sobota, 1 sierpnia 2015

Herbaciane spotkanie

   Pisane na konkurs u Króliczka.
   James, bo to z nim najbardziej chciałabym się poznać :3
   Rosalie nosi w sobie różne sprzeczności, ale to wynik przeżyć, których doświadczyła. O nich w innym dziele ;)
   Ilość powtórzeń przytłacza, ale nie chciało mi się szukać synonimów.
_______________________________________________


   Podobno każdy dzień może być tym, który przyniesie coś niespodziewanego. Nie wierzę w takie rzeczy. W ogóle nie wierzę w większość przesądów, jakie stworzyła sobie ludzkość. Świat nie działa na magicznych zasadach. To zbiegi okoliczności tłumaczone rachunkiem prawdopodobieństwa, nie ingerencje bogów czy przeznaczenie. Brzmię jak sceptyk, ale cóż - jestem nim. Przeszłam wiele i trudno jest mnie czymś zaskoczyć. Raczej to ja okazuję się wielką niespodzianką dla innych ludzi, kiedy z dziwnych powodów decydują się mnie poznać. Nie jestem towarzyszem dla innych, już nie. Dlatego unikam ludzi, jeśli tylko mogę.
   Przemierzam kolejną ulicę miasta nieśpiesznym krokiem, czas mało co mnie już obchodzi. Mijam plac zabaw - dziwnie opuszczony, choć to środek słonecznego dnia. Najwidoczniej  współczesne dzieci naprawdę stały się niewolnikami internetu i technologii, które to zabierają im okres zwany dzieciństwem. A może to pojęcie dzieciństwa odchodzi już do historii? Interesujące.
   Jestem już na parkingu dużego hipermarketu, czarna płócienna torba z białym napisem zwisa z ramienia pozbawiona ciężaru. To przykre, gdy lubiana rzecz nie jest użyteczna. Ale ja to zmienię i poza kluczami oraz portfelem torba udźwignie coś jeszcze. I będzie się cieszyć i dzień chwalić.
   Kolejne samochody pozostawione na słońcu chcą mi wmówić, że żyją, że przydają się ludziom. Coś im nie wierzę, pewnie dlatego, że w tej chwili żaden z nich nie jest na chodzie. Rzędy samotnych maszyn oczekujących na zbawienie. To smutne.
   Spoglądam w niebo błękitnymi oczami, zbieram witaminę D, opatulam się słońcem i przez drzwi reagujące na ruch wchodzę do przestronnego hipermarketu. Czując jeszcze resztkę ciepła na skórze, nie daję się wszechobecnemu chłodowi, walczę z nim, klnąc cicho na klimatyzację Nie lubię szybkich zmian temperatury, psują mi one humor. Choć i tak wolę zimę od lata. Zima to czas ukrywania swoich niedoskonałości w morzu ubrań. A ktoś taki jak ja lubi ukryć się przed spojrzeniami innych.
   Już przy wejściu zostaję otaskowana wzrokiem przez obładowaną zakupami klientkę. Jej wzrok przesuwa się po mnie z góry na dół. Brązowe, pofalowane włosy z niebieskim pasmem grzywki, blada twarz, błękitne oczy obwiedzione czarną kredką. Czarny T0shirt z nadrukiem herbacianej róży, czarna bransoletka z zawieszką przerażającej buźki na lewym nadgarstku, srebrny pierścionek z czarnym oczkiem na serdecznym palcu prawej dłoni. Ciemne dżinsy, granatowe trampki. I czarna płócienna torba. Normalnie jestem ucieleśnieniem dziewczęcego wdzięku i piękna. Ignoruję kpiący uśmiech kobiety i ruszam w stronę długich regałów.
    Podziwiam rząd makaronów ryżowych, ponownie mając ochotę na dzień azjatycki. Ale od kiedy za sprawą dziwnej Molly patelnia do woka stała się bramą do Mordoru (kto próbuje zrobić karmel na takiej patelni?!), mogę o tym jedynie pomarzyć. Nie łatwo jest mi zarobić pieniądze na przyjemności, kiedy podstawowe ziemskie potrzeby kosztują tak wiele. Poza tym mam za miękkie serce i często jestem wykorzystywana do kupowania rzeczy innym, którzy nie oddają mi monet czy też banknotów, a jedynie przejmują część moich domowych obowiązków. Co czasami nie wystarcza.
   Przechodzę dalej, chłód coraz bardziej dobiera się do mojej skóry. Staram się nie zwracać na niego uwagi, choć na rękach pojawia się gęsia skórka. Przeglądam produkty spożywcze, starając się sobie przypomnieć, czy mamy w siedzibie cukier. Schodzi nam on tak szybko, że podejrzewam kogoś o wyjadanie go łyżeczką prosto z tytki. Kiedy przyłapię tę osobę na gorącym uczynku, pożałuje, że mnie poznała.
   Wyciągam dłoń po karton ryżu, gdy dzwoni mój telefon. Wyciągam komórkę z kieszeni spodni, zerkam na wyświetlacz i wzdycham cicho, odbieram.
   - Tu Rosalie, słucham.
   - Cześć. - Słyszę pochlipywanie. - Jesteś jeszcze w tym sklepie?
   - Tak, niedawno weszłam. Coś się stało?
   - Zrobiło mi się smutno - tłumaczy, a ja czuję ukłucie w sercu. Dobrze wiem, co wywołało ten stan u mojej rozmówczyni. - Znowu pomyślałam o skoku z mostu, ale wiem, jak byś na to zareagowała. - Dobrze, że wie. Już raz przez coś takiego przechodziłam, nie zniosę powtórki. - Więc postanowiłam poprosić cię o małe zakupy. Jeśli, oczywiście, znajdziesz dla nich miejsce.
   Uśmiecham się blado.
   - Znajdę, znajdę. - Najwyżej coś poniosę w rękach. - Czyli czekolada z truskawkami i lody bakaliowe?
   - Tak! Dwa kilogramy czekolady i dwa litry lodów! Dziękuję! Naszykuję herbatę!
   Rozłącza się, a ja kręcę głową. Ta dziewczyna bywa dla mnie czasami zbyt ekspresywna i uczuciowa. Ale taka już jest. I tak się cieszę, że mam taką towarzyszkę.
   By spełnić prośbę rozmówczyni, kieruję się do działu słodyczy, gdzie napotykam kilkuletnią parkę, chłopca i dziewczynkę, w strojach przywodzących na myśl szesnasty wiek. Dobrze wiem, co to za dzieci.
   Dostrzegają mnie, bledną lekko, na ich twarzyczkach pojawia się wyraz niechęci. Nasze spotkanie jest nieuniknione, stoją tuż przed regałami z czekoladą. Podchodzą bliżej i słyszę głos chłopca:
   - Znowu ona. Dobrze chyba nie będzie.
   Uśmiecham się pod nosem. To nie pierwsze nasze spotkanie. Dzieci tak jak ja wędrują po świecie, nasze ścieżki przecinają się ze sobą dość często i przeważnie niespodziewanie. Co zbytnio nie podoba się żadnej ze stron. One wiedzą, kim ja jestem, jaką mam misję, ja wiem, kim one są i jaki los je czeka. Nie darzymy się zbyt dużą sympatią, ale mamy do siebie odrobinę szacunku.
   - Dzień dobry, Małgosiu - witam się. - Dzień dobry, Jasiu.
   To para powinna odezwać się pierwsza, ale wolę pokazać im, że nie mam złych zamiarów.
   - Dzień dobry, wiedźmo.
   Od zawsze witają się ze mną w ten sposób, przywykłam, nie zwracam już na to uwagi. Choć starsza pani mijająca nas patrzy po nas przerażona, jak najszybciej opuszcza ten dział. Nie każdy przywykł do obcowania czy też słuchania rozmów wiecznie żywych osób.
   Rodzeństwo patrzy na mnie, dobrze wiem, co siedzi w głowie tej dwójki w tym momencie - zastanawiają się, jak mnie pokonać. Mają jednak świadomość, że nieważne, co by wymyślili, tylko jedna osoba może odebrać mi to, kim jestem.
   Dziewczynka prycha i odwraca się, ciągnie swojego brata za rękaw, ten mamrocze coś o tym, że jestem idealnie przerażająca, by być czarownicą. Uśmiecham się pod nosem. Nie ja sprawiłam, że jako ludzie dzieci przeżyli coś okropnego i stali się inspiracją dla braci Grimm. Ale to ja mam moc skończyć ich skakanie między światami w zaklętych dziecięcych ciałach. Jeśli tylko dostanę taki rozkaz.
   Jestem teraz sama w dziale słodyczy, wyciągam dłoń po tabliczki mlecznej czekolady z truskawkami i wzdycham. Nie mam ze sobą ani koszyka, ani wózka. By zabrać się ze wszystkim, będę musiała pakować jedzenie do torby, potem wyłożyć je na taśmę i ponownie schować, a także poprosić o reklamówkę za kilka centów. Już wyobrażam sobie to spojrzenie kasjerki. Z pewnością weźmie mnie za dziwaczkę. Wspaniale.
   Pakuję czekolady do torby, po czym idę w stronę lodówki. Dobrze wiem o tym, jakiej firmy lody najbardziej smakują mojej przyjaciółce. Dwa litrowe opakowania lądują w czarnej paszczy, za nimi pozostałe produkty, po które tutaj przyszłam. Gdy dochodzę do działu z herbatami i kawą, na mojej twarzy pojawia się samoistny uśmiech. Jestem w swoim małym raju, z którego wyrwie mnie dopiero chłód torby spowodowany roztopionymi lodami. Tysiące rodzai, różne firmy, gramatury, smaki, które trudno pojąć. Moje niebo.
   Szukam wzrokiem opakowania ulubionego earl grey'a, gdy zauważam wysokiego, umięśnionego mężczyznę. Czarna koszulka opina tors, ciemne dżinsy dobrze leżą na długich, szczupłych nogach. Tylko zielone japonki psują efekt. Brązowe włosy okalają przyjemnie jego profil, a zielone oczy śledzą napis na etykiecie trzymanego opakowania herbaty.
   Nie zwróciłabym na niego większej uwagi, gdyby nie to, że szatyn stoi wprost przed moim earl grey'em, który ma na wysokości podbródka. Po który ja będę musiała sięgnąć, stojąc na palcach. Wspaniale. Sto sześćdziesiąt trzy centymetry to nic złego, choć wolałabym być wyższa, może wtedy inni braliby mnie na poważnie.
   Podchodzę bliżej zielonookiego, torba zaczyna powoli ciążyć mi na ramieniu, a jej dół powoli wilgotnieje. Nie mam zbyt wiele czasu, ale nie potrafię odezwać się do tego mężczyzny. I to nie dlatego, że jest przystojny i najwidoczniej lubi herbatę. Mam dziwne wrażenie, że już go kiedyś spotkałam.
   Staram się utkwić wzrok w koszyku mężczyzny, w którym swoje miejsce znalazła już zielona herbata. Czyżby herbaciano-liściasty smakosz? Z trudem, ale wydobywam z siebie głos.
   - Przepraszam.
   Nie słyszy mnie, ale trudno zarejestrować szept podobny do odgłosu liścia poruszanego powiewem wiatru.
   Biorę głęboki wdech i mówię zdecydowanie głośniej.
   - Przepraszam.
   Mój głos dociera do uszu szatyna, zerka na mnie i uśmiecha się. Nie odwzajemniam tego. Nie jestem osobą, która uśmiecha się, gdy robi to ktoś inny, na zawołanie. Uczynię to, gdy władać mną będą odpowiednie emocje. Więc teraz to z pewnością nie nastąpi.
   - Czy mógłby się pan lekko odsunąć? Chciałabym sięgnąć po herbatę, a pan odrobinę mi w tym przeszkadza.
   Z doświadczenia wiem, że czasami bezpośredniość jest lepszym rozwiązaniem od bycia miłym i cierpliwym. Nie wszyscy przyjaźnią się z czasem. Ja odrobinę, ale nie tym razem, wilgotna torba jest teraz moim panem.
   - Oczywiście. Proszę.
   Czyni krok w prawo, herbata w koszyku przechyla się na jego drugi koniec. Kątem oka obserwuję zielonookiego, gdy wyciągam dłoń po karton z moim narkotykiem, i dociera do mnie, skąd go znam. Choć to odrobinę za mocne słowo. To o nim mówiła pewna białowłosa nastolatka. W tym przekonaniu utwierdza mnie fakt, że trzymane przez szatyna opakowanie to mój ulubiony earl grey, po którego zmierzam. I który jest zdecydowanie wyżej w hierarchii sklepowych półek niż ostatnim razem.
   Wzdycham. Wiem dobrze, że nie wyjdę ze sklepu bez tego opakowania, jednocześnie zdaję sobie sprawę, że jest ono poza moim zasięgiem. Czy naprawdę nie mogłabym być wyższa o te pięć centymetrów? Albo półki niższe? Mam wrażenie, że niedługo będę szukała herbaty pod sufitem hipermarketu.
   - Pomogę pani - oferuje szatyn i sięga po earl grey'a. - Też go lubię. - Uśmiecha się, a ja powstrzymuję przed wypowiedzeniem sarkastycznego nie zauważyłam. Przecież mi pomaga. - Proszę.
   Odbieram od niego karton i przytulam do piersi, wpatruję się w mężczyznę z rezerwą. Naprawdę nie jestem zbyt dobrym kompanem do tworzenia relacji międzyludzkich.
   - Dziękuję bardzo.
   - Jestem James. - Wyciąga ku mnie dłoń, koszyk opiera się na przedramieniu. Luz, który emanuje z zielonookiego, dezorientuje mnie. Ściskam jego dłoń.
   - Rosalie Melody. - Skoro to i tak imię jedynie dla ziemskiej sprawy, równie dobrze mogę podać też nazwisko.
   - Miło mi poznac. - Uśmiech nie znika z jego twarzy. Ciekawe, czy zawsze jest taki radosny. - Ładne pasemko, pasuje do koloru oczu.
   No raczej. Niebieskie pasmo włosów, niebieskie oczy. Mało odkrywcze. Początkowo chciałam mieć je szare (pasemko, jakby co), ale wtedy byłabym brana za wariatkę, teraz jestem uznawana za buntowniczkę. I tak jest chyba dobrze.
   - Dziękuję.
   Wzrok szatyna wędruje ku torbie, z której powoli zaczyna kapać. Świetnie, po prostu wspaniale. W tej chwili musiałabym pędzić do kasy, zbierając po drodze rzeczy, po które tu przyszłam, a których jeszcze nie mam, a znając moje szczęście, utknęłabym w ogromnej kolejce. Jak już coś ma iść źle, to od razu wszystko.
   James dostrzega mój problem, co wcale nie jest takie trudne - przy prawej stopie tworzy się powoli mała kałuża. Mężczyzna wyjmuje z koszyka zieloną herbatę i podaje mi plastik. Patrzę na niego zdziwiona.
   - Proszę go wziąć. - Uśmiech jest chyba stałym elementem jego twarzy. - Ja poza earl grey'em i zieloną herbatą dla mojej dziewczyny nie potrzebuję niczego więcej.
   Wpatruję się w koszyk i staram się zrozumieć pobudki szatyna. Nie jestem przyzwyczajona do bezinteresownej pomocy ze strony ludzi, zazwyczaj chcą coś w zamian. Ale może z Jamesem jest inaczej? Czyżby dobro istniało jeszcze na tym ziemskim padole?
   - Dziękuję. - Chwytam koszyk i przerzucam do niego rzeczy z torby, opakowanie lodów o mało nie wypada mi z rąk, ale udaje mi się je utrzymać w dłoniach, także trafia do koszyka. - Naprawdę dziękuję.
   - Nie ma sprawy. - Unosi dłoń. - Miłego dnia, Rosalie.
   Oddala się, a ja patrzę za nim. Może nie wszystko jest jeszcze dla Ziemi stracone? Dobro ma szansę stać się na nowo wszechobecne, jeśli takich pomocnych ludzi będzie więcej.
   Chodzę między półkami, zbieram kolejne produkty i zaczynam się uśmiechać. Reszta zakupów oraz finalizacja transakcji przebiegają bez niespodzianek. Wychodzę z hipermarketu z przeświadczeniem, że nie ma aż tak źle. Przechodzę przez parking, spoglądam na ulicę w kierunku przeciwnym do mojego, widzę Jamesa skręcającego za róg.
   - Wszystkiego dobrego, James. Oby życie nie przepłynęło ci między palcami - szepczę cicho i ruszam w drogę powrotną.
   Torba obija się o bok, trampki wybijają rytm, a ja staram się zapamiętać ten dzień. Dobro jeszcze nie zginęło.
   I tego się trzymajmy.

1 komentarz :

  1. Fajna miniaturka, choć po samym tytule miałam trochę inne skojarzenie co do treści. Nie spodziewałam się sceny w hipermarkecie przy półkach z herbatą (przy których sama zawsze stoję dłuższą chwilę, żeby znaleźć coś dla siebie).
    Rosalie - dobrze rozumiem, że jest starsza niż sugeruje jej wiek? Bo niczego nie wyjaśniasz, dajesz tylko jakieś wskazówki. A skoro obserwuje świat dłużej niż normalny człowiek to nie dziwię się jej poglądom. W nieśmiertelności/długowieczności nie ma nic wspaniałego tak naprawdę.
    James - jaki miły. I też lubi earl grey'a. Trochę mało, żeby coś powiedzieć na jego temat, ale odczucia jak najbardziej pozytywne.
    Przyjemny tekścik. Bardzo na plus.
    Pozdrawiam
    Laurie

    OdpowiedzUsuń

Hope Land of Grafic