt w Nevadzie. Rozpakowuję się, po czym schodzę do ogrodu, gdzie spędzam czas z ciocią i Indią, pomagam dziewczynie napisać klauzulę, którą jutro przedstawi swojemu wydawcy, a który musi się na nią zgodzić. Jestem tu niecały dzień i na razie czuję się bardzo dobrze. Mam nadzieję, że dobry humor będzie mi towarzyszył do końca urlopu.
Drzwi otwierają się z głośnym łoskotem, w progu staje kobieta, która bacznie mi się przygląda. Posyłam jej ciepły uśmiech, nie zmieniła się za wiele. Przybyło jej odrobinę siwych włosów, co nie zmienia faktu, że i tak wygląda bardzo dobrze. Wciąż szczupła, ubrana w lniane spodnie i bawełnianą tunikę nie odczuwa panującego na zewnątrz skwaru. Lata mieszkania w tym stanie przyzwyczaiły ją do temperatury.
Przygląda mi się uważnie, bada wzrokiem moją twarz, jej oczy błyszczą, a usta rozciągają się w uśmiech, gdy mnie poznaje.
- Robert! Robbie! - Rzuca mi się na szyję i tuli do siebie. - Gdzieś ty się podziewał tyle czasu?!
Śmieję się i ściskam kobietę.
- Cześć, ciociu. Niespodzianka. Praca dawała mi się we znaki, więc postanowiłem trochę od niej odpocząć i odwiedzić moją kochaną ciotunię.
- Jak to dobrze, że jeszcze o mnie pamiętasz. Wejdź, proszę.
Przeciskam się obok niej z walizką i wchodzę do środka. Pootwierane na oścież okna, włączony wentylator - jest tu zdecydowanie chłodniej niż na zewnątrz, ale różnica temperatur nie jest zbyt spora, w końcu ryzyko udaru jest za duże. Odkładam bagaż koło drzwi głównych i kieruję się do kuchni, skąd unosi się zapach kawy i domowego ciasta. Przypominają mi one dzieciństwo, gdy bywałem u ciotki przynajmniej raz w miesiącu, a ona zawsze częstowała mnie takim ciastem.
Rozglądam się wokół, a uśmiech nie ma prawa zniknąć z mojej twarzy. Trochę się pozmieniało, ale niewiele. Pluję sobie w brodę, że dopiero po pięciu latach udało mi się wrócić w te progi.
- Siadaj - ciotka wskazuje mi krzesło - zaraz ukroję nam ciasta i porozmawiamy na spokojnie. Kawy?
- Poproszę.
Zasiadam przy stole i wyglądam przez okno na zadbany ogród. Dostrzegam oczko wodne, którego sobie nie przypominam.
Nagle z piętra słychać dźwięk kroków, ale nie należą one do człowieka - są szybsze i bardziej miękkie. Zerkam z nietęgą minę na ciotkę, uśmiecha się pod nosem, wlewając kawę z ekspresu do kubków.
Ze schodów zbiega szczeniak - biszkoptowy labrador z wywieszonym różowym językiem, podbiega do mnie i wpatruje się we mnie brązowymi ślepiami. Słyszę chichot ciotki, nie wiem, jak zareagować, w końcu potrzeba wzięcia tego uroczego stworzenia na ręce zwycięża. Dźwigam zwierzaka i kładę go sobie na kolanach, mości się przez chwilę na spodniach, po czym zaczyna lizać mnie po dłoni.
- Nie wiedziałem, że masz psiaka - zagaduję kobietę.
- To nie mój - odpowiada, kładąc przede mną talerz z kawałkami ciasta. - Wabi się Pabu, ma siedem tygodni. Należy do Indii. - Unoszę brew. - To dziewczyna, której od trzech lat wynajmuję górne piętro.
Dom ciotki jest dwupiętrowy, na pierwszym piętrze, gdzie właśnie się znajdujemy, umiejscowiona jest przestronna kuchnia, salon oraz pokój z przylegającą do niego łazienką. Na drugim piętrze zaś są trzy pokoje i łazienka. Jedno z pomieszczeń można było przerobić na kuchnię. Nie dziwię się, że ciotka je wynajęła, opłaty za taki dom do najniższych z pewnością nie należą.
- Jak ci się z nią mieszka? Kim ona w ogóle jest? - pytam, głaszcząc Pabu po miękkim futerku. Polubiłem tego psiaka od pierwszej chwili, coś mi mówi, że przez wakacje zostaniemy dobrymi przyjaciółmi.
Szczerze muszę wyznać, że nie wiedziałem o wynajmowaniu piętra. Nie miałem z ciotką osobistego kontaktu od lat, a w rozmowach telefonicznych ani słowem się nie zająknęła, że ma współlokatorkę. Budzi się we mnie dziennikarska ciekawość, Pabu ląduje z powrotem na podłodze i zaczyna bawić się z dywanem, a ja upijam łyk kawy i zabieram się za ciasto oraz zamieniam w słuch - chcę wiedzieć o mieszkającej tu kobiecie jak najwięcej, takie zboczenie zawodowe.
- India - zaczyna ciotka - ma dwadzieścia trzy lata, pochodzi z Idaho. Przeprowadziła się tu po tym, jak rzuciła studia i całe dotychczasowe życie. Tłumaczyła, że chce zacząć wszystko od nowa.
Czyżby zdemoralizowana dziewczyna bez żadnych wartości? Jakoś nie pasuje mi ktoś taki do towarzystwa mojej cioci. Ale przecież nie utrzymywałem z nią bliższego kontaktu, może wpadła na pomysł nawracania jakieś biednej, zabłąkanej owieczki?
- Czym się zajmuje? - pytam, delektując się każdym kęsem domowego ciasta, Pabu zaczyna drapać w szybę drzwi tarasowych, ciotka wstaje i wypuszcza zwierzaka do ogrodu.
- Może nie ma wykształcenia, ale jest całkiem dobrze poczytną pisarką książek dla dzieci i młodzieży.
Wpatruję się w kobietę zaskoczony. Takiej odpowiedzi się nie spodziewałem. Szczerze mówiąc, sądziłem, że ta cała India to pewnie kasjerka w największym supermarkecie w mieście lub przedszkolanka, do tej pory nie spotkałem nikogo, kto bez ukończenia studiów filologicznych czy też pisarstwa napisałby i wydał z sukcesem choć jedną książkę. Może jeszcze nie znam osobiście tej Indii, ale już darzę ją szacunkiem. Choć podejrzewam, że to niezbyt atrakcyjna dziewczyna z nadwagą, która w swoich powieściach przedstawia świat, w którym chciałaby żyć jako księżniczka.
- Może słyszałeś o książce "Tajemnicze nici"? - Kiwam potakująco głową, jedna z moich koleżanek z pracy umilała sobie nią przerwy śniadaniowe. - To właśnie India jest jej autorką. Ponoć pewna wytwórnia z Hollywood zainteresowana jest ekranizacją.
I kolejny szok. Przyznaję, teraz jestem już mocno zaintrygowany tą osobą. Wychodzi na to, że cioteczka wzięła pod swój dach rosnącą gwiazdę literackiego rynku. Nie spodziewałbym się tego po niej.
- Gdzie jest teraz?
Kobieta spogląda na wiszący na ścianie zegar.
- Powinna być w drodze do domu, spędziła tydzień na Wschodnim Wybrzeżu, promując swoją ostatnią książkę, "Miasto wyklętych".
O niej także słyszałem, a nawet widziałem ją na wystawie którejś księgarni w Waszyngtonie. Miała mroczną okładkę, ale pewnie taki był zamysł grafika. Ciekawe, jak wygląda współpraca z Indią, czy się rządzi, czy może jest całkowicie poddana wydawnictwu? Chyba szykuje się z nią ciekawa rozmowa.
Ciotka upija łyk kawy i odkłada filiżankę na spodek, zawsze lubiła porcelanowe zastawy, pamiętam, jak krzyczała na mnie, gdy przez przypadek w wieku pięciu lat upuściłem jedną filiżankę w kwiatki. Bałem się jej wtedy straszliwie, rodzice musieli siłą wyciągać mnie spod stołu, nie chciałem widzieć tej zdenerwowanej kobiety. Uśmiecham się teraz do niej. Jej uwielbienie się nie zmieniło, pozostało stałe. Mnie tej stałości w życiu brakuje.
- Opowiadaj, co u ciebie - prosi ciocia. - Dawno się nie odzywałeś.
- Wszystko przez pracę.
Relacjonuję jej, co się u mnie działo, nie wchodząc w szczegóły kolejnych wezwań i reportaży, w końcu pewna tajemnica zawodowa mnie obowiązuje. Ciocia pozwala mi mówić, dostaję istnego słowotoku, już od dawna nikt mnie nie pytał o moje życie, wreszcie mam komu o nim powiedzieć. Nim się obejrzę, robi się późne popołudnie, ciotka nie przestając słuchać, zaczyna przygotowywać obiad, ja nie przestając mówić, robię sałatkę. Pabu wrócił z wyprawy na dwór, zwinął się w kłębek i teraz śpi spokojnie na dywanie.
- To trochę się u ciebie działo - Maggie kładzie sztućce przy talerzach, uśmiecha się lekko. - Może Henderson nie jest wielkim miastem z mnóstwem atrakcji, ale mam nadzieję, że sobie tutaj odpoczniesz.
Odwzajemniam uśmiech.
- Też mam taką nadzieję.
Zasiadam przy stole, kobieta wciąż stoi przy blacie, wpatruje się w drzwi, labrador także podniósł łeb i patrzy w tym samym kierunku. Czy tylko ja niczego nie słyszę?
- Wróciła. - Maggie śmieje się cicho.
Teraz do moich uszu dochodzi oddźwięk naciskanej klamki i stukot walizki. Odwracam się w stronę drzwi, w których stoi dziewczyna. To musi być India. Ciotka rzuca się w jej stronę, nie baczy na to, że dziewczyna zajęta jest konwersacją przez telefon.
- Tak, Cam, dotarłam. Nie, nie mam tego, Amelia wzięła to ze sobą. Wiem o tym. Okay, zjawię się za dwa dni. Rozumiem. Ja też się cieszę. Do zobaczenia.
Rozłącza się i ciężko wzdycha, walizka ląduje na podłodze, a India ginie w ramionach gospodyni.
- Jak się cieszę, że dotarłaś cało! - krzyczy Maggie, miażdżąc dwudziestotrzylatce żebra.
- Ja też się cieszę, Maggie. Miło wrócić do siebie.
Pabu, chcąc zwrócić na siebie uwagę, zaczyna szczekać i skakać, jego ogon próbuje zakłócić cyrkulację powietrza, a może nawet wywołać huragan.
- A kto to się stęsknił? Cześć, Pabu!
Dziewczyna pochyla się nad psiakiem, brązowe, proste włosy opadają na jej ramiona, śmieje się i podnosi zwierzątko, które zaczyna lizać ją po twarzy. Przypatruję się jej bardziej. Jest niewysoka, ma na sobie długie, lniane spodnie w kolorze bieli, do tego kremową bluzkę bez rękawów leżącą luźno na jej zgrabnym ciele. Przytula do siebie Pabu i śmieje się czystym, dziewczęcym śmiechem, który chciałoby się nagrać i słuchać w nieskończoność. Odkłada zwierzę na podłogę i prostując się, dostrzega moją obecność. Wstaję z krzesła i uśmiecham się w jej stronę, wchodzi w głąb kuchni, odwzajemnia uśmiech.
- Dzień dobry - odzywa się, a ja mogę wreszcie przyjrzeć się jej twarzy. Ma duże niebieskie oczy, zgrabny nos i proporcjonalne usta. Jej twarz jest ładna, ale nie piękna, choć ma w sobie coś, co przyciąga do niej wzrok. Toń morza zaklętą w dwa szkiełka.
- Dzień dobry - odpowiadam i wyciągam ku kobiecie dłoń, którą ściska. - Robert Spencer, siostrzeniec Maggie. Przyjechałem na wakacje.
- India Redbird, miło mi poznać.
Maggie kładzie na stole tłuczone ziemniaki, sałatkę oraz pieczeń. Odsuwam Indii krzesło, dziękuje mi. Zasiadamy naprzeciwko siebie, ciotka zaś u szczytu stołu, bacznie obserwuje naszą dwójkę, uśmiecha się miło.
- Opowiadaj, skarbie, jak tam promocja?
- Myślałam, że będzie gorzej - odpowiada niebieskooka, nakładając sobie kopiastą porcję ziemniaków. Nie jest niejadkiem, co mnie cieszy, nie przepadam za kobietami jedzącymi jak wróbelek, przecież one także potrzebują energii. - Na każde ze spotkań przyszła dość spora grupa fanów, wielu z nich miało pytania dotyczące "Miasta wyklętych", jak i innych książek. W Nowym Jorku przyjęto mnie odrobinę z dystansem, ale pod koniec spotkania ludzie uśmiechali się i klaskali, chyba zdobyłam ich sympatię.
Nie dziwię się im. Kobieta ma przyjemny głos, mówi z ciekawym północnym akcentem, jest dość ekspresywna, ale nie przesadza z gestykulacją. I cały czas się uśmiecha. A uśmiech ma jeden z najpiękniejszych, jakie w życiu widziałem, a widziałem ich już naprawdę wiele. Jej nie jest sztuczny, udawany, po prostu widać, że lubi się uśmiechać w każdych okolicznościach, które jej na to pozwalają, podczas pogrzebów na pewno zachowuje stosowną powagę.
Chwila. Kiedy zacząłem analizować jej postawę? Czyżby moje zboczenie zawodowe objawiało się także tutaj? Stop. Przestań, Robert. Jesteś na wakacjach, pracę zostawiłeś za sobą. To tylko cztery tygodnie. Cztery tygodnie bez dziennikarskich śledztw, wywiadów, poszukiwań. Tylko ty i krajobraz Nevady plus dobre towarzystwo. Wyluzuj.
Często jestem dla siebie takim terapeutą, ale w chwilach terapii zazwyczaj wyłączam się na otoczenie, nie dziwią mnie więc utkwione we mnie spojrzenia pisarki i ciotki.
- Robert, wszystko w porządku? - pyta mnie zatroskana Maggie.
Uśmiecham się i wracam do konsumpcji sałatki.
- Tak, wszystko dobrze, zamyśliłem się tylko. Przepraszam.
Kobieta odwzajemnia uśmiech, po czym wraca do wypytywania Indii.
- Gdzie teraz Cam zamierza cię wysłać?
Spoglądam na szatynkę, która wzdycha cicho. Spodziewała się pytania, choć jednocześnie nie chciała go usłyszeć, widzę to po jej twarzy.
- Cam to wspaniały wydawca, ale żeby wysyłać mnie do Kalifornii akurat w wakacje? Oszalał. Zapowiedziałam mu już dawno, że każde wakacje będę spędzać w Henderson, nawet mamy na to odpowiednią adnotację na umowie o wyłączność.
- Czy jest ona zapisana w postaci klauzuli? - pytam. India patrzy na mnie jak na kosmitę, ale dociera do niej pytanie. Choć nie wie, skąd się ono wzięło.
- Robert jest detektywem śledczym - tłumaczy Maggie. - Zna się odrobinę na prawie.
- Na prawie pracy, cywilnym i karnym - precyzuję. - Mogę pomóc, jeśli trzeba będzie coś wyjaśnić z tego zakresu.
Szatynka kiwa głową ze zrozumieniem i zamyśla się nad czymś.
- Nie jestem pewna, czy w formie klauzuli. Mam jednak schowaną w teczce kopię umowy, mogę ją przynieść.
- Bardzo proszę.
Pisarka chce wstać, ale pod silnym naciskiem dłoni cioci spoczywającej na jej ramieniu porzuca ten plan.
- Zrobisz to, India, ale po obiedzie. I po rozpakowaniu się. Żadnego ale.
Dwudziestotrzylatka przewraca teatralnie oczami, na co parskam śmiechem, prawie krztusząc się pomidorem.
Przez resztę posiłku rozmowa wygląda jak każda inna, gdy poznaje się kogoś nowego. Padają pytania o pracę, wiek, miejsce zamieszkania, takie tam niewiele wnoszące tematy, które pozwalają jednak porzucić uprzedzenia i zacząć rysowanie w głowie prawdziwej postaci. Po obiedzie zostajemy wysłani z Indią do pokoi na piętrze, żadne chęci pomocy przy zmywaniu na nic się zdają, Maggie postanowiła zapuścić zmywarkę. Mnie przypadł pokój, który nieskończenie wiele razy dzieliłem z braćmi podczas wizyt w Nevadzie. Rozpakowuję się, po czym schodzę do ogrodu, gdzie spędzam czas z ciocią i Indią, pomagam dziewczynie napisać klauzulę, którą jutro przedstawi swojemu wydawcy, a który musi się na nią zgodzić. Jestem tu niecały dzień i na razie czuję się bardzo dobrze. Mam nadzieję, że dobry humor będzie mi towarzyszył do końca urlopu.
****
Jestem w mieście Henderson od pięciu dni, każdy z nich był taki sam jak poprzedni. Pobudka o ósmej wywołana trzaskaniem garnków, śniadanie przygotowane przez ciocię jedzone w trójkę. Spacer z Pabu do parku. O jedenastej India stawiała się w wydawnictwie i omawiała konspekt kolejnej książki, Maggie jechała po zakupy lub szła w odwiedziny do koleżanek, a ja słodko leniuchowałem na huśtawce w ogrodzie i nadrabiałem zaległości w czytelnictwie bądź też bawiłem się z Pabu, to naprawdę żywy szczeniak, wszędzie go pełno. A te jego brązowe ślepka są urocze. Opanowało mnie słodkie nicnierobienie, ale jestem człowiekiem stworzonym do pracy, toteż wczoraj zakasałem rękawy i zająłem się kwiatami w ogrodzie. Jestem detektywem śledczym, ale moją pasją poza pracą jest ogrodnictwo. Skoro przez pięć lat nie dane mi było pobrudzić się w ziemi, nadrobię wszystko tutaj. Podziwiam Maggie za to, że udało jej się tutaj cokolwiek wyhodować, to nie najlepszy klimat.
Dzisiejszy poranek jest taki sam jak przez ostatnie dni. Słońce wlewa się do pokoju przez szybę, błądzi po mojej twarzy, wpadający przez uchylone okno wiatr targa mi włosy. A śliski język Pabu na policzku skutecznie odgania resztki snu. Powinienem posłuchać pisarkę i zamykać drzwi z pokoju na noc, jednak poprzedniego wieczoru nie zwróciłem na to uwagi. Miałem dość nieprzyjemną rozmowę z redaktorem, który poinformował mnie o wniosku skracającym mój urlop. Był zły, gdy nie zgodziłem się na rozłożenie trzech tygodni na resztę roku. Jakby nie docierało do niego, że to mój pierwszy urlop, od kiedy pracuję w Suncity Studio, nie mam zamiaru z niego zrezygnować. Szczególnie, że w Henderson mogę naprawdę odpocząć, poznać inny świat tak różny od mojego - nikt tutaj się przesadnie nigdzie nie śpieszy, ludzie czerpią prawdziwą radość ze słońca i lata każdego dnia, a nie tylko na początku wakacji. Jest tu inaczej, przyjemniej.
Mokry język nie chce zniknąć z mojego policzka, otwieram jedno oko i napotykam brązowe oczka szczeniaka. Widzę, że maluch szykuje się do skoku, nie mogę mu na to pozwolić, więc szybko podnoszę się z łóżka i rozciągam. Labrador mimo to wskakuje mi na kolana i próbuje ugryźć mnie w rękę. Śmieję się i ściągam z siebie zwierzątko, które radośnie szczeka, jego ogonek porusza się tak szybko, jakby chciał dogonić światło.
- Pabu! - Słyszę dziewczęcy głos. - Chodź tutaj!
Psiak wybiega z mojego pokoju, zbiega po schodkach i zatrzymuje się na półpiętrze. Najwidoczniej India pracuje teraz nad nową powieścią, siedząc na parapecie okna wychodzącego na ogród. Jestem pewien, że to dziewczyna namówiła Maggie na zrobienie tam kącika do siedzenia. Nisko zawieszony kaloryfer został zabudowany, parapet poszerzony, położono na nim materac przykryty kocem i ozdobione małymi poduszkami. Stworzono idealne miejsce do pracy i nocnej obserwacji nieba.
Dzisiejszy poranek jest taki sam jak przez ostatnie dni. Słońce wlewa się do pokoju przez szybę, błądzi po mojej twarzy, wpadający przez uchylone okno wiatr targa mi włosy. A śliski język Pabu na policzku skutecznie odgania resztki snu. Powinienem posłuchać pisarkę i zamykać drzwi z pokoju na noc, jednak poprzedniego wieczoru nie zwróciłem na to uwagi. Miałem dość nieprzyjemną rozmowę z redaktorem, który poinformował mnie o wniosku skracającym mój urlop. Był zły, gdy nie zgodziłem się na rozłożenie trzech tygodni na resztę roku. Jakby nie docierało do niego, że to mój pierwszy urlop, od kiedy pracuję w Suncity Studio, nie mam zamiaru z niego zrezygnować. Szczególnie, że w Henderson mogę naprawdę odpocząć, poznać inny świat tak różny od mojego - nikt tutaj się przesadnie nigdzie nie śpieszy, ludzie czerpią prawdziwą radość ze słońca i lata każdego dnia, a nie tylko na początku wakacji. Jest tu inaczej, przyjemniej.
Mokry język nie chce zniknąć z mojego policzka, otwieram jedno oko i napotykam brązowe oczka szczeniaka. Widzę, że maluch szykuje się do skoku, nie mogę mu na to pozwolić, więc szybko podnoszę się z łóżka i rozciągam. Labrador mimo to wskakuje mi na kolana i próbuje ugryźć mnie w rękę. Śmieję się i ściągam z siebie zwierzątko, które radośnie szczeka, jego ogonek porusza się tak szybko, jakby chciał dogonić światło.
- Pabu! - Słyszę dziewczęcy głos. - Chodź tutaj!
Psiak wybiega z mojego pokoju, zbiega po schodkach i zatrzymuje się na półpiętrze. Najwidoczniej India pracuje teraz nad nową powieścią, siedząc na parapecie okna wychodzącego na ogród. Jestem pewien, że to dziewczyna namówiła Maggie na zrobienie tam kącika do siedzenia. Nisko zawieszony kaloryfer został zabudowany, parapet poszerzony, położono na nim materac przykryty kocem i ozdobione małymi poduszkami. Stworzono idealne miejsce do pracy i nocnej obserwacji nieba.
Wyciągam z szuflady komody świeżą koszulkę i spodnie, sięgam po ręcznik i przybory toaletowe, wychodzę na korytarz i skręcam w lewo. Mijam pokój Indii i docieram pod drzwi łazienki, jednak nie wchodzę do niej. Spoglądam na dół, dostrzegam brązową głowę pisarki. Uśmiecham się sam do siebie. Miło patrzeć na kogoś, kto kocha swoją pracę i nie traktuje ją tylko jako przykry obowiązek, a spełnienie marzeń.
Poranna toaleta zajmuje mi piętnaście minut. Odnoszę rzeczy do pokoju i zmierzam na dół na śniadanie, wspaniały zapach świeżych tostów wnika w każdy kąt domu, a aromat kawy ciągnie mnie do siebie niczym światło ćmę. Schodzę po schodach, India wciąż zajmuje miejsce na parapecie i wpatruje się w krajobraz za oknem. Pabu przysiadł w jej nogach, zwinięty w kłębek obserwuje mnie swoim psim spojrzeniem. Na udach dziewczyny spoczywa klapnięty laptop, najwidoczniej uporała się już z częścią dziennego limitu. Wydaje się, że mnie nie słyszała, zatopiona we własnych myślach. Przyglądam się jej. Biały T-shirt z napisem "I am writer", szorty w kolorze khaki odsłaniające nogi.
Chwila. Po raz pierwszy, od kiedy jestem u Maggie, widzę pisarkę z odkrytymi nogami. A właściwie jedną nogą człowieka.
Lewa to proteza.
Jestem wstrząśnięty. Gdybym tego nie zobaczył, nawet bym nie pomyślał, że India jest niepełnosprawna. Do tej pory dała mi się poznać jako kreatywna, aktywna dziewczyna uwielbiająca się śmiać, pełna radości i dobra. Nie spodziewałbym się w jej życiu cienia zła, a tu takie coś.
Redbird wreszcie wyczuwa moją obecność, patrzy na mnie niebieskimi oczami, w których maluje się zawstydzenie i smutek.
- Dzień dobry - witam się.
- Dzień dobry. - Spuszcza wzrok, po czym chwyta za laptop i wstaje, Pabu porusza się i patrzy na nią z oczekiwaniem. - Przepraszam.
Wymija mnie i wbiega na górę, patrzę za nią niepewny, jak zareagować. Powinienem iść za nią? Raczej nie. Powinienem udawać, że nic się nie stało? Nie wiem. Do tej pory nie spotkałem się z taką sytuacją. Pabu cicho zawodzi, zerkam na niego - maluch może i jakoś wdrapał się na parapet, lecz teraz wyraźnie boi się z niego zejść. Chwytam psiaka i biorę go na ręce, obaj patrzymy w ślad za Redbird, jakbyśmy chcieli przesłać jej dobre myśli.
Dociera do mnie radosny głos ciotki:
- India, Robert! Śniadanie!
Odrywam wzrok od korytarza, na którym zniknęła pisarka, i z labradorem przytulonym do koszulki schodzę na dół z irracjonalną nadzieją, że niebieskooka zje z nami. Gdyby zamknęła się do góry w pokoju, czułbym się winny jej zachowania.
Zasiadam przy stole na tym samym miejscu, co przez ostatnie pięć dni. Takie niepisane prawo do danego krzesła. Maggie patrzy na mnie uważnie, udaję obojętny wyraz twarzy, nie mogę dopuścić, by zobaczyła moje zaskoczenie. Ale kobieta i tak dostrzega, że coś jest nie tak.
- Robbie, coś się stało?
Nie nazywała mnie tak, od kiedy skończyłem jedenaście lat, to miłe, choć jednocześnie zawstydzające, przecież nie jestem dzieckiem. Nim zdążę odpowiedzieć, do jadalni wchodzi India - krótkie spodenki zastąpiła długą zieloną spódnicą. Siada naprzeciwko mnie, unika mojego wzroku, ja także staram się na nią nie patrzeć. Maggie spogląda po naszej dwójce, ale o nic nie pyta, pewnie doszła do wniosku, że to sprawa między nami. Jestem jej wdzięczny, gdy opowiada nam o swojej sąsiadce, pani Yellowtree, która wczoraj zdołała powstrzymać w sklepie złodzieja przed kradzieżą trzech dużych słoików masła orzechowego. Oczami wyobraźni widzę siedemdziesięcioletnią kobietę w okularach i sukience rodem z lat sześćdziesiątych, która goni między regałami ubranego w kominiarkę mężczyznę i nie mogę się nie uśmiechnąć. Zerkam na Indię, która także cicho się śmieje. Jest tak, jakby to zdarzenie na półpiętrze nie miało miejsca. Ale wciąż siedzi w naszych głowach, będziemy musieli o tym porozmawiać. Chcę wiedzieć, co takiego się wydarzyło, że mając dwadzieścia trzy lata, szatynka porusza się właściwie dzięki protezie.
- A tak w ogóle, dzieciaki - Maggie nazywa nas tak pieszczotliwie, bo nie skończyliśmy jeszcze trzydziestki, a ona ma ponad pięćdziesiąt - to dzisiaj jest festyn, wspominałam wam o tym?
- Tak, coś przebąkiwałaś - odpowiadam znad plastrów bekonu. - Chcesz się wybrać?
- Czy chcę? - Ciocia prycha i karci mnie wzrokiem. - Kochanieńki, ja od kilku tygodni jestem umówiona z przyjaciółkami na tę zabawę! Będą tańce, kolejki górskie, wata cukrowa, słodycze, loterie! Może i w tym roku uda mi się wygrać jakąś porcelanową figurkę? - Zastanawia się, a ja zanoszę się śmiechem. Raczej to ona zachowuje się tutaj jak mała dziewczynka, która czeka na wymarzoną zabawkę. - W każdym bądź razie, mam nadzieję, że także się wybierzecie? - Patrzy uważnie po naszej dwójce. - Chodźcie, będzie fajnie! Odrobinę country, odrobinę jak z "Footloose", ale będzie ekstra!
Muszę przyznać - entuzjazm ciotki może i do niej nie pasuje, ale udziela się także i mnie. Spoglądam na Indię, która pochyla się i głaszcze Pabu, szczeniak zjadł już swoje śniadanie z miski i teraz chce się bawić. Dziewczyna podnosi głowę i napotyka mój wzrok, lekko się uśmiecha.
- Jest piękny dzień, nie mam żadnych planów na popołudnie, a taki festyn może być odprężający. Dlaczego by nie iść?
Maggie klaszcze z radością w dłonie, zadowolona, że nie żadne z nas nie będzie siedzieć w domu, a ja czuję ulgę. Redbird może i wciąż czuje się niepewnie po wcześniejszym wydarzeniu, ale go nie rozpamiętuje. Na to przyjdzie czas.
Poranna toaleta zajmuje mi piętnaście minut. Odnoszę rzeczy do pokoju i zmierzam na dół na śniadanie, wspaniały zapach świeżych tostów wnika w każdy kąt domu, a aromat kawy ciągnie mnie do siebie niczym światło ćmę. Schodzę po schodach, India wciąż zajmuje miejsce na parapecie i wpatruje się w krajobraz za oknem. Pabu przysiadł w jej nogach, zwinięty w kłębek obserwuje mnie swoim psim spojrzeniem. Na udach dziewczyny spoczywa klapnięty laptop, najwidoczniej uporała się już z częścią dziennego limitu. Wydaje się, że mnie nie słyszała, zatopiona we własnych myślach. Przyglądam się jej. Biały T-shirt z napisem "I am writer", szorty w kolorze khaki odsłaniające nogi.
Chwila. Po raz pierwszy, od kiedy jestem u Maggie, widzę pisarkę z odkrytymi nogami. A właściwie jedną nogą człowieka.
Lewa to proteza.
Jestem wstrząśnięty. Gdybym tego nie zobaczył, nawet bym nie pomyślał, że India jest niepełnosprawna. Do tej pory dała mi się poznać jako kreatywna, aktywna dziewczyna uwielbiająca się śmiać, pełna radości i dobra. Nie spodziewałbym się w jej życiu cienia zła, a tu takie coś.
Redbird wreszcie wyczuwa moją obecność, patrzy na mnie niebieskimi oczami, w których maluje się zawstydzenie i smutek.
- Dzień dobry - witam się.
- Dzień dobry. - Spuszcza wzrok, po czym chwyta za laptop i wstaje, Pabu porusza się i patrzy na nią z oczekiwaniem. - Przepraszam.
Wymija mnie i wbiega na górę, patrzę za nią niepewny, jak zareagować. Powinienem iść za nią? Raczej nie. Powinienem udawać, że nic się nie stało? Nie wiem. Do tej pory nie spotkałem się z taką sytuacją. Pabu cicho zawodzi, zerkam na niego - maluch może i jakoś wdrapał się na parapet, lecz teraz wyraźnie boi się z niego zejść. Chwytam psiaka i biorę go na ręce, obaj patrzymy w ślad za Redbird, jakbyśmy chcieli przesłać jej dobre myśli.
Dociera do mnie radosny głos ciotki:
- India, Robert! Śniadanie!
Odrywam wzrok od korytarza, na którym zniknęła pisarka, i z labradorem przytulonym do koszulki schodzę na dół z irracjonalną nadzieją, że niebieskooka zje z nami. Gdyby zamknęła się do góry w pokoju, czułbym się winny jej zachowania.
Zasiadam przy stole na tym samym miejscu, co przez ostatnie pięć dni. Takie niepisane prawo do danego krzesła. Maggie patrzy na mnie uważnie, udaję obojętny wyraz twarzy, nie mogę dopuścić, by zobaczyła moje zaskoczenie. Ale kobieta i tak dostrzega, że coś jest nie tak.
- Robbie, coś się stało?
Nie nazywała mnie tak, od kiedy skończyłem jedenaście lat, to miłe, choć jednocześnie zawstydzające, przecież nie jestem dzieckiem. Nim zdążę odpowiedzieć, do jadalni wchodzi India - krótkie spodenki zastąpiła długą zieloną spódnicą. Siada naprzeciwko mnie, unika mojego wzroku, ja także staram się na nią nie patrzeć. Maggie spogląda po naszej dwójce, ale o nic nie pyta, pewnie doszła do wniosku, że to sprawa między nami. Jestem jej wdzięczny, gdy opowiada nam o swojej sąsiadce, pani Yellowtree, która wczoraj zdołała powstrzymać w sklepie złodzieja przed kradzieżą trzech dużych słoików masła orzechowego. Oczami wyobraźni widzę siedemdziesięcioletnią kobietę w okularach i sukience rodem z lat sześćdziesiątych, która goni między regałami ubranego w kominiarkę mężczyznę i nie mogę się nie uśmiechnąć. Zerkam na Indię, która także cicho się śmieje. Jest tak, jakby to zdarzenie na półpiętrze nie miało miejsca. Ale wciąż siedzi w naszych głowach, będziemy musieli o tym porozmawiać. Chcę wiedzieć, co takiego się wydarzyło, że mając dwadzieścia trzy lata, szatynka porusza się właściwie dzięki protezie.
- A tak w ogóle, dzieciaki - Maggie nazywa nas tak pieszczotliwie, bo nie skończyliśmy jeszcze trzydziestki, a ona ma ponad pięćdziesiąt - to dzisiaj jest festyn, wspominałam wam o tym?
- Tak, coś przebąkiwałaś - odpowiadam znad plastrów bekonu. - Chcesz się wybrać?
- Czy chcę? - Ciocia prycha i karci mnie wzrokiem. - Kochanieńki, ja od kilku tygodni jestem umówiona z przyjaciółkami na tę zabawę! Będą tańce, kolejki górskie, wata cukrowa, słodycze, loterie! Może i w tym roku uda mi się wygrać jakąś porcelanową figurkę? - Zastanawia się, a ja zanoszę się śmiechem. Raczej to ona zachowuje się tutaj jak mała dziewczynka, która czeka na wymarzoną zabawkę. - W każdym bądź razie, mam nadzieję, że także się wybierzecie? - Patrzy uważnie po naszej dwójce. - Chodźcie, będzie fajnie! Odrobinę country, odrobinę jak z "Footloose", ale będzie ekstra!
Muszę przyznać - entuzjazm ciotki może i do niej nie pasuje, ale udziela się także i mnie. Spoglądam na Indię, która pochyla się i głaszcze Pabu, szczeniak zjadł już swoje śniadanie z miski i teraz chce się bawić. Dziewczyna podnosi głowę i napotyka mój wzrok, lekko się uśmiecha.
- Jest piękny dzień, nie mam żadnych planów na popołudnie, a taki festyn może być odprężający. Dlaczego by nie iść?
Maggie klaszcze z radością w dłonie, zadowolona, że nie żadne z nas nie będzie siedzieć w domu, a ja czuję ulgę. Redbird może i wciąż czuje się niepewnie po wcześniejszym wydarzeniu, ale go nie rozpamiętuje. Na to przyjdzie czas.
****
Słońce obejmuje swoimi ramionami całe miasto, zielone, pełne życia drzewa dają przyjemny cień, a delikatny wiatr rozwiewa włosy Indii, gdy kierujemy się w stronę polany, na której odbywa się festyn. Dziewczyna zamieniła T-shirt na biały top, na który zarzuciła dżinsową kurteczkę. Zielona spódnica pozostała, pewnie chce uniknąć podobnych sytuacji do tej z rana. Wciąż nie wiem, co jej się przydarzyło, ciekawi mnie to. Czarna skórzana torba obija się o biodro pisarki, a bransoletki z koralików wydają przyjemny dźwięk przy zderzeniu ze sobą podczas poruszania ręką. Redbird wygląda młodzieńczo, niczym nastolatka, choć jest już dorosła. Uśmiech rozjaśnia jej twarz, krocząc obok niej czuję pewną dumę, że przybywam na to miejskie wydarzenie z tak ładną dziewczyną przy boku. I jestem wdzięczny Indii, że mimo porannego poznania nieprzyjemnej prawdy, zechciała tu przyjść. Gdybym przybył tu sam, czułbym się obco i odrobinę samotnie. A tak mam towarzystwo jej i Pabu, który wyrywa się do przodu, jest tak pełen energii i chętny poznać nowy świat, że szatynka prawie przechodzi do truchtu. Nie chce zbytnio ciągnąć szczeniaka, ale jest zmuszona użyć odrobinę siły, by uspokoić niesforne zwierzę.
Zbytnio nie chciałem odstawać od dziewczyny, dlatego też ubrałem jasne spodnie (choć Maggie ostrzegła mnie przed wyjściem, że niektóre ławki mogą być brudne, a ona nie ma zamiaru prać moich gaci z nie wiadomo czego) i niebieską koszulę, która zdaniem koleżanek w pracy podkreśla kolor moich oczu. Może mają rację, India uśmiechnęła się, gdy jej się pokazałem, i powiedziała, że całkiem dobrze wyglądam. Taki komentarz połechtałby każdego faceta.
Idziemy powoli, rozglądając się za jakimś wolnym miejscem w tej dżungli ławek i stolików, przy okazji starając się nie potknąć o niczyje wystające nogi. Do tej pory tego typu festyny kojarzyłem z farmerskimi stanami naszego kraju, nigdy na żadnym nie byłem, a jeśli nawet, to nie umiem sobie o tym przypomnieć. Dostrzegam wolną ławkę, mówię o tym Indii, która wyraża chęć jej zajęcia, w tym czasie Pabu obszczekuje kosz na śmieci, z którego wprost na łebek psa spada plastikowy talerzy pełen musztardy. Pisarka śmieje się, wyciąga z torebki chusteczkę i ściera maź z czoła swojego pupila. Obserwuję to z pewnym zachwytem - do tej pory nikt nie fascynował mnie swoimi ruchami, a te szatynki są pełne gracji nawet wtedy, gdy zajmuje się doprowadzeniem swojego zwierzaka do porządku. Pewnie wyglądam głupio, patrząc się bez skrępowania, wręcz z otwartą buzią na dziewczynę, ale interesuje mnie ona coraz bardziej. Czyżby mnie zauroczyła?
Wyczuwając moje spojrzenie, India podnosi głowę i uśmiecha się miło.
- Chodźmy. Mam nadzieję, że nikt nie zajął nam naszego miejsca.
Skupiając swoją uwagę na niej, nie pilnowałem odnalezionej wcześniej ławki, serce łomocze mi w piersi, gdy w głowie pojawia się myśl, że ktoś mógłby ją przez tę krótką chwilę zająć. To by było zawstydzające. Rozglądam się i z ulgą rejestruję, że pozostała ona wciąż opuszczona. Odwzajemniam uśmiech niebieskookiej i wyciągam w jej stronę ramię.
- Tędy.
Gdy już do niej docieramy, zasiadamy po dwóch stronach drewnianego stołu, spojrzenie Indii wędruje w kierunku sceny, na której właśnie jakieś starsze małżeństwo daje popis swoich umiejętności wokalnych. Obok sceny rozłożony jest drewniany podest, na którym tańczy teraz kilka małych dziewczynek, najwidoczniej uciekły one rodzicom i świetnie się bawią, tworząc duże kółeczko i próbując naśladować jedną drugą. Uśmiecham się na ten widok, rodzinna atmosfera płynąca zewsząd napełnia mnie dziwną energią.
- Chcesz wodę? - pyta niebieskooka, wyjmując z torebki małą metalową miskę i dwie butelki. Pabu chyba wyczuwa, że coś dostanie, zaczyna skakać. - Spokojnie, dzikusie, za chwilę dostaniesz.
Pochyla się i wlewa płyn do miski, a labrador zaczyna łapczywie pić, jakby przemierzył Saharę, a nie niecałe cztery kilometry. Policzki powoli zaczynają mnie boleć od ciągłego uśmiechania się, ale mięśnie ani drgną, by wrócić na swoje zwykłe miejsce. Z pewnością miło będę wspominał ten dzień.
Szczeniak zaczyna biegać wokół naszego stolika, wraca, gdy smycz na szyi mocniej mu się zaciska, India patrzy w kierunku sceny, na jej twarz padają promienie słońca, parasol, który rozpostarty jest nad stołem, nie chroni pisarki, ale jej najwidoczniej to nie przeszkadza, obserwuje tańczących.
- Wyglądasz, jakbyś na coś czekała - zagajam.
Posyła mi krótkie spojrzenie, wzrusza ramionami.
- Czekam na występ zespołu country. Przy nich zawsze najlepiej mi się tańczy. W moim miasteczku w Idaho nie było podobnych imprez.
Opieram się o blat i wpatruję w dziewczynę. Zaczęła mówić, niech powie więcej. Dostrzega mój dziennikarski wyraz twarzy i parska śmiechem, wie, że nie wywinie się od wywiadu.
- Skąd dokładnie jesteś?
- Z Kuny. To małe miasteczko, ma trochę ponad szesnaście tysięcy mieszkańców *. Przez pewien czas mieszkałam w Meridianie, ale to wtedy, gdy byłam w szpitalu w związku z amputacją nogi.
Sama zeszła na ten temat, skąd więc wyrzuty sumienia?
- Co się stało? - pytam. - Co takiego się wydarzyło, że ją straciłaś?
Upija łyk wody z butelki, zakręca ją i odkłada na stolik. Daję czas, to od niej zależy, kiedy zacznie mówić.
- Miałam szesnaście lat - odzywa się. - Wracałam ze szkoły na rowerze. Była wiosna, piękny dzień. - Uśmiecha się na to wspomnienie. - Ciepłe popołudnie. Chwilę wcześniej skończyłam pracę w szkolnej redakcji, byłam jedną z dziennikarek. - Uśmiecha się do mnie, łapię aluzję. - Mieszkałam na jednej z wielu ulic domków jednorodzinnych, gdzie ruch był umiarkowany, wypadki zdarzały się tak rzadko, że po kilku dniach wszyscy o nich zapominali. Właśnie wtedy przydarzył się mój wypadek. Jakiś nastoletni smarkacz pożyczył od starszego brata samochód i nim szarżował. Nie zważył na skrzyżowaniu na znak stop. Miałam pierwszeństwo. Jechałam spokojnie, gdy we mnie wjechał, przejechał mi oponą po nodze. - Wzdrygam się, szatynka patrzy mi w twarz. - Półtorej tony zmiażdżyło mi kości, nie było czego zbierać. Lekarze byli w szoku, że w ogóle przeżyłam. Dostałam krwotoku wewnętrznego, doznałam urazu stawu skokowego drugiej nogi, złamałam dwa żebra i miałam wstrząśnienie mózgu. Przez miesiąc pozostawałam w śpiączce. Wtedy to lekarze przekonali moich rodziców do amputacji, w innym wypadku martwica przeniosłaby się z uda na pachwiny, skończyłabym na wózku. - W jej oczach pojawiają się łzy, ściera je szybko. - Jestem im wdzięczna za uratowanie, dzięki nim wciąż mogę chodzić.
- Co się stało z tym kierowcą? - pytam. - Z tym, który cię potrącił?
- Miał raptem trzynaście lat. Dostał kuratora, jego brat, który był właścicielem samochodu, musiał zapłacić ogromną grzywnę. Nie wiem, co się z nimi stało, nigdy więcej ich już nie spotkałam.
Wpatruje się przed siebie w tylko sobie znany punkt. Wyciągam rękę prze stół i dotykam dłoni dziewczyny. Może to mała pociecha, ale chcę dać jej do zrozumienia, że dziękuję za to otwarcie się przede mną. Uśmiecha się lekko i kiwa głową, kontynuuje.
- Obudziłam się po miesiącu, bez nogi, obolała i załamana. Przez rehabilitację mogłam stracić rok w szkole, na szczęście dyrektor miejscowego liceum zezwolił na nauczanie indywidualne. Dzięki temu wróciłam do szkoły po wielu miesiącach bez materiału do nadrobienia. Mimo to budziłam w innych dystans. Poruszałam się przecież dzięki sztucznej kończynie. Dawni znajomi odwrócili się ode mnie, nie wiedząc, jak się zachować. Wcześniej urządzaliśmy wycieczki rowerowe, braliśmy udział w zawodach sportowych, a teraz ja nie mogłam im towarzyszyć. Najlepsi przyjaciele pozostali jednak i pokazali mi, że wciąż mogę cieszyć się życiem. Zdałam maturę, dostałam się na studia do Meridian, ale po pół roku zrezygnowałam z nich. Znalazłam pracę w jednym z supermarketów, a gdy zaoszczędziłam trochę pieniędzy, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechałam z Idaho. - Patrzy na mnie. - Mam trójkę młodszego rodzeństwa, nie chciałam, by rodzice musieli troszczyć się także o mnie, kiedy mogę zrobić to sama. W ogóle poczułam, że muszę coś zmienić w swoim życiu. Jestem tu od trzech lat i naprawdę dobrze się czuję. Jakbym znalazła swoje miejsce.
- A co z pisaniem? - pytam. Skoro już tyle o sobie mówi, chcę wiedzieć jak najwięcej. - Od zawsze chciałaś być pisarką?
- Nie. - Parska śmiechem. - To był przypadek. Gdy leżałam w szpitalu, wpadł mi do głowy pomysł na historię pewnej dwunastolatki, która różniła się od innych dzieci. Miała czerwone pasemka w czarnych włosach, nosiła pomarańczową spódniczkę i nigdy nie piła mleka. Napisałam dwieście stron maszynopisu o jej przygodach i dla żartu rozesłałam do pięciu wydawnictw. Trzy odpowiedziały twierdząco.
Jestem pod wrażeniem. Miała raptem kilkanaście lat, właściwie dla zabicia czasu napisała książkę, która stała się niemałym hitem.
- Nawiązałam współpracę z wydawnictwem z Henderson, dlatego się przeniosłam akurat tutaj. Znalazłam podobną pracę w supermarkecie, mogłam pisać bez potrzeby niańczenia przy tym dzieci i moja agentka Amelia mogła się ze mną spotykać twarzą w twarz, a nie tylko na Skype'ie. Napisałam kolejne dwie książki, które odniosły mały sukces, żyję w pięknym miejscu, mam Pabu i wspaniałą współlokatorkę. Jestem szczęśliwa.
I tak wygląda. Jest tak, jakby to, co spotkało ją kilka lat temu, nie zachwiało jej charakterem, a pozwoliło na więcej, na dotarcie do granic, o których nie śniła. To fascynujące.
Pisarka przygląda się szczeniakowi, które wziął sobie na cel złapanie motyla. Szanse ma nikłe, mimo to próbuje zbliżyć się do latającego stworzenia jak najbliżej i znienacka zaatakować. Nie udaje mu się to, India się śmieje i głaszcze psiaka. W tej chwili wygląda pięknie.
Rozlega się bardziej skoczna muzyka, szatynka podnosi głowę, a jej oczy lśnią radośnie. Rozpoznaję znany hit country. Ludzie podrywają się z miejsc i kierują na podest, tworzą rzędy, gotowi zatańczyć sobie znaną choreografię. Maggie mówiła, że to taka mała tradycja miasta, jeden z lepszych punktów programów. A Redbird ponoć jest mistrzynią.
Niebieskooka wstaje, jej nogi zaczynają podrygiwać. Może i ma protezę, ale już widać, że potrafi się ruszać mimo to. Patrzy na mnie z uśmiechem.
- Robercie, zapraszam na parkiet!
Kręcę przecząco głową, jednak kobieta nie ustępuje.
- Przykro mi, ale ja nie umie tańczyć. A zwłaszcza nie umiem tańczyć do piosenek country.
- A próbowałeś kiedykolwiek? - Opiera ręce na biodrach i patrzy na mnie uważnie. Wygląda tak ślicznie, że jestem bliski kapitulacji, chcę tylko dotknąć jej ręki.
- Nie.
Śmieje się i wyciąga w moim kierunku zgrabną dłoń.
- Jeśli nigdy nie spróbujesz, nie będzie wiedział.
Dotykam jej i przechodzi mnie dreszcz. Z nią u boku jestem gotowy na wszystko.
Idziemy w stronę podestu, Pabu przywiązany do ławki raczej nie będzie chciał uciec. Ustawiamy się na przodzie tej dziwnej grupy, India nakazuje mi, bym ją naśladował. Początkowo gubię rytm i mylę kroki, ale piosenka jest grana wielokrotnie, mam więc wystarczająco dużo czasu , by opanować cały układ i wpasować się w pozostałych mieszkańców. Nie sądziłem, że tyle radości może dać mi taniec z nieznanymi ludźmi. Maggie miała rację - przypomina to odrobinę "Footloose", ale tutaj naprawdę czuję się częścią tej społeczności, nikt nie jest przeciwko mnie.
Piosenka się kończy, ale my nie opuszczamy parkietu, w prawie niezmienionym składzie bawimy się dalej. To najlepszy festyn, na jakim byłem kiedykolwiek.
Gdy po dłuższym czasie wreszcie wracamy na miejsce, jesteśmy oklaskiwani przez ludzi przy sąsiednich stolikach, a Pabu śpi zwinięty w kłębek. India uśmiecha się, zmęczona odrobinę wysiłkiem, ale zadowolona. Endorfiny krążą w moich żyłach, już dawno nie czułem się tak dobrze. Zasiadamy na ławce obok siebie i obserwujemy tych, którzy teraz postanowili tańczyć. Powoli dzień chyli się ku wieczorowi, przed nami rozpościera się barwny zachód słońca.
- Żałujesz? - pyta mnie India, upijając łyk wody.
- Nie. - Przypatruję się jej uważnie i wiem, że dzisiejszego dnia rzuciła na mnie urok. - Nie mam czego. To było wspaniałe. Dziękuję.
Spogląda na mnie i uśmiecha się. Zanim odwróci ode mnie twarz, kładę jej na policzku dłoń, przybliżam się do niej i całuję ją. Jest zaskoczona, ale pozwala mi na to.
Na najwspanialszy pocałunek w moim życiu.
_____________________________________________
* Liczba mieszkańców: 16 532 (stan na rok 2013)
Zbytnio nie chciałem odstawać od dziewczyny, dlatego też ubrałem jasne spodnie (choć Maggie ostrzegła mnie przed wyjściem, że niektóre ławki mogą być brudne, a ona nie ma zamiaru prać moich gaci z nie wiadomo czego) i niebieską koszulę, która zdaniem koleżanek w pracy podkreśla kolor moich oczu. Może mają rację, India uśmiechnęła się, gdy jej się pokazałem, i powiedziała, że całkiem dobrze wyglądam. Taki komentarz połechtałby każdego faceta.
Idziemy powoli, rozglądając się za jakimś wolnym miejscem w tej dżungli ławek i stolików, przy okazji starając się nie potknąć o niczyje wystające nogi. Do tej pory tego typu festyny kojarzyłem z farmerskimi stanami naszego kraju, nigdy na żadnym nie byłem, a jeśli nawet, to nie umiem sobie o tym przypomnieć. Dostrzegam wolną ławkę, mówię o tym Indii, która wyraża chęć jej zajęcia, w tym czasie Pabu obszczekuje kosz na śmieci, z którego wprost na łebek psa spada plastikowy talerzy pełen musztardy. Pisarka śmieje się, wyciąga z torebki chusteczkę i ściera maź z czoła swojego pupila. Obserwuję to z pewnym zachwytem - do tej pory nikt nie fascynował mnie swoimi ruchami, a te szatynki są pełne gracji nawet wtedy, gdy zajmuje się doprowadzeniem swojego zwierzaka do porządku. Pewnie wyglądam głupio, patrząc się bez skrępowania, wręcz z otwartą buzią na dziewczynę, ale interesuje mnie ona coraz bardziej. Czyżby mnie zauroczyła?
Wyczuwając moje spojrzenie, India podnosi głowę i uśmiecha się miło.
- Chodźmy. Mam nadzieję, że nikt nie zajął nam naszego miejsca.
Skupiając swoją uwagę na niej, nie pilnowałem odnalezionej wcześniej ławki, serce łomocze mi w piersi, gdy w głowie pojawia się myśl, że ktoś mógłby ją przez tę krótką chwilę zająć. To by było zawstydzające. Rozglądam się i z ulgą rejestruję, że pozostała ona wciąż opuszczona. Odwzajemniam uśmiech niebieskookiej i wyciągam w jej stronę ramię.
- Tędy.
Gdy już do niej docieramy, zasiadamy po dwóch stronach drewnianego stołu, spojrzenie Indii wędruje w kierunku sceny, na której właśnie jakieś starsze małżeństwo daje popis swoich umiejętności wokalnych. Obok sceny rozłożony jest drewniany podest, na którym tańczy teraz kilka małych dziewczynek, najwidoczniej uciekły one rodzicom i świetnie się bawią, tworząc duże kółeczko i próbując naśladować jedną drugą. Uśmiecham się na ten widok, rodzinna atmosfera płynąca zewsząd napełnia mnie dziwną energią.
- Chcesz wodę? - pyta niebieskooka, wyjmując z torebki małą metalową miskę i dwie butelki. Pabu chyba wyczuwa, że coś dostanie, zaczyna skakać. - Spokojnie, dzikusie, za chwilę dostaniesz.
Pochyla się i wlewa płyn do miski, a labrador zaczyna łapczywie pić, jakby przemierzył Saharę, a nie niecałe cztery kilometry. Policzki powoli zaczynają mnie boleć od ciągłego uśmiechania się, ale mięśnie ani drgną, by wrócić na swoje zwykłe miejsce. Z pewnością miło będę wspominał ten dzień.
Szczeniak zaczyna biegać wokół naszego stolika, wraca, gdy smycz na szyi mocniej mu się zaciska, India patrzy w kierunku sceny, na jej twarz padają promienie słońca, parasol, który rozpostarty jest nad stołem, nie chroni pisarki, ale jej najwidoczniej to nie przeszkadza, obserwuje tańczących.
- Wyglądasz, jakbyś na coś czekała - zagajam.
Posyła mi krótkie spojrzenie, wzrusza ramionami.
- Czekam na występ zespołu country. Przy nich zawsze najlepiej mi się tańczy. W moim miasteczku w Idaho nie było podobnych imprez.
Opieram się o blat i wpatruję w dziewczynę. Zaczęła mówić, niech powie więcej. Dostrzega mój dziennikarski wyraz twarzy i parska śmiechem, wie, że nie wywinie się od wywiadu.
- Skąd dokładnie jesteś?
- Z Kuny. To małe miasteczko, ma trochę ponad szesnaście tysięcy mieszkańców *. Przez pewien czas mieszkałam w Meridianie, ale to wtedy, gdy byłam w szpitalu w związku z amputacją nogi.
Sama zeszła na ten temat, skąd więc wyrzuty sumienia?
- Co się stało? - pytam. - Co takiego się wydarzyło, że ją straciłaś?
Upija łyk wody z butelki, zakręca ją i odkłada na stolik. Daję czas, to od niej zależy, kiedy zacznie mówić.
- Miałam szesnaście lat - odzywa się. - Wracałam ze szkoły na rowerze. Była wiosna, piękny dzień. - Uśmiecha się na to wspomnienie. - Ciepłe popołudnie. Chwilę wcześniej skończyłam pracę w szkolnej redakcji, byłam jedną z dziennikarek. - Uśmiecha się do mnie, łapię aluzję. - Mieszkałam na jednej z wielu ulic domków jednorodzinnych, gdzie ruch był umiarkowany, wypadki zdarzały się tak rzadko, że po kilku dniach wszyscy o nich zapominali. Właśnie wtedy przydarzył się mój wypadek. Jakiś nastoletni smarkacz pożyczył od starszego brata samochód i nim szarżował. Nie zważył na skrzyżowaniu na znak stop. Miałam pierwszeństwo. Jechałam spokojnie, gdy we mnie wjechał, przejechał mi oponą po nodze. - Wzdrygam się, szatynka patrzy mi w twarz. - Półtorej tony zmiażdżyło mi kości, nie było czego zbierać. Lekarze byli w szoku, że w ogóle przeżyłam. Dostałam krwotoku wewnętrznego, doznałam urazu stawu skokowego drugiej nogi, złamałam dwa żebra i miałam wstrząśnienie mózgu. Przez miesiąc pozostawałam w śpiączce. Wtedy to lekarze przekonali moich rodziców do amputacji, w innym wypadku martwica przeniosłaby się z uda na pachwiny, skończyłabym na wózku. - W jej oczach pojawiają się łzy, ściera je szybko. - Jestem im wdzięczna za uratowanie, dzięki nim wciąż mogę chodzić.
- Co się stało z tym kierowcą? - pytam. - Z tym, który cię potrącił?
- Miał raptem trzynaście lat. Dostał kuratora, jego brat, który był właścicielem samochodu, musiał zapłacić ogromną grzywnę. Nie wiem, co się z nimi stało, nigdy więcej ich już nie spotkałam.
Wpatruje się przed siebie w tylko sobie znany punkt. Wyciągam rękę prze stół i dotykam dłoni dziewczyny. Może to mała pociecha, ale chcę dać jej do zrozumienia, że dziękuję za to otwarcie się przede mną. Uśmiecha się lekko i kiwa głową, kontynuuje.
- Obudziłam się po miesiącu, bez nogi, obolała i załamana. Przez rehabilitację mogłam stracić rok w szkole, na szczęście dyrektor miejscowego liceum zezwolił na nauczanie indywidualne. Dzięki temu wróciłam do szkoły po wielu miesiącach bez materiału do nadrobienia. Mimo to budziłam w innych dystans. Poruszałam się przecież dzięki sztucznej kończynie. Dawni znajomi odwrócili się ode mnie, nie wiedząc, jak się zachować. Wcześniej urządzaliśmy wycieczki rowerowe, braliśmy udział w zawodach sportowych, a teraz ja nie mogłam im towarzyszyć. Najlepsi przyjaciele pozostali jednak i pokazali mi, że wciąż mogę cieszyć się życiem. Zdałam maturę, dostałam się na studia do Meridian, ale po pół roku zrezygnowałam z nich. Znalazłam pracę w jednym z supermarketów, a gdy zaoszczędziłam trochę pieniędzy, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechałam z Idaho. - Patrzy na mnie. - Mam trójkę młodszego rodzeństwa, nie chciałam, by rodzice musieli troszczyć się także o mnie, kiedy mogę zrobić to sama. W ogóle poczułam, że muszę coś zmienić w swoim życiu. Jestem tu od trzech lat i naprawdę dobrze się czuję. Jakbym znalazła swoje miejsce.
- A co z pisaniem? - pytam. Skoro już tyle o sobie mówi, chcę wiedzieć jak najwięcej. - Od zawsze chciałaś być pisarką?
- Nie. - Parska śmiechem. - To był przypadek. Gdy leżałam w szpitalu, wpadł mi do głowy pomysł na historię pewnej dwunastolatki, która różniła się od innych dzieci. Miała czerwone pasemka w czarnych włosach, nosiła pomarańczową spódniczkę i nigdy nie piła mleka. Napisałam dwieście stron maszynopisu o jej przygodach i dla żartu rozesłałam do pięciu wydawnictw. Trzy odpowiedziały twierdząco.
Jestem pod wrażeniem. Miała raptem kilkanaście lat, właściwie dla zabicia czasu napisała książkę, która stała się niemałym hitem.
- Nawiązałam współpracę z wydawnictwem z Henderson, dlatego się przeniosłam akurat tutaj. Znalazłam podobną pracę w supermarkecie, mogłam pisać bez potrzeby niańczenia przy tym dzieci i moja agentka Amelia mogła się ze mną spotykać twarzą w twarz, a nie tylko na Skype'ie. Napisałam kolejne dwie książki, które odniosły mały sukces, żyję w pięknym miejscu, mam Pabu i wspaniałą współlokatorkę. Jestem szczęśliwa.
I tak wygląda. Jest tak, jakby to, co spotkało ją kilka lat temu, nie zachwiało jej charakterem, a pozwoliło na więcej, na dotarcie do granic, o których nie śniła. To fascynujące.
Pisarka przygląda się szczeniakowi, które wziął sobie na cel złapanie motyla. Szanse ma nikłe, mimo to próbuje zbliżyć się do latającego stworzenia jak najbliżej i znienacka zaatakować. Nie udaje mu się to, India się śmieje i głaszcze psiaka. W tej chwili wygląda pięknie.
Rozlega się bardziej skoczna muzyka, szatynka podnosi głowę, a jej oczy lśnią radośnie. Rozpoznaję znany hit country. Ludzie podrywają się z miejsc i kierują na podest, tworzą rzędy, gotowi zatańczyć sobie znaną choreografię. Maggie mówiła, że to taka mała tradycja miasta, jeden z lepszych punktów programów. A Redbird ponoć jest mistrzynią.
Niebieskooka wstaje, jej nogi zaczynają podrygiwać. Może i ma protezę, ale już widać, że potrafi się ruszać mimo to. Patrzy na mnie z uśmiechem.
- Robercie, zapraszam na parkiet!
Kręcę przecząco głową, jednak kobieta nie ustępuje.
- Przykro mi, ale ja nie umie tańczyć. A zwłaszcza nie umiem tańczyć do piosenek country.
- A próbowałeś kiedykolwiek? - Opiera ręce na biodrach i patrzy na mnie uważnie. Wygląda tak ślicznie, że jestem bliski kapitulacji, chcę tylko dotknąć jej ręki.
- Nie.
Śmieje się i wyciąga w moim kierunku zgrabną dłoń.
- Jeśli nigdy nie spróbujesz, nie będzie wiedział.
Dotykam jej i przechodzi mnie dreszcz. Z nią u boku jestem gotowy na wszystko.
Idziemy w stronę podestu, Pabu przywiązany do ławki raczej nie będzie chciał uciec. Ustawiamy się na przodzie tej dziwnej grupy, India nakazuje mi, bym ją naśladował. Początkowo gubię rytm i mylę kroki, ale piosenka jest grana wielokrotnie, mam więc wystarczająco dużo czasu , by opanować cały układ i wpasować się w pozostałych mieszkańców. Nie sądziłem, że tyle radości może dać mi taniec z nieznanymi ludźmi. Maggie miała rację - przypomina to odrobinę "Footloose", ale tutaj naprawdę czuję się częścią tej społeczności, nikt nie jest przeciwko mnie.
Piosenka się kończy, ale my nie opuszczamy parkietu, w prawie niezmienionym składzie bawimy się dalej. To najlepszy festyn, na jakim byłem kiedykolwiek.
Gdy po dłuższym czasie wreszcie wracamy na miejsce, jesteśmy oklaskiwani przez ludzi przy sąsiednich stolikach, a Pabu śpi zwinięty w kłębek. India uśmiecha się, zmęczona odrobinę wysiłkiem, ale zadowolona. Endorfiny krążą w moich żyłach, już dawno nie czułem się tak dobrze. Zasiadamy na ławce obok siebie i obserwujemy tych, którzy teraz postanowili tańczyć. Powoli dzień chyli się ku wieczorowi, przed nami rozpościera się barwny zachód słońca.
- Żałujesz? - pyta mnie India, upijając łyk wody.
- Nie. - Przypatruję się jej uważnie i wiem, że dzisiejszego dnia rzuciła na mnie urok. - Nie mam czego. To było wspaniałe. Dziękuję.
Spogląda na mnie i uśmiecha się. Zanim odwróci ode mnie twarz, kładę jej na policzku dłoń, przybliżam się do niej i całuję ją. Jest zaskoczona, ale pozwala mi na to.
Na najwspanialszy pocałunek w moim życiu.
****
Od moich wakacji w Nevadzie minęły cztery miesiące. Listopadowe niebo wisi nisko nad miastem, jest szaro i deszczowo. Stoję przy szafie w swoim gabinecie w mieszkaniu i szukam materiałów z jednej ze starszych spraw, które opisywałem. Na biurko spoczywa duża koperta z zawartością. Mam pewne obawy przed jej otwarciem. Ale czy powinienem się czegoś bać? Przecież to od Indii.
Wzdycham. To nie będzie nic złego. Znajomość z niebieskooką jest chyba najlepszym, co mogło mnie spotkać w życiu. Otworzyła mi oczy na tyle nowości, a wspólne wakacje w Henderson zawsze będę wspominał z uśmiechem i rumieńcem na twarzy.
Podchodzę do mebla i sięgam po kopertę, ważę w ręce jej zawartość i uśmiecham. To na pewno nie bomba. Sięgam po nożyk do papieru i otwieram kopertę, w której znajduję książkę. Spoglądam na okładkę. Brązowe oko białego psiaka patrzy na mnie uważnie. Uśmiecham się. Nie ma to jak inspiracja prosto z domu. Czytam tytuł. Małe marzenia. Przejeżdżam palcem po wytłoczonym imieniu i nazwisku autorki, rozpiera mnie duma. Otwieram książkę, na pierwszej stronie i czytam dedykację.
Wzdycham. To nie będzie nic złego. Znajomość z niebieskooką jest chyba najlepszym, co mogło mnie spotkać w życiu. Otworzyła mi oczy na tyle nowości, a wspólne wakacje w Henderson zawsze będę wspominał z uśmiechem i rumieńcem na twarzy.
Podchodzę do mebla i sięgam po kopertę, ważę w ręce jej zawartość i uśmiecham. To na pewno nie bomba. Sięgam po nożyk do papieru i otwieram kopertę, w której znajduję książkę. Spoglądam na okładkę. Brązowe oko białego psiaka patrzy na mnie uważnie. Uśmiecham się. Nie ma to jak inspiracja prosto z domu. Czytam tytuł. Małe marzenia. Przejeżdżam palcem po wytłoczonym imieniu i nazwisku autorki, rozpiera mnie duma. Otwieram książkę, na pierwszej stronie i czytam dedykację.
Maggie, Pabu i Robertowi.
Za największą inspirację,
o jakiej nie mogłam marzyć.
Kocham całą Waszą trójkę!
Za największą inspirację,
o jakiej nie mogłam marzyć.
Kocham całą Waszą trójkę!
Z książką w ręce przechodzę do salonu, gdzie na stoliku leży moja komórka. Wybieram dobrze znany numer i czekam z nadzieją, że jeszcze nie śpi.
Odbiera po czwartym sygnale.
- Halo? - Czuję ciepło w klatce piersiowej, słysząc ten piękny, dziewczęcy głos. - Robert? Cześć.
- Cześć. Nie obudziłem cię?
- Nie, raczej byłeś powodem, dla którego wreszcie ruszyłam się z kanapy. Maggie wymyśliła dla niej dzisiaj wieczór z romansami z ubiegłego wieku, właśnie płacze nad "Przeminęło z wiatrem". Co u ciebie?
- Dobrze. Dostałem twoją książkę. Za chwilę mam zamiar zacząć ją czytać.
Śmieje się.
- Nie przesadzaj, dopiero co nadrobiłeś poprzednie, kolejne czterysta stron może cię zabić.
- Przeczytam ją i to przed świętami, choć może to być ostatnia książka w moim życiu.
Na Boże Narodzenie znowu jadę do ciotki. I to nie tylko dlatego, że cała rodzina się tam zjeżdża. Mam rozmowę w sprawie przyjęcia mnie do redakcji Meridian Time, jestem umówiony na oglądanie mieszkania. Wreszcie będę w miejscu, w którym będę czuł się naprawdę dobrze. No i będę miał przy boku wspaniałą kobietę.
- A, dziękuję też za dedykację. Jest wspaniała.
- Naprawdę? Bałam się, że może trochę przesadziłam. Szczególnie z ostatnią linijką.
Moje serce wykonuje podwójne salto, a motylki, które zagościły w brzuchu w chwili, gdy usłyszałem głos pisarki, teraz wzbiły się do góry.
- Może trochę. Żeby publicznie wyznawać psu miłość, trzeba mieć nie lada odwagę.
Śmieje się, a ja ponownie mam ochotę nagrać jej śmiech. Jednak niedługo nie będę miał podobnych myśli. Ten śmiech będzie obok mnie.
- Tęsknię za tobą. - Jej szept dociera do każdego nerwu mojego ciała, topi moje serce, sprawia, że kręci mi się w głowie.
- Ja za tobą też. Bardzo. Ale zostały tylko trzy tygodnie. Wytrwamy. - Podchodzę do okna i opieram się ramieniem o szybę. - O ile wciąż będziesz tego chciała.
- Wiesz, to może być ciekawe doświadczenie. A jeśli mnie skrzywdzisz, opiszę to w kolejnej książce. Pomyśl tylko, jaki byłby z tego bestseller!
Parskam śmiechem. Każda rozmowa z niebieskooką dostarcza mi niezbędnej energii, by przetrwać kolejne dni w Waszyngtonie. Każda minuta przybliża mnie do chwili, kiedy znów będę mógł ją obejmować.
- Ale jesteś pewna?
- Jeśli nie spróbujemy, nie będziemy wiedzieć.
Każda próba, nawet ta kończąca się porażką, czegoś nas uczy i przybliża do sukcesu. Życie jest jedną wielką próbą generalną, workiem decyzji, które musimy podjąć. Nie możemy się bać prób. Bo skąd mamy wiedzieć, że coś nam wyjdzie lub nie, jeśli nie spróbujemy?
Odbiera po czwartym sygnale.
- Halo? - Czuję ciepło w klatce piersiowej, słysząc ten piękny, dziewczęcy głos. - Robert? Cześć.
- Cześć. Nie obudziłem cię?
- Nie, raczej byłeś powodem, dla którego wreszcie ruszyłam się z kanapy. Maggie wymyśliła dla niej dzisiaj wieczór z romansami z ubiegłego wieku, właśnie płacze nad "Przeminęło z wiatrem". Co u ciebie?
- Dobrze. Dostałem twoją książkę. Za chwilę mam zamiar zacząć ją czytać.
Śmieje się.
- Nie przesadzaj, dopiero co nadrobiłeś poprzednie, kolejne czterysta stron może cię zabić.
- Przeczytam ją i to przed świętami, choć może to być ostatnia książka w moim życiu.
Na Boże Narodzenie znowu jadę do ciotki. I to nie tylko dlatego, że cała rodzina się tam zjeżdża. Mam rozmowę w sprawie przyjęcia mnie do redakcji Meridian Time, jestem umówiony na oglądanie mieszkania. Wreszcie będę w miejscu, w którym będę czuł się naprawdę dobrze. No i będę miał przy boku wspaniałą kobietę.
- A, dziękuję też za dedykację. Jest wspaniała.
- Naprawdę? Bałam się, że może trochę przesadziłam. Szczególnie z ostatnią linijką.
Moje serce wykonuje podwójne salto, a motylki, które zagościły w brzuchu w chwili, gdy usłyszałem głos pisarki, teraz wzbiły się do góry.
- Może trochę. Żeby publicznie wyznawać psu miłość, trzeba mieć nie lada odwagę.
Śmieje się, a ja ponownie mam ochotę nagrać jej śmiech. Jednak niedługo nie będę miał podobnych myśli. Ten śmiech będzie obok mnie.
- Tęsknię za tobą. - Jej szept dociera do każdego nerwu mojego ciała, topi moje serce, sprawia, że kręci mi się w głowie.
- Ja za tobą też. Bardzo. Ale zostały tylko trzy tygodnie. Wytrwamy. - Podchodzę do okna i opieram się ramieniem o szybę. - O ile wciąż będziesz tego chciała.
- Wiesz, to może być ciekawe doświadczenie. A jeśli mnie skrzywdzisz, opiszę to w kolejnej książce. Pomyśl tylko, jaki byłby z tego bestseller!
Parskam śmiechem. Każda rozmowa z niebieskooką dostarcza mi niezbędnej energii, by przetrwać kolejne dni w Waszyngtonie. Każda minuta przybliża mnie do chwili, kiedy znów będę mógł ją obejmować.
- Ale jesteś pewna?
- Jeśli nie spróbujemy, nie będziemy wiedzieć.
Każda próba, nawet ta kończąca się porażką, czegoś nas uczy i przybliża do sukcesu. Życie jest jedną wielką próbą generalną, workiem decyzji, które musimy podjąć. Nie możemy się bać prób. Bo skąd mamy wiedzieć, że coś nam wyjdzie lub nie, jeśli nie spróbujemy?
_____________________________________________
* Liczba mieszkańców: 16 532 (stan na rok 2013)
Ciekawe. Miły przerywnik dla pracy nad wakacyjną akcją. To w Twoim pisarstwie lubię. Zawsze pojawia się coś nowego i świeżego, a temat "gryziesz" z różnych stron i to nadal jest dobre.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Laurie
Cieszę się bardzo, że Ci się podoba :)
UsuńLubię gryźć temat z różnych stron :D
Dziękuję za komentarz! :**
Ściskam mocno!