Napisany na letnią antologię Aktiny. Wymagane pojęcia do użycia: koniec (zakończenie) roku szkolnego i sen/sny.
Jest to też kontynuacja przygód Amelien, którą świat blogspotowy poznał w październiku ubiegłego roku. Nie trzeba jej znać, w tym opowiadaniu występuje streszczenie poprzedniej części. Jeśli jednak ktoś chce się z nią zapoznać, wystarczy kliknąć tutaj >>>klik<<<.
I hope you like it ;)
Z dedykacją dla Ivy, dzięki której powstał świat Amelien, oraz Laurie, która zechciała wejść w ten świat po raz kolejny i małym komentarzem namówiła do kontynuacji. Dziękuję Wam! :*
___________________________________
Jest to też kontynuacja przygód Amelien, którą świat blogspotowy poznał w październiku ubiegłego roku. Nie trzeba jej znać, w tym opowiadaniu występuje streszczenie poprzedniej części. Jeśli jednak ktoś chce się z nią zapoznać, wystarczy kliknąć tutaj >>>klik<<<.
I hope you like it ;)
Z dedykacją dla Ivy, dzięki której powstał świat Amelien, oraz Laurie, która zechciała wejść w ten świat po raz kolejny i małym komentarzem namówiła do kontynuacji. Dziękuję Wam! :*
___________________________________
Sen mrocznego nastolatka
Mrok.
Muszę wytężyć wzrok, by przebić się przez warstwy ciemności. Czuję się, jakbym była w nieswoim ciele, mam problem z poruszeniem się. Dopiero po chwili dociera do mnie, że leżę w łóżku. Bardzo wygodnym łóżku. Nie miałam jeszcze przyjemności obcować z taką miękkością, przez całe życie sypiałam na twardych materacach pod gołą ścianą, przywykłam już do tego. A tu poza łóżkiem z miękkimi poduszkami jest jeszcze baldachim. Przynajmniej tak tłumaczę sobie to, co widzę w tej ciemności. Spoglądam przed siebie, dostrzegam kontury mebli. Po prawej stronie na podłodze rozpościera się księżycowa ścieżka, odbite od satelity światło daje radę przebić się przez ciężkie kotary, którymi zasunięto okno. Podchodzę do niego, z trudem odsuwam zasłonę i wyglądam na zewnątrz.
Mrok. Wszędzie rozpościera swoje macki, osacza latarnie i rzeźbę anioła w ogrodzie pode mną. Patrzę na poruszane gwałtownym wiatrem ozdobne krzewy i czuję narastający niepokój w moim wnętrzu. No tak - dom, w którym mieszkamy z Anne, moją opiekunką, nie ma takiego ogrodu. I jest piętrowy, gdy teraz bez wątpienia jestem na co najmniej piątym.
To nie mój dom. To nie mój pokój. Być może to nawet nie moje ciało. Nie wiem, trafiłam do miejsca, którego nie znam, którego nie umiem odnaleźć we wspomnieniach.
Mój niepokój rośnie.
Mrok. Za moimi plecami daje się wyczuć ruch. Odwracam się powoli, oczy mam szeroko otwarte z przerażenia. Czarne jak mrok wokół mnie. Dostrzegam wysoką postać przede mną. Powoli czyni krok w moim kierunku, mam ochotę wrzasnąć, ale krzyk nie rodzi się w moich płucach. Nieznajomy czyni kolejne kroki, wpada w księżycową poświatę, a na moich ustach pojawia się uśmiech, którego nie kontroluję.
Para niebieskich oczu patrzy na mnie z niewyobrażalną czułością, blada dłoń dotyka mojego policzka, dotyk mężczyzny - bo to ewidentnie osobnik płci męskiej - wywołuje dziwne ciepło. Jego twarz jest coraz bliżej, moje usta wychodzą mu na spotkanie.
Na korytarzu rozlega się hałas. Patrzymy oboje w stronę drzwi, nastrój znikł niczym balon przekłuty znienacka ostrą szpilą. Dłoń znika z policzka, chwyta moją, ciągnie w stronę wyjścia. Należy zbadać, co się dzieje.
Korytarz jest równie mroczny co pokój, który właśnie opuściliśmy. Gdzieś z dołu dochodzi tykanie potężnego zegara. Stąpając cicho po drewnianych deskach podłogi, kierujemy się w stronę schodów. Zerkam w dół i przykładam dłoń do ust, powstrzymuję krzyk, który stara się rozerwać moje gardło.
Na półpiętrze ktoś leży. Ktoś z przetrąconym karkiem. Ktoś martwy.
Zegar wybija drugą.
****
Serce tłukące się o żebra z częstotliwością uderzeń młota pneumatycznego drążącego asfalt. Biały sufit z chodzącą po nim muchą. Że też grawitacja nie stanowi dla niej problemu, robi, co chce. I szybko umiera. Nie przeżywa życia, jest ono przecież tylko chwilą. Istnieje, rozmnaża się, bije jak głupia w szybę, psuje krew ludziom, umiera. Nikt za nią nie tęskni. Ciężki oddech wzlatujący odrobinę w górę, ginący w otchłani wszechobecnego powietrza. Zamknięte oczy, irytująca gra żółci i pomarańczy pod powiekami. Ciężkość ciała dochodzącego do siebie po mrocznym śnie. Przewijane od nowa i od nowa obrazy, które nie tak szybko opuszczą moją głowę. Mrok, niebieskie oczy, trup, zegar. Czasami nie cierpię siebie za to, że pamiętam większość snów i koszmarów.
Jestem rozbudzona, mój mózg rozpoczął swoją pracę na wyższym biegu niż w nocy. Z mojej piersi wydobywa się westchnienie. Noc to dla wielu czas na sen pozbawiony snów. Kilkugodzinna ciemność, odpoczynek. Dla mnie to zawsze był czas różnobarwnych scen rozgrywanych w głowie. Inny świat, do którego wnikałam, choć nie bardzo chciałam. Wiem, że to przypadłość wielu podobnych do mnie - dzieci aniołów i wysłanników piekieł - ale czasami marzę o mroku nocy bez snów. Nie dopadnie mnie wtedy ból głowy rozpoczynający się od łupania w skroniach i powoli pełznący ku potylicy, wywołujący nudności i psujący humor na cały dzień.
Od przebudzenia minęło już kilka minut, powinnam wreszcie otworzyć oczy. To trudne, bo oznacza gotowość do zmierzenia się z nowym dniem, gdy dziś jestem daleka od chęci użerania się z czymkolwiek, ale powoli unoszę powieki, by za chwilę je zamknąć, jęknąć głośno i przykryć głowę poduszką. Mimo zasłoniętej rolety, w pokoju jest jasno. Bardzo jasno. Dopóki nie nastało pierwsze lato mojego pobytu w domu Anne, pokój z oknem na wschód mi nie przeszkadzał. Przyszło lato, a ja już o piątej rano miałam ochotę mordować. Nie przepadam za jaskrawym światłem, a letnie słońce usilnie próbuje się ze mną zaprzyjaźnić już od pięciu długich lat. Nie wygra. Nigdy.
Coraz bardziej przekonana, że pora już opuścić łózko i zmierzyć się z dniem, który - mam nadzieję - nie będzie przypominał snu, odkładam poduszkę i staram się przyzwyczaić do jasności. Podnoszę się do siadu, mój wzrok ląduje na przeciwnej ścianie. Prosty kalendarz zawieszony od niechcenia, ot tak, by nie było pusto, informuje mnie, jaki dziś dzień. Koniec roku szkolnego. Kolejny jęk, bo spotkam ludzi, za którymi nie przepadam, ale i mały uśmiech na twarzy. To mój ostatni dzień w tej szkole. Dzięki Deienowi po wakacjach rozpocznę edukację w szkole dla mieszańców - Posłańców Życia.
Nareszcie nie będę oceniana po wyglądzie - naturalnie białe włosy i czarne oczy innych przerażają - ale po tym, jaką osobą jestem i ile dobra uczynię. O szkole dla Posłańców Życia usłyszałam dwa miesiące temu. Wtedy to byłam świadkiem wypadku samochodowego, po którym oddałam część anielskiego życia, które noszę w sobie w pamiątce po matce, poszkodowanej dziewczynce, po którą śmierć wyciągała już kościstą dłoń. Wtedy to Deien, starszy o rok znajomy z liceum - a przynajmniej za takiego wówczas w moich oczach uchodził - wyznał, że też jest mieszańcem i moim aniołem stróżem. Jako Misjonarz, czyli osoba werbująca do szkoły, musi sprawdzić każdego potencjalnego rekruta i być świadkiem, jak bezinteresownie dzieli się częścią anielskiej mocy. Obserwował mnie przez osiem miesięcy, co nie jest aż tak złym wynikiem, jeżeli wierzyć jemu i jego statystyce. Po wyjaśnieniu większości rzeczy zabrał mnie do szkoły niedaleko Bostonu - jednej z osiemdziesięciu dwóch filii na całym świecie - i wtajemniczył w świat Posłańców. Dzisiaj mam stać się jego integralną częścią.
Ale wpierw muszę uporać się z dniem w szkole. Jak zawsze na zakończenie roku szkolnego nasza licealna radiostacja puści wakacyjne piosenki, cheerleaderki będą ubrane w krótkie, kolorowe bluzeczki i spódniczki, ich szyje zdobić będą hawajskie naszyjniki ze sztucznych kwiatów. Członkowie sportowych klubów okrzykami będą informować o upływającym czasie zajęć. Na lunch stołówka zaproponuje lody morelowe i brzoskwiniowe. Tradycja. A ja będę jej świadkiem po raz ostatni. Koniec z użeraniem się z uczniami urządzającymi na schodach istny chat o tym, co kto zrobił, powiedział i zdobył. Koniec z nudnymi zajęciami, usiłowaniem zrozumienia odmiany francuskich czasowników, koniec z bieganiem dla pozbycia się stresu związanego ze szkołą. Definitywny koniec pewnej epoki. Jeśli wierzyć Deienowi - który okazał się mieć lat dwadzieścia pięć, a nie siedemnaście - wciąż będę brała udział w zajęciach ogólnokształcących, w końcu maturę trzeba zdać, ale nie będą one pełnić nadrzędnej roli. Bardziej skupiać się będę na poznaniu historii sobie podobnych, nauczę się nazwisk najwybitniejszych z nich i poznam wszystkie możliwe sposoby czynienia dobra jako Posłaniec Życia.
Cieszy mnie to, co mnie czeka. Ale Anne nie podziela tak mojego entuzjazmu. Przez ostatnie lata była moją opiekunką, a nawet najlepszą przyjaciółką. Stała się członkiem rodziny, nie oddała mnie z powrotem do sierocińca po miesiącu pobytu. Nauczyła się ze mną żyć, dała mi dom i miłość. Ale jako córka diabolicy i anioła (niczym Deien) rozumie moją decyzję o przeniesieniu się gdzie indziej. Wieczorem nastąpi nasze pożegnanie. Będę za nią tęsknić jak cholera.
Mam poczucie uciekającego mi przez palce czasu, ale nie stresuję się - przez koszmary zawsze budzę się koło piątej, co może nie koniecznie wpływa na mój wygląd (szczególnie, gdy kładę się spać o trzeciej), ale pozwala na spokojne ogarnięcie się ze wszystkim.
Całkowicie rozbudzona opuszczam stopy na panele i podnoszę się, czemu towarzyszy dźwięk podobny do stąpania po starej drewnianej podłodze. Jak w moim śnie. Jęczę w duchu. Nie mogę rozpamiętywać tego koszmaru. Po co psuć sobie humor rozmyśleniami o parze niebieskich oczu, które wydały się znajome? Należy zająć się tym, co przyniesie dzień, czerpać z niego.
Chyba że ostatni koszmar okazuje się przyszłą rzeczywistością. Wtedy najlepiej strzelić sobie w łeb.
Jestem rozbudzona, mój mózg rozpoczął swoją pracę na wyższym biegu niż w nocy. Z mojej piersi wydobywa się westchnienie. Noc to dla wielu czas na sen pozbawiony snów. Kilkugodzinna ciemność, odpoczynek. Dla mnie to zawsze był czas różnobarwnych scen rozgrywanych w głowie. Inny świat, do którego wnikałam, choć nie bardzo chciałam. Wiem, że to przypadłość wielu podobnych do mnie - dzieci aniołów i wysłanników piekieł - ale czasami marzę o mroku nocy bez snów. Nie dopadnie mnie wtedy ból głowy rozpoczynający się od łupania w skroniach i powoli pełznący ku potylicy, wywołujący nudności i psujący humor na cały dzień.
Od przebudzenia minęło już kilka minut, powinnam wreszcie otworzyć oczy. To trudne, bo oznacza gotowość do zmierzenia się z nowym dniem, gdy dziś jestem daleka od chęci użerania się z czymkolwiek, ale powoli unoszę powieki, by za chwilę je zamknąć, jęknąć głośno i przykryć głowę poduszką. Mimo zasłoniętej rolety, w pokoju jest jasno. Bardzo jasno. Dopóki nie nastało pierwsze lato mojego pobytu w domu Anne, pokój z oknem na wschód mi nie przeszkadzał. Przyszło lato, a ja już o piątej rano miałam ochotę mordować. Nie przepadam za jaskrawym światłem, a letnie słońce usilnie próbuje się ze mną zaprzyjaźnić już od pięciu długich lat. Nie wygra. Nigdy.
Coraz bardziej przekonana, że pora już opuścić łózko i zmierzyć się z dniem, który - mam nadzieję - nie będzie przypominał snu, odkładam poduszkę i staram się przyzwyczaić do jasności. Podnoszę się do siadu, mój wzrok ląduje na przeciwnej ścianie. Prosty kalendarz zawieszony od niechcenia, ot tak, by nie było pusto, informuje mnie, jaki dziś dzień. Koniec roku szkolnego. Kolejny jęk, bo spotkam ludzi, za którymi nie przepadam, ale i mały uśmiech na twarzy. To mój ostatni dzień w tej szkole. Dzięki Deienowi po wakacjach rozpocznę edukację w szkole dla mieszańców - Posłańców Życia.
Nareszcie nie będę oceniana po wyglądzie - naturalnie białe włosy i czarne oczy innych przerażają - ale po tym, jaką osobą jestem i ile dobra uczynię. O szkole dla Posłańców Życia usłyszałam dwa miesiące temu. Wtedy to byłam świadkiem wypadku samochodowego, po którym oddałam część anielskiego życia, które noszę w sobie w pamiątce po matce, poszkodowanej dziewczynce, po którą śmierć wyciągała już kościstą dłoń. Wtedy to Deien, starszy o rok znajomy z liceum - a przynajmniej za takiego wówczas w moich oczach uchodził - wyznał, że też jest mieszańcem i moim aniołem stróżem. Jako Misjonarz, czyli osoba werbująca do szkoły, musi sprawdzić każdego potencjalnego rekruta i być świadkiem, jak bezinteresownie dzieli się częścią anielskiej mocy. Obserwował mnie przez osiem miesięcy, co nie jest aż tak złym wynikiem, jeżeli wierzyć jemu i jego statystyce. Po wyjaśnieniu większości rzeczy zabrał mnie do szkoły niedaleko Bostonu - jednej z osiemdziesięciu dwóch filii na całym świecie - i wtajemniczył w świat Posłańców. Dzisiaj mam stać się jego integralną częścią.
Ale wpierw muszę uporać się z dniem w szkole. Jak zawsze na zakończenie roku szkolnego nasza licealna radiostacja puści wakacyjne piosenki, cheerleaderki będą ubrane w krótkie, kolorowe bluzeczki i spódniczki, ich szyje zdobić będą hawajskie naszyjniki ze sztucznych kwiatów. Członkowie sportowych klubów okrzykami będą informować o upływającym czasie zajęć. Na lunch stołówka zaproponuje lody morelowe i brzoskwiniowe. Tradycja. A ja będę jej świadkiem po raz ostatni. Koniec z użeraniem się z uczniami urządzającymi na schodach istny chat o tym, co kto zrobił, powiedział i zdobył. Koniec z nudnymi zajęciami, usiłowaniem zrozumienia odmiany francuskich czasowników, koniec z bieganiem dla pozbycia się stresu związanego ze szkołą. Definitywny koniec pewnej epoki. Jeśli wierzyć Deienowi - który okazał się mieć lat dwadzieścia pięć, a nie siedemnaście - wciąż będę brała udział w zajęciach ogólnokształcących, w końcu maturę trzeba zdać, ale nie będą one pełnić nadrzędnej roli. Bardziej skupiać się będę na poznaniu historii sobie podobnych, nauczę się nazwisk najwybitniejszych z nich i poznam wszystkie możliwe sposoby czynienia dobra jako Posłaniec Życia.
Cieszy mnie to, co mnie czeka. Ale Anne nie podziela tak mojego entuzjazmu. Przez ostatnie lata była moją opiekunką, a nawet najlepszą przyjaciółką. Stała się członkiem rodziny, nie oddała mnie z powrotem do sierocińca po miesiącu pobytu. Nauczyła się ze mną żyć, dała mi dom i miłość. Ale jako córka diabolicy i anioła (niczym Deien) rozumie moją decyzję o przeniesieniu się gdzie indziej. Wieczorem nastąpi nasze pożegnanie. Będę za nią tęsknić jak cholera.
Mam poczucie uciekającego mi przez palce czasu, ale nie stresuję się - przez koszmary zawsze budzę się koło piątej, co może nie koniecznie wpływa na mój wygląd (szczególnie, gdy kładę się spać o trzeciej), ale pozwala na spokojne ogarnięcie się ze wszystkim.
Całkowicie rozbudzona opuszczam stopy na panele i podnoszę się, czemu towarzyszy dźwięk podobny do stąpania po starej drewnianej podłodze. Jak w moim śnie. Jęczę w duchu. Nie mogę rozpamiętywać tego koszmaru. Po co psuć sobie humor rozmyśleniami o parze niebieskich oczu, które wydały się znajome? Należy zająć się tym, co przyniesie dzień, czerpać z niego.
Chyba że ostatni koszmar okazuje się przyszłą rzeczywistością. Wtedy najlepiej strzelić sobie w łeb.
****
Za szybko. Ten dzień minął zdecydowanie za szybko. Na zajęciach nic takiego się nie wydarzyło. Nikt nie próbował zabić innych swoją głupotą, nauczyciele nie wykazali wielkiej chęci do prowadzenia normalnych lekcji (poza Silversword - ta stara, zakociała anglistka musiała ględzić o Szekspirze od dzwonka do dzwonka, inaczej chyba by umarła, a my musielibyśmy się składać na wieniec) i zamiast uczyć, opowiadali o swoich planach na wakacje, pytali o nasze. Nikt z grona pedagogicznego nie był zbytnio zaskoczony tym, że już więcej nie wezmę udziału w jego przedmiocie. Wieść o moich przenosinach pewnie była wiadomością dnia, gdy złożyłam w sekretariacie odpowiednie dokumenty. Poza tym, nie byłam aż tak wybitną uczennicą z jakiegokolwiek przedmiotu, niczym się nie wyróżniałam do tego stopnia, by ktoś chciał za mną tęsknić. Podczas lunchu zabrakło dla mnie lodów morelowych, za co winić mogę jedynie kochanego pana dyrektora, który akurat wtedy musiał poprosić mnie - i to z pompą, przez radiowęzeł - do siebie na miłą pogawędkę. Pochwalił mnie za moje osiągnięcia z dwóch lat chodzenia do jego szkoły - zbyt dużo tego nie było - wyraził nadzieję, że w nowej szkole będzie mi szło równie dobrze, co w tej, i życzył wszystkiego dobrego. Droga do jego gabinetu zajęła mi więcej czasu niż wysłuchanie jego przemowy. Jestem wdzięczna za taki gest, choć jestem pewna, że ten okrąglutki, niski, pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna w brązowym garniturze zapamięta mnie tylko przez długie, naturalnie białe włosy.
Dzień zleciał za szybko, za to wieczór, kiedy to mam pożegnać się z Anne i iść z Deienem prawie w nieznane, wlecze się jak żółw z reumatyzmem. Albo też Misjonarz nie zna się na zegarku. Ten czarny, wiszący w kuchni, odmierza upływający czas coraz głośniej, czym dopieszcza mój ból głowy. Od rana mnie nie opuścił, znalazł sobie miejsce w części potylicznej i niczym pasożyt próbuje zabić każdą optymistyczną myśl, jaką wydaje na świat mój umysł.
Siedzimy wraz z Anne przy stole, unikamy się wzrokiem. Czarnowłosa obejmuje szczupłymi dłońmi o długich palcach i pomalowanych na żółto paznokciach kubek z chłodną już kawą. Mimo że jutro musi wstać bardzo wcześnie, jest tu ze mną, bo chce mieć pewność, że Deien wykonał swoje zadanie. Albo przynajmniej jego pierwszą część. Jasnoszare spojrzenie pani redaktor utkwione jest w drewnianym blacie. Cisza między nami zaczyna być męcząca, powietrze zaś ciężkie i nienadające się do oddychania. Obie jesteśmy spięte, obie boimy się pożegnania, bo to będzie takie nasze pierwsze. Do tej pory nigdy nie wyjeżdżałam dalej niż do sąsiedniego miasta, dzisiaj mam się przenieść do innego stanu, w dodatku bez wiedzy, kiedy będę mogła odwiedzić opiekunkę. Moja przyszłość jest obecnie dla mnie nieznana i to tak boli Anne - martwi się o to, że nowe życie okaże się koszmarem, przed którym nie zdołała mnie ochronić. Zachowuje się jak matka. Uśmiecham się do siebie. Anne jest dla mnie matką, której przez lata nie miałam. Będę za nią bardzo, bardzo tęsknić.
- Chyba się spóźnia - zauważa kobieta, wstając i odkładając naczynie z resztą zawartości do zlewu.
- Nie. Po prostu nie nadszedł jeszcze czas, by miał przyjść.
Czarnowłosa wzdycha i zasiada z powrotem naprzeciw mnie.
- Jest już na tyle dorosły, by wiedzieć, że punktualność bardzo się ceni.
- Wie o tym - odpowiadam. - Twierdzi tylko, że jest jak pewien czarodziej: nigdy nie przychodzi za wcześnie ani za późno, przychodzi, gdy nadchodzi odpowiedni czas. *
Anne uśmiecha się krzywo.
- Chyba nie powinnaś go tak bronić. Urazisz jego dumę, w końcu masz tylko szesnaście lat, nie wiesz, co to honor, bla bla bla.
No tak, podobnymi pogadankami uraczył mnie sam Deien. Jest bardzo staroświecki, uważa, że to mężczyzna zawsze i wszędzie powinien stawać w obronie kobiet. Czasami myślę, że idealnie odnalazłby się w czasach późnego średniowiecza. Choć nie wiem, czy ciężka zbroja by go nie złamała jak zapałki, pan Celeste nie wygląda w żaden sposób na silnego. Za to uroku osobistego ma aż za dużo.
- Przyjdą czasy, kiedy każdy będzie bronił drugiego, nieważne jakiej płci, wieku, koloru skóry czy wyznania.
Czarnowłosa patrzy na mnie uważnie, w jej jasnych oczach widzę, o czym myśli - o drugiej wojnie światowej, kiedy to aniołowie starali się bronić ludzi i swoje dzieci, ale eksperymenty pozbawiły życia wielu mieszańców. Piętno tego wydarzenia odciska się w większym lub mniejszym stopniu na każdym z nas.
Kolejną ciszę w kuchni przerywa dzwonek do drzwi, słyszymy lekkie kroki. Tylko jedna osoba tak się w naszym domu zachowuje. Spoglądam w stronę walizek. Nadszedł czas.
- Dobry wieczór. - Deien staje w progu kuchni z uśmiechem na ustach w pozie modela Calvina Kleina. Nie wiem, czy chce zdobyć przychylność Anne, dla mnie wygląda jak błazen ubrany cały na biało.
- Dobry wieczór - odpowiada obojętnym tonem głosu moja opiekunka, wstając z miejsca. Podchodzi do lodówki i wyciąga z niej karton mleka. - Spóźniłeś się.
- No wiesz, te korki w centrum. - Chce być zabawny, ale otrzymuje tylko karcące spojrzenie kobiety. - Musiałem sprawdzić, czy jezioro jest nienaruszone, a park opustoszały.
- Rozumiem.
Nie mówi nic więcej, preferuje lakoniczne odpowiedzi, które często kończą temat. Nalewa mleka do szklanki, stoi tyłem do Deiena, więc nie może widzieć, jakim spojrzeniem obdarza ją mężczyzna. Podziw i zachwyt mieszają się ze sobą, a mnie przypomina się ogrom czułości w niebieskim morzu dzisiejszego koszmaru. Nie, miałam o tym nie myśleć. Nie analizuj, Am, tak będzie lepiej.Dzień zleciał za szybko, za to wieczór, kiedy to mam pożegnać się z Anne i iść z Deienem prawie w nieznane, wlecze się jak żółw z reumatyzmem. Albo też Misjonarz nie zna się na zegarku. Ten czarny, wiszący w kuchni, odmierza upływający czas coraz głośniej, czym dopieszcza mój ból głowy. Od rana mnie nie opuścił, znalazł sobie miejsce w części potylicznej i niczym pasożyt próbuje zabić każdą optymistyczną myśl, jaką wydaje na świat mój umysł.
Siedzimy wraz z Anne przy stole, unikamy się wzrokiem. Czarnowłosa obejmuje szczupłymi dłońmi o długich palcach i pomalowanych na żółto paznokciach kubek z chłodną już kawą. Mimo że jutro musi wstać bardzo wcześnie, jest tu ze mną, bo chce mieć pewność, że Deien wykonał swoje zadanie. Albo przynajmniej jego pierwszą część. Jasnoszare spojrzenie pani redaktor utkwione jest w drewnianym blacie. Cisza między nami zaczyna być męcząca, powietrze zaś ciężkie i nienadające się do oddychania. Obie jesteśmy spięte, obie boimy się pożegnania, bo to będzie takie nasze pierwsze. Do tej pory nigdy nie wyjeżdżałam dalej niż do sąsiedniego miasta, dzisiaj mam się przenieść do innego stanu, w dodatku bez wiedzy, kiedy będę mogła odwiedzić opiekunkę. Moja przyszłość jest obecnie dla mnie nieznana i to tak boli Anne - martwi się o to, że nowe życie okaże się koszmarem, przed którym nie zdołała mnie ochronić. Zachowuje się jak matka. Uśmiecham się do siebie. Anne jest dla mnie matką, której przez lata nie miałam. Będę za nią bardzo, bardzo tęsknić.
- Chyba się spóźnia - zauważa kobieta, wstając i odkładając naczynie z resztą zawartości do zlewu.
- Nie. Po prostu nie nadszedł jeszcze czas, by miał przyjść.
Czarnowłosa wzdycha i zasiada z powrotem naprzeciw mnie.
- Jest już na tyle dorosły, by wiedzieć, że punktualność bardzo się ceni.
- Wie o tym - odpowiadam. - Twierdzi tylko, że jest jak pewien czarodziej: nigdy nie przychodzi za wcześnie ani za późno, przychodzi, gdy nadchodzi odpowiedni czas. *
Anne uśmiecha się krzywo.
- Chyba nie powinnaś go tak bronić. Urazisz jego dumę, w końcu masz tylko szesnaście lat, nie wiesz, co to honor, bla bla bla.
No tak, podobnymi pogadankami uraczył mnie sam Deien. Jest bardzo staroświecki, uważa, że to mężczyzna zawsze i wszędzie powinien stawać w obronie kobiet. Czasami myślę, że idealnie odnalazłby się w czasach późnego średniowiecza. Choć nie wiem, czy ciężka zbroja by go nie złamała jak zapałki, pan Celeste nie wygląda w żaden sposób na silnego. Za to uroku osobistego ma aż za dużo.
- Przyjdą czasy, kiedy każdy będzie bronił drugiego, nieważne jakiej płci, wieku, koloru skóry czy wyznania.
Czarnowłosa patrzy na mnie uważnie, w jej jasnych oczach widzę, o czym myśli - o drugiej wojnie światowej, kiedy to aniołowie starali się bronić ludzi i swoje dzieci, ale eksperymenty pozbawiły życia wielu mieszańców. Piętno tego wydarzenia odciska się w większym lub mniejszym stopniu na każdym z nas.
Kolejną ciszę w kuchni przerywa dzwonek do drzwi, słyszymy lekkie kroki. Tylko jedna osoba tak się w naszym domu zachowuje. Spoglądam w stronę walizek. Nadszedł czas.
- Dobry wieczór. - Deien staje w progu kuchni z uśmiechem na ustach w pozie modela Calvina Kleina. Nie wiem, czy chce zdobyć przychylność Anne, dla mnie wygląda jak błazen ubrany cały na biało.
- Dobry wieczór - odpowiada obojętnym tonem głosu moja opiekunka, wstając z miejsca. Podchodzi do lodówki i wyciąga z niej karton mleka. - Spóźniłeś się.
- No wiesz, te korki w centrum. - Chce być zabawny, ale otrzymuje tylko karcące spojrzenie kobiety. - Musiałem sprawdzić, czy jezioro jest nienaruszone, a park opustoszały.
- Rozumiem.
Misjonarz sięga po bagaże, które stanowią prawie cały mój dobytek, a ja staję przed opiekunką i wyciągam ku niej ręce. Ginę w jej uścisku, słysząc jej cichy szloch tuż przy uchu. Przytulam ją mocno, czuję łzy pod powiekami. Wiedziałam, że to pożegnanie będzie bardzo smutne dla nas obu, ale to jest okropne. Prawie trzydziestoletnia kobieta wylewa łzy z mojego powodu, z obawy o moją przyszłość.
Całuję ją w policzek i ocieram łzy. Odchodzę, ale ona musi pozostać silna, żyć jak do tej pory, choć znowu w samotności.
- Trzymaj się - szepczę, uśmiechając się do niej. - I nie zmieniaj się. Jesteś najlepszą matką, jaką mogłam mieć.
Przytula mnie ponownie, jej pachnące cynamonem włosy drapią mój policzek.
- Ty też się trzymaj. I nigdy nie zapominaj - w każdej sytuacji bądź sobą. Bo jesteś jedyna w swoim rodzaju.
Całuje mnie czule w czoło, moje oczy pragną zamienić się w dwa czarne jeziora, ale im na to nie pozwalam. Łzy muszą poczekać na nastanie mroku w samotności, wtedy to pozwolę im zostać moimi królowymi. Zamienię się w niewolnicę, którą uwolnić będzie mógł tylko świt.
Chwytam plecak i za Deienem wychodzę z budynku, który z czystym sercem nazywałam swoim domem. Anne przystaje na progu i obserwuje, jak pakujemy walizki do samochodu. Gdy klapa bagażnika opada w dół, wracam do czarnowłosej i tulę ją ostatni raz.
- Bądź ostrożna.
- Będę.
Siadam na miejscu pasażera, zapinam pasy i wyglądam przez okno. Dzięki małej lampce tuż nad wejściem mogę dostrzec Anne i łzy w jej ślicznych, dużych oczach. Macham jej. Deien zapuszcza silnik. Ruszamy w nowy dla mnie świat.
****
Przez całą drogę do parku i podczas przejścia przez jezioro do jego wnętrza nie odzywam się ani słowem, wspominając pożegnanie z Anne i walcząc ze łzami. To jeszcze nie ich czas.
Stajemy na chodniku, Celeste rozgląda się wokół, jakby szukał wskazówki mówiącej, którędy iść dalej. Jestem święcie przekonana, że już tutaj był, przecież jest Misjonarzem, zna każdą filią szkoły Posłańców Życia. Przynajmniej tak mi się do niej pory wydawało.
- Tędy.
Celeste także nie odzywał się zbyt wiele, jedynie instruował mnie, bym nie dotykała wody, przechodząc przez portal, bo inaczej wywali mnie do jakieś afrykańskiej wioski w samym sercu sawanny. Z trudem powstrzymałam pytanie, czy wie o tym z własnego doświadczenia . Niektórych rzeczy po prostu lepiej nie wiedzieć i żyć spokojnie, bez zszarganej psychiki.
Latarnie oświetlają drogę po obu stronach ulicy, która dla nikogo nie jest teraz użytkiem. Jedynie nasza dwójka, cienie i przerażająca myśl w głowie, że idziemy na rzeź, a odgłos kół toczących się walizek zagłuszy skutecznie pojawienie się naszego uroczego kata.
Przez ostatni koszmarny sen czarny humor skutecznie się mnie trzyma.
- Powiedz mi, Amelien - odzywa się ciemnowłosy, a szykujące się do ataku cienie tuszują swoją obecność, przeklinając za swoją spóźnioną reakcję. - Czy Anne była bardzo zła za moje spóźnienie?
Wiedziałam, że o nią zapyta, to stały temat naszych rozmów. Zerkam na niego, spięty czeka na odpowiedź.
- Musiałam cię bronić tłumaczeniem Gandalfa, więc sam się domyśl.
Wzdycha ciężko, a ja poprawiam szelki plecaka. Upał dnia został zastąpiony przez przyjemną chłodność wieczoru. Wdycham powietrze, zastanawiając się, czy będę miała okazję pojechać choć na kilka godzin do Bostonu przed rozpoczęciem letniej szkółki przygotowawczej. Mam na to dwa dni. Łudzę się dalej.
- Myślisz, że powinienem ją przeprosić? - pyta Deien, wciąż rozmyślając o opiekunce.
- Myślisz, że żółty śnieg jest dobry w smaku? - odpowiadam pytaniem na pytanie. - To chyba oczywiste.
- Kwiaty wystarczą?
- Nie. Powinieneś raczej myśleć o swoich kolanach, spędzisz na nich dość dużo czasu, prosząc o przebaczenie.
Wzdycha ponownie. Anne to chyba jedyna osoba, przy której Misjonarz jest tak ostrożny, jeśli chodzi o zachowanie. Jakby ogromnie zależało mu na tym, co ona o nim myśli.
- Teraz w lewo.
Posłusznie skręcam, dostrzegając przed sobą duży, majestatycznie wyglądający budynek. Oto ona. Nowa przystań mojego życia. Czuję ścisk w żołądku, oddycham głęboko.
- Czy powinnam się czegoś obawiać? - pytam lekko zachrypniętym głosem.
Deien zamyśla się nad czymś przez chwilę.
- Nie, raczej nie. Choć Ruiz dość dziwnie się zachowuje, najwidoczniej dzisiaj obudził się w nim psychopata, którego tak skrycie ukrywał.
Teraz to z mojej piersi wyrywa się westchnienie. Jeśli jedyny student szkoły, którego do tej pory poznałam, zachowuje się nienormalnie, to chyba powinnam mieć oczy dookoła głowy. Bo nigdy nie wiadomo, czy mroczny Ruiz Shota nie wyskoczy nagle zza rogu z nożem w dłoni, chcąc robić gulasz. W takich okolicznościach spotkaliśmy się przelotnie po raz pierwszy. I to już wtedy dał mi do zrozumienia, że z przyjemnością będzie mi utrudniał życie. Świetnie.
Stajemy przed olbrzymimi drzwiami, Deien patrzy na mnie uważnie.
- Gotowa?
Przełykam ślinę.
- Gotowa.
Naciska klamkę, surowy wystrój holu powala mnie, Celeste uśmiecha się lekko.
- Witaj w Szkole Posłańców Życia, Amelien.
- Co mu jest? - pytam towarzyszy.Stajemy na chodniku, Celeste rozgląda się wokół, jakby szukał wskazówki mówiącej, którędy iść dalej. Jestem święcie przekonana, że już tutaj był, przecież jest Misjonarzem, zna każdą filią szkoły Posłańców Życia. Przynajmniej tak mi się do niej pory wydawało.
- Tędy.
Celeste także nie odzywał się zbyt wiele, jedynie instruował mnie, bym nie dotykała wody, przechodząc przez portal, bo inaczej wywali mnie do jakieś afrykańskiej wioski w samym sercu sawanny. Z trudem powstrzymałam pytanie, czy wie o tym z własnego doświadczenia . Niektórych rzeczy po prostu lepiej nie wiedzieć i żyć spokojnie, bez zszarganej psychiki.
Latarnie oświetlają drogę po obu stronach ulicy, która dla nikogo nie jest teraz użytkiem. Jedynie nasza dwójka, cienie i przerażająca myśl w głowie, że idziemy na rzeź, a odgłos kół toczących się walizek zagłuszy skutecznie pojawienie się naszego uroczego kata.
Przez ostatni koszmarny sen czarny humor skutecznie się mnie trzyma.
- Powiedz mi, Amelien - odzywa się ciemnowłosy, a szykujące się do ataku cienie tuszują swoją obecność, przeklinając za swoją spóźnioną reakcję. - Czy Anne była bardzo zła za moje spóźnienie?
Wiedziałam, że o nią zapyta, to stały temat naszych rozmów. Zerkam na niego, spięty czeka na odpowiedź.
- Musiałam cię bronić tłumaczeniem Gandalfa, więc sam się domyśl.
Wzdycha ciężko, a ja poprawiam szelki plecaka. Upał dnia został zastąpiony przez przyjemną chłodność wieczoru. Wdycham powietrze, zastanawiając się, czy będę miała okazję pojechać choć na kilka godzin do Bostonu przed rozpoczęciem letniej szkółki przygotowawczej. Mam na to dwa dni. Łudzę się dalej.
- Myślisz, że powinienem ją przeprosić? - pyta Deien, wciąż rozmyślając o opiekunce.
- Myślisz, że żółty śnieg jest dobry w smaku? - odpowiadam pytaniem na pytanie. - To chyba oczywiste.
- Kwiaty wystarczą?
- Nie. Powinieneś raczej myśleć o swoich kolanach, spędzisz na nich dość dużo czasu, prosząc o przebaczenie.
Wzdycha ponownie. Anne to chyba jedyna osoba, przy której Misjonarz jest tak ostrożny, jeśli chodzi o zachowanie. Jakby ogromnie zależało mu na tym, co ona o nim myśli.
- Teraz w lewo.
Posłusznie skręcam, dostrzegając przed sobą duży, majestatycznie wyglądający budynek. Oto ona. Nowa przystań mojego życia. Czuję ścisk w żołądku, oddycham głęboko.
- Czy powinnam się czegoś obawiać? - pytam lekko zachrypniętym głosem.
Deien zamyśla się nad czymś przez chwilę.
- Nie, raczej nie. Choć Ruiz dość dziwnie się zachowuje, najwidoczniej dzisiaj obudził się w nim psychopata, którego tak skrycie ukrywał.
Teraz to z mojej piersi wyrywa się westchnienie. Jeśli jedyny student szkoły, którego do tej pory poznałam, zachowuje się nienormalnie, to chyba powinnam mieć oczy dookoła głowy. Bo nigdy nie wiadomo, czy mroczny Ruiz Shota nie wyskoczy nagle zza rogu z nożem w dłoni, chcąc robić gulasz. W takich okolicznościach spotkaliśmy się przelotnie po raz pierwszy. I to już wtedy dał mi do zrozumienia, że z przyjemnością będzie mi utrudniał życie. Świetnie.
Stajemy przed olbrzymimi drzwiami, Deien patrzy na mnie uważnie.
- Gotowa?
Przełykam ślinę.
- Gotowa.
Naciska klamkę, surowy wystrój holu powala mnie, Celeste uśmiecha się lekko.
- Witaj w Szkole Posłańców Życia, Amelien.
****
To nie pierwsza moja wizyta w tym budynku, nie czuję więc aż takiego strachu i dyskomfortu jak mijani przeze mnie nowicjusze wyróżniający się fioletowymi opaskami na lewym ramieniu. Też taką mam - Deien założył mi ją zaraz po przekroczeniu progu - ale nie zachowuję się jak inni pierwszoroczni. Mój krok nie zdradza poddenerwowania, nie rozglądam się gorączkowo na boki w poszukiwaniu możliwej drogi ucieczki. Idę spokojnie obok Misjonarza, chłonę atmosferę tego miejsca i ignoruję rzucane mi nieprzyjemne spojrzenia innych fioletowych. No tak, uchodzę za nowicjuszkę, a za towarzystwo mam kogoś ważnego. Skąd to wiem? Studenci, którzy dostrzegają Deiena, kiwają mu z szacunkiem głową.
- Tam jest! - odzywa się ciemnowłosy nagle i wskazuje mi dłonią młodą kobietę na końcu korytarza. - Za mną.
Przedzieramy się przez grupkę przestraszonych nastolatek i stajemy przed białowłosą dziewczyną mojego wzrostu. Uśmiecha się do nas, biały warkocz kontrastuje z pomarańczową sukienką. Wygląda uroczo i sympatycznie, odwzajemniam jej szczery uśmiech.
- Cześć, Ce! - krzyczy Deien, tuląc ją na powitanie. Czasami jest zbyt ekspresyjny, ale da się do tego przywyknąć. - Miło cię widzieć.
- Ciebie również - odpowiada, po czym patrzy na mnie, jej ciemne oczy miejscami są granatowe, to fascynujące. - Cześć. - Wyciąga dłoń w moim kierunku. - Jestem Cecelia Alas, starszy prefekt.
Cecelia. Patronka chórów i muzyki kościelnej. Pasuje do niej i jej dźwięcznego głosu.
- Amelien Unbless, nowicjuszka.
- Które piętro akademika zostało ci przydzielone?
Podoba mi się jej rzetelność i niekombinowanie, od razu pyta o konkretne rzeczy. Zerkam na Deiena, który próbuje sobie przypomnieć nazwę, i wzdycham w duchu. Czasami zastanawiam się, gdzie dwudziestopięciolatek ma głowę.
- Piętro różane - odpowiadam, piorunując wzrokiem ciemnowłosego, który jedynie wzrusza ramionami. Jego roztargnienie kiedyś go zgubi, a bycie Misjonarzem nie we wszystkim pomoże.
- Przedostatnie piętro. Wybacz mi, ale mamy małe problemy z remontem, przez co musimy lokować nowych studentów tak wysoko.
- Nie szkodzi, rozumiem. - Uśmiecham się, choć zbytnio nie uśmiecha mi się wchodzić po schodach z bagażem na jedenaste piętro, Deien będzie musiał mi pomóc. Może ktoś jeszcze zgodzi się wnieść moje rzeczy. Nie wszystkie budynki w mieście mają windy, jak widać.
Cecelia rozgląda się, w jej oczach pojawiają się iskierki rozbawienia, gdy dostrzega osobę, której szukała.
- Ruiz! - krzyczy, jej głos niesie się korytarzem, a ja się wzdrygam. Błagam, tylko nie to.
Odwracam się i przyglądam rozstępującemu tłumowi oraz kroczącemu ku nam brunetowi, który zaczepia każdą napotkaną dziewczynę i coś jej mówi. Jedne patrzą na niego jak na kosmitę, inne przestraszone cofają się jeszcze bliżej ściany. Jeśli tak zaczyna znajomości z kobietami, to ja nie jestem zbyt chętna, by go bliżej poznać.
- Tam jest! - odzywa się ciemnowłosy nagle i wskazuje mi dłonią młodą kobietę na końcu korytarza. - Za mną.
Przedzieramy się przez grupkę przestraszonych nastolatek i stajemy przed białowłosą dziewczyną mojego wzrostu. Uśmiecha się do nas, biały warkocz kontrastuje z pomarańczową sukienką. Wygląda uroczo i sympatycznie, odwzajemniam jej szczery uśmiech.
- Cześć, Ce! - krzyczy Deien, tuląc ją na powitanie. Czasami jest zbyt ekspresyjny, ale da się do tego przywyknąć. - Miło cię widzieć.
- Ciebie również - odpowiada, po czym patrzy na mnie, jej ciemne oczy miejscami są granatowe, to fascynujące. - Cześć. - Wyciąga dłoń w moim kierunku. - Jestem Cecelia Alas, starszy prefekt.
Cecelia. Patronka chórów i muzyki kościelnej. Pasuje do niej i jej dźwięcznego głosu.
- Amelien Unbless, nowicjuszka.
- Które piętro akademika zostało ci przydzielone?
Podoba mi się jej rzetelność i niekombinowanie, od razu pyta o konkretne rzeczy. Zerkam na Deiena, który próbuje sobie przypomnieć nazwę, i wzdycham w duchu. Czasami zastanawiam się, gdzie dwudziestopięciolatek ma głowę.
- Piętro różane - odpowiadam, piorunując wzrokiem ciemnowłosego, który jedynie wzrusza ramionami. Jego roztargnienie kiedyś go zgubi, a bycie Misjonarzem nie we wszystkim pomoże.
- Przedostatnie piętro. Wybacz mi, ale mamy małe problemy z remontem, przez co musimy lokować nowych studentów tak wysoko.
- Nie szkodzi, rozumiem. - Uśmiecham się, choć zbytnio nie uśmiecha mi się wchodzić po schodach z bagażem na jedenaste piętro, Deien będzie musiał mi pomóc. Może ktoś jeszcze zgodzi się wnieść moje rzeczy. Nie wszystkie budynki w mieście mają windy, jak widać.
Cecelia rozgląda się, w jej oczach pojawiają się iskierki rozbawienia, gdy dostrzega osobę, której szukała.
- Ruiz! - krzyczy, jej głos niesie się korytarzem, a ja się wzdrygam. Błagam, tylko nie to.
Odwracam się i przyglądam rozstępującemu tłumowi oraz kroczącemu ku nam brunetowi, który zaczepia każdą napotkaną dziewczynę i coś jej mówi. Jedne patrzą na niego jak na kosmitę, inne przestraszone cofają się jeszcze bliżej ściany. Jeśli tak zaczyna znajomości z kobietami, to ja nie jestem zbyt chętna, by go bliżej poznać.
Deien drapie się po głowie.
- Miał ostatnio dziwny sen i teraz szuka dziewczyny, która się w nim pojawiła. Nie pamięta jej dokładnie, więc rzuca jakimś hasłem, na które ona powinna odpowiedzieć. Mam tylko nadzieję, że się w tej zjawie nie zakochał.
- To by zniszczyło jego plany przed dziewiętnastką - dodaje ze śmiechem Alas.
Chyba nie tylko ja mam problem z dziwnymi snami. Ale inaczej sobie z nimi radzę.
Ruiz podchodzi wystarczająco blisko, bym mogła spojrzeć w jego mrocznie niebieskie oczy. Dziwnie znajome.
- Ce, chciałaś coś ode mnie?
Żadnego powitania, spojrzenia na mnie czy Deiena. Nieufność, obojętność wychodzą z tego człowieka każdym porem jego skóry. Mimo letniego dnia, nastolatek ubrany jest cały na czarno. Chyba inne kolory nie należą do lubianych.
Cecelia uśmiecha się do niego i tłumaczy, w czym rzecz.
- Cześć. Deien przyprowadził kolejną osobę. - Ruiz kiwa głową Misjonarzowi, po czyn znowu patrzy na prefekt, mnie tu w tym momencie nie ma. - To jest Amelien Unbless.
- Cześć - odzywam się, dopiero teraz zostaję dostrzeżona i zbadana wzrokiem.
- Hej - burczy cicho. - Trup na schodach.
- Druga w nocy.
Nie jestem pewna, skąd ta odpowiedź, to pierwsze skojarzenie, jakie pojawiło się w mojej głowie. I chyba to stanowi poprawną odpowiedź.
Ruiz patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Prosto w moją twarz. Jakby chciał coś w niej zobaczyć. Jakbym czymś go zaskoczyła. Jakby chciał kogoś we mnie zobaczyć.
Deien i Cecelia wymieniają spojrzenia, ale nie komentują tej dziwnej chemii, mrocznej tajemnicy, w której myślą, że oboje - i ja, i Ruiz - tkwimy.
- Mam do ciebie prośbę, Shota - zwraca się do chłopaka prefekt, wyrywa mnie z objęć morza. - Proszę, weź część bagażu Amelien i zanieś do jej pokoju.
- Spoko. - Arogancja wylewa się z jego gardła. - Które piętro?
- Różane.
- Szlag. - Bo niezadowolenie trzeba pokazywać od razu. - Okay. Daj mi to.
Wyciąga dłoń po walizkę, pozwalam mu objąć pieczę nad jej rączkę, moje palce przez przypadek dotykają jego. Szybko cofam dłoń, widząc grymas na twarzy chłopak. Chyba nie polubimy się w najbliższej przyszłości. Może nawet tolerancja przyjdzie nam z trudem.
- Chodźmy. - Brunet rusza w stronę krętych schodów.
Cecelia wtyka mi w dłoń klucz, puszcza oczko i odchodzi. Deien popycha mnie, poprawiam szelki plecaka, na prawe ramię zarzucam małą torebkę i wchodzę na schody, czując dławiący niepokój. Tutaj wszystko może się wydarzyć.
****
Dotarcie na odpowiednie piętro zajmuje nam trochę czasu. Podejrzewam, że każdy poranek będzie istnym wyścigiem z czasem - sale lekcyjne zajmują jedynie dwa piętra budynku. Ciekawe, czy dopuszczalne jest zjeżdżanie po poręczy. To z pewnością ułatwiłoby sprawę.
- Który pokój? - pyta nachmurzony Ruiz. Zachowuje się, jakbym wyrządziła mu jakąś krzywdę. A nic takiego nie miało miejsca. Idę jakieś trzy metry za nim, nie chcąc narażać się na jakikolwiek kontakt z panem mrocznym.
Podnoszę klucz bliżej twarzy, wygrawerowany numer określa jasno.
- Pokój czterysta dwadzieścia cztery.
Z ust nastolatka wychodzi kolejne przekleństwo. Bezapelacyjnie działam mu na nerwy, choć nic nie robię. Dochodzimy pod drzwi z dobrym numerem, naprzeciw mam drzwi z numerem czterysta dwadzieścia trzy, prostopadła ściana posiada okno wychodzące na podwórze. To najdalsze pomieszczenia od schodów na tym korytarzu. Przechodzą mnie dreszcze.
- Otwieraj - warczy chłopak.
Nie jestem sługą, tym bardziej nie dam sobą rządzić jakiemuś bucowi. Piorunuję niebieskookiego wzrokiem, klucz podaję Deienowi, co Ruiz komentuje prychnięciem. Nie będzie miał ze mną łatwo, niech już o tym wie.
Celeste otwiera drzwi, przepuszcza mnie do pokoju, który jest taki, jak się spodziewałam. Łóżko pod jedną ścianą, okno, biurko, krzesło, komoda. Surowy, ale w takich żyłam przez całe życie. Nie chcę wygód, chcę prostoty. I ją mam. Odkładam plecak na najbliższy mebel i podchodzę do okna. Wychodzi na ogród. Moje serce bije szybciej, gdy dostrzegam rzeźbę anioła. Wzdrygam się. To tylko przypadek, zbieg okoliczności.
Mężczyźni wjeżdżają z walizkami, a ja cieszę się, że nie mam aż tak wielu rzeczy osobistych - cały mój dobytek to dwie walizki, plecak i mała torebka. Wiele do życia mi nie potrzeba.
Deien rozgląda się po pomieszczeniu, niebieskooki student zaś nie odrywa wzroku ode mnie, zaciskając usta w wąską kreskę. Wygląda jak morderca obserwujący ofiarę. Odwraca głowę, gdy nasze spojrzenia się spotykają.
- Pójdę już - mówi cicho i przechodzi przez pokój.
- Dziękuję za pomoc - mówię na tyle głośno, by mnie usłyszał.
Zatrzymuje się i zerka przez ramię. Uśmiecham się do niego, na jego policzkach pojawia się rumieniec. Prycha i odchodzi, jego kroki rozbrzmiewają na korytarzu, stopniowo cichną.
Wzdycham. Nie każde zachowanie jest dla mnie zrozumiałe, ale kto tego ode mnie wymaga? Wyjmuję z plecaka książki, które ze sobą zabrałam, i kładę je na blat komody. Znajomy widok wywołuje u mnie uśmiech. Podchodzę do jednej z walizek gotowa urządzić to miejsce po swojemu.
Deien przygląda mi się w zamyśleniu.
- Pomóc ci?
- Nie trzeba.
Układam ubrania w komodzie, Misjonarz chyba postanowił umilić mi rozpakowywanie rozmową.
- Chyba nie przypadłaś naszemu agentowi Bondad do gustu.
- I vice versa. - Sięgam po ulubioną parę jeansów. - Jakiemu znowu agentowi Bondad?
- To taka mała ksywka, którą nadaliśmy Ruizowi pierwszego dnia jego pobytu w szkole. Bondad oznacza...
- Dobroć - wtrącam się. - Miałam hiszpański w liceum.
Kiwa głową i mówi dalej.
- Ruiz to odrobinę nietypowy gość.I dość niezwykły.
Spoglądam na mężczyznę.
- Niezwykły, bo dziwny, czy niezwykły, bo niezwykły?
Ciemnowłosy zastanawia się przez chwilę nad odpowiedzią.
- Właściwie i to, i to. Dziwny, bo przez lata nie miał tak dużej styczności z ludźmi, jak tutaj, stał się outsiderem. Niezwykły, bo... Amelien, co możesz mi powiedzieć o Ruizi po samym jego wyglądzie?
Patrzę w stronę okna, próbuję dojrzeć gwiazdy, które skryły się przed moim wzrokiem.
- Ciemne włosy wskazują na matkę z piekła, a oczy...
Zastygam w bezruchu. Oczy nic nie mówią. Są niebieskie. Nie nadają anielskiej lub diabelskiej przynależności.
- Kim on jest?
Deien uśmiecha się zawadiacko. To chyba pierwszy raz, kiedy nie potrafię mu czegoś wyjaśnić. Widzę, że mężczyzna jest z siebie zadowolony, specjalnie przeciąga moment wyjawienia prawdy. Mam ochotę go uderzyć.
- Ruiz Shota nie jest normalnym mieszańcem - zaczyna, a ja przewracam oczami. O tym już wiem, czy może szybko przejść do meritum? Nadzieja matką głupich. - Trafił do nas, bo dokonał czegoś dobrego i godnego podziwu społeczeństwa. - Piorunuję Misjonarza wzrokiem, ale tego nie widzi, wpadł w trans. - To przypadek, że o nim usłyszeliśmy. O nastolatku samotniku, którego znajomi nazywali panem mrocznym. - Też go tak przezywam, sam się o to prosi. Nie wiem skąd ten pomysł na ksywkę agent Bondad. - Pod fasadą arogancji skrywa ogromne serce. - Nie zauważyłam. - Okazał się naszym jasnym światełkiem dobra, dumą naszych...
Nie dane mu jest skończyć wymyślać kolejne wspaniałe epitety, gdy obrywa w twarz moim grubym zeszytem z opowiadaniami. Nie cierpię ignorancji, gdy w pomieszczeniu są tylko dwie osoby.
- Ała!
Chwyta się za pulsujący policzek, podchodzę bliżej niego, zbieram otwarty zeszyt i kładę na biurko.
- Chciałem ci go tylko przedstawić jako fajnego chłopaka i...
Zamyka się, gdy widzi moją dłoń w drodze po ciężki traper.
- Do rzeczy - cedzę twardo.
Mężczyzna przeczesuje dłonią włosy i wzdycha, ale wreszcie mówi to, co chcę usłyszeć.
- Ruiz nie jest zwykłym mieszańcem. To syn diabelskiego wysłannika - sztywnieję - i ludzkiej kobiety.
Ale to przecież... legenda. Takie stworzenia - bo tak najprościej nas określić - nie istnieją, a jeśli już się pojawią, to raz na jakieś tysiąc lat i są szybko pozbawiane bytu. Bliskie interakcje aniołów i diabolicznych pokrak są minimalnie dopuszczalne i surowo karane. Za to wszelkie intymne relacje tych nacji z ludźmi - mieszkańcami planety Ziemia - nie mogą istnieć. To największy grzech, jakiego nie mogą popełnić, jeśli chcą zachować swoją nieśmiertelność. Karą dla ludzi jest wychowywanie potomka poczętego w trakcie przelotnego romansu i przyszłość bez ponownego ujrzenia ojca czy też matki swojego dziecka. Jak to się kończy dla wysłanników niebios i piekieł? Raz na zawsze. Umierają. Tak jak ludzie. Ich dusze zostają zniszczone. Jest tak, jakby nigdy nie istniały.
Czyli Ruiz jest niezwykły. Przeżył kilkanaście lat, nie wyróżniając się niczym.
Coś mi nie gra.
- Ale jeśli to syn diabła i ludzkiej kobiety, to jak dostał się do szkoły? Jakim cudem stał się Obrońcą Śmiertelników?
- Jako dziecko człowieka posiadł odrobinę dobroci. O jego anielskiej mocy zadecydowało to, że ponad dwadzieścia lat temu mieszaniec uratował życie jego matki kawałkiem swojej lepszej duszy.
Jak duże jest prawdopodobieństwo kumulacji tylu niezwykłych zdarzeń w jednej osobie? Jedna na milion?
- Pod koniec zeszłego roku szkolnego wszedł do płonącego budynku, wyniósł stamtąd małe dziecko i je reanimował. O jego czynie dowiedziałem się z wiadomości stanowych, nie dało się pominąć anielskiego tchnienia. Był pierwszym mieszańcem, którego tak trudno było mi tu sprowadzić.
Uśmiecham się ironicznie.
- O, czyżby koniec z ukazywaniem w samych superlatywach?
Odwzajemnia uśmiech.
- Każdy ma jakieś wady.
Otwieram walizkę i sięgam po swetry. Deien chyba rozumie, że powinien mnie teraz zostawić samą. Muszę się rozpakować i przemyśleć kilka rzeczy. Idzie w stronę drzwi, zatrzymuje się i odwraca z powrotem, dłoń mając na klamce.
- A, prawie zapomniałem. O dziesiątej jest mała impreza na hali sportowej za budynkiem głównym. Jeśli masz sukienkę, ubierz ją. Przyślą kogoś po ciebie. Bądź gotowa. - Puszcza mi oczko i wychodzi.
Chyba nie do końca zdał sobie sprawę z tego, że zajął mi dość dużo czasu. Cieszę się, że mam tak niewiele rzeczy. Układam je na półkach, a w moich myślach gości pewien mroczny mieszaniec.
- Który pokój? - pyta nachmurzony Ruiz. Zachowuje się, jakbym wyrządziła mu jakąś krzywdę. A nic takiego nie miało miejsca. Idę jakieś trzy metry za nim, nie chcąc narażać się na jakikolwiek kontakt z panem mrocznym.
Podnoszę klucz bliżej twarzy, wygrawerowany numer określa jasno.
- Pokój czterysta dwadzieścia cztery.
Z ust nastolatka wychodzi kolejne przekleństwo. Bezapelacyjnie działam mu na nerwy, choć nic nie robię. Dochodzimy pod drzwi z dobrym numerem, naprzeciw mam drzwi z numerem czterysta dwadzieścia trzy, prostopadła ściana posiada okno wychodzące na podwórze. To najdalsze pomieszczenia od schodów na tym korytarzu. Przechodzą mnie dreszcze.
- Otwieraj - warczy chłopak.
Nie jestem sługą, tym bardziej nie dam sobą rządzić jakiemuś bucowi. Piorunuję niebieskookiego wzrokiem, klucz podaję Deienowi, co Ruiz komentuje prychnięciem. Nie będzie miał ze mną łatwo, niech już o tym wie.
Celeste otwiera drzwi, przepuszcza mnie do pokoju, który jest taki, jak się spodziewałam. Łóżko pod jedną ścianą, okno, biurko, krzesło, komoda. Surowy, ale w takich żyłam przez całe życie. Nie chcę wygód, chcę prostoty. I ją mam. Odkładam plecak na najbliższy mebel i podchodzę do okna. Wychodzi na ogród. Moje serce bije szybciej, gdy dostrzegam rzeźbę anioła. Wzdrygam się. To tylko przypadek, zbieg okoliczności.
Mężczyźni wjeżdżają z walizkami, a ja cieszę się, że nie mam aż tak wielu rzeczy osobistych - cały mój dobytek to dwie walizki, plecak i mała torebka. Wiele do życia mi nie potrzeba.
Deien rozgląda się po pomieszczeniu, niebieskooki student zaś nie odrywa wzroku ode mnie, zaciskając usta w wąską kreskę. Wygląda jak morderca obserwujący ofiarę. Odwraca głowę, gdy nasze spojrzenia się spotykają.
- Pójdę już - mówi cicho i przechodzi przez pokój.
- Dziękuję za pomoc - mówię na tyle głośno, by mnie usłyszał.
Zatrzymuje się i zerka przez ramię. Uśmiecham się do niego, na jego policzkach pojawia się rumieniec. Prycha i odchodzi, jego kroki rozbrzmiewają na korytarzu, stopniowo cichną.
Wzdycham. Nie każde zachowanie jest dla mnie zrozumiałe, ale kto tego ode mnie wymaga? Wyjmuję z plecaka książki, które ze sobą zabrałam, i kładę je na blat komody. Znajomy widok wywołuje u mnie uśmiech. Podchodzę do jednej z walizek gotowa urządzić to miejsce po swojemu.
Deien przygląda mi się w zamyśleniu.
- Pomóc ci?
- Nie trzeba.
Układam ubrania w komodzie, Misjonarz chyba postanowił umilić mi rozpakowywanie rozmową.
- Chyba nie przypadłaś naszemu agentowi Bondad do gustu.
- I vice versa. - Sięgam po ulubioną parę jeansów. - Jakiemu znowu agentowi Bondad?
- To taka mała ksywka, którą nadaliśmy Ruizowi pierwszego dnia jego pobytu w szkole. Bondad oznacza...
- Dobroć - wtrącam się. - Miałam hiszpański w liceum.
Kiwa głową i mówi dalej.
- Ruiz to odrobinę nietypowy gość.I dość niezwykły.
Spoglądam na mężczyznę.
- Niezwykły, bo dziwny, czy niezwykły, bo niezwykły?
Ciemnowłosy zastanawia się przez chwilę nad odpowiedzią.
- Właściwie i to, i to. Dziwny, bo przez lata nie miał tak dużej styczności z ludźmi, jak tutaj, stał się outsiderem. Niezwykły, bo... Amelien, co możesz mi powiedzieć o Ruizi po samym jego wyglądzie?
Patrzę w stronę okna, próbuję dojrzeć gwiazdy, które skryły się przed moim wzrokiem.
- Ciemne włosy wskazują na matkę z piekła, a oczy...
Zastygam w bezruchu. Oczy nic nie mówią. Są niebieskie. Nie nadają anielskiej lub diabelskiej przynależności.
- Kim on jest?
Deien uśmiecha się zawadiacko. To chyba pierwszy raz, kiedy nie potrafię mu czegoś wyjaśnić. Widzę, że mężczyzna jest z siebie zadowolony, specjalnie przeciąga moment wyjawienia prawdy. Mam ochotę go uderzyć.
- Ruiz Shota nie jest normalnym mieszańcem - zaczyna, a ja przewracam oczami. O tym już wiem, czy może szybko przejść do meritum? Nadzieja matką głupich. - Trafił do nas, bo dokonał czegoś dobrego i godnego podziwu społeczeństwa. - Piorunuję Misjonarza wzrokiem, ale tego nie widzi, wpadł w trans. - To przypadek, że o nim usłyszeliśmy. O nastolatku samotniku, którego znajomi nazywali panem mrocznym. - Też go tak przezywam, sam się o to prosi. Nie wiem skąd ten pomysł na ksywkę agent Bondad. - Pod fasadą arogancji skrywa ogromne serce. - Nie zauważyłam. - Okazał się naszym jasnym światełkiem dobra, dumą naszych...
Nie dane mu jest skończyć wymyślać kolejne wspaniałe epitety, gdy obrywa w twarz moim grubym zeszytem z opowiadaniami. Nie cierpię ignorancji, gdy w pomieszczeniu są tylko dwie osoby.
- Ała!
Chwyta się za pulsujący policzek, podchodzę bliżej niego, zbieram otwarty zeszyt i kładę na biurko.
- Chciałem ci go tylko przedstawić jako fajnego chłopaka i...
Zamyka się, gdy widzi moją dłoń w drodze po ciężki traper.
- Do rzeczy - cedzę twardo.
Mężczyzna przeczesuje dłonią włosy i wzdycha, ale wreszcie mówi to, co chcę usłyszeć.
- Ruiz nie jest zwykłym mieszańcem. To syn diabelskiego wysłannika - sztywnieję - i ludzkiej kobiety.
Ale to przecież... legenda. Takie stworzenia - bo tak najprościej nas określić - nie istnieją, a jeśli już się pojawią, to raz na jakieś tysiąc lat i są szybko pozbawiane bytu. Bliskie interakcje aniołów i diabolicznych pokrak są minimalnie dopuszczalne i surowo karane. Za to wszelkie intymne relacje tych nacji z ludźmi - mieszkańcami planety Ziemia - nie mogą istnieć. To największy grzech, jakiego nie mogą popełnić, jeśli chcą zachować swoją nieśmiertelność. Karą dla ludzi jest wychowywanie potomka poczętego w trakcie przelotnego romansu i przyszłość bez ponownego ujrzenia ojca czy też matki swojego dziecka. Jak to się kończy dla wysłanników niebios i piekieł? Raz na zawsze. Umierają. Tak jak ludzie. Ich dusze zostają zniszczone. Jest tak, jakby nigdy nie istniały.
Czyli Ruiz jest niezwykły. Przeżył kilkanaście lat, nie wyróżniając się niczym.
Coś mi nie gra.
- Ale jeśli to syn diabła i ludzkiej kobiety, to jak dostał się do szkoły? Jakim cudem stał się Obrońcą Śmiertelników?
- Jako dziecko człowieka posiadł odrobinę dobroci. O jego anielskiej mocy zadecydowało to, że ponad dwadzieścia lat temu mieszaniec uratował życie jego matki kawałkiem swojej lepszej duszy.
Jak duże jest prawdopodobieństwo kumulacji tylu niezwykłych zdarzeń w jednej osobie? Jedna na milion?
- Pod koniec zeszłego roku szkolnego wszedł do płonącego budynku, wyniósł stamtąd małe dziecko i je reanimował. O jego czynie dowiedziałem się z wiadomości stanowych, nie dało się pominąć anielskiego tchnienia. Był pierwszym mieszańcem, którego tak trudno było mi tu sprowadzić.
Uśmiecham się ironicznie.
- O, czyżby koniec z ukazywaniem w samych superlatywach?
Odwzajemnia uśmiech.
- Każdy ma jakieś wady.
Otwieram walizkę i sięgam po swetry. Deien chyba rozumie, że powinien mnie teraz zostawić samą. Muszę się rozpakować i przemyśleć kilka rzeczy. Idzie w stronę drzwi, zatrzymuje się i odwraca z powrotem, dłoń mając na klamce.
- A, prawie zapomniałem. O dziesiątej jest mała impreza na hali sportowej za budynkiem głównym. Jeśli masz sukienkę, ubierz ją. Przyślą kogoś po ciebie. Bądź gotowa. - Puszcza mi oczko i wychodzi.
Chyba nie do końca zdał sobie sprawę z tego, że zajął mi dość dużo czasu. Cieszę się, że mam tak niewiele rzeczy. Układam je na półkach, a w moich myślach gości pewien mroczny mieszaniec.
****
Plusy bycia niezbyt zamożną osobą są takie, że nie posiada się się aż tylu rzeczy, by utrudniały - a właściwie wydłużały i denerwowały - pakowanie i rozpakowywanie. Pół godziny po wyjściu Deiena wszystkie należące do mnie przedmioty mają już swoje miejsce, a ja stoją pod strugami letniej wody i zmywam z siebie brud całego dnia. Wieczorny bal - jak to określiły mijane przeze mnie na korytarzu nowicjuszki - nie budzi mojego entuzjazmu. Nie jestem zwolenniczką tego typu wydarzeń, ale cóż - mus to mus.
Zakręcam kurek i sięgam po ręcznik z nadzieją, że wciąż jestem jedyną osobą w łazience. Tak jak akademik, jest ona koedukacyjna (na każdym piętrze jedna), co chyba odrobinę stawia szkołę w niekorzystnym świetle. Czy dyrekcja naprawdę tak bardzo ufa swoim studentom, że nie obawia się dziwnych, dwuznacznych czy też traumatycznych sytuacji? Nie chciałabym kiedyś wyjść spod prysznica i natknąć się na jakiegoś nastolatka lustrującego moje nagie ciało. Ale z drugiej strony - jestem tu całkowicie sama, przedtem też nikogo tu nie było, a nie spędziłam pod wodą za wiele czasu. Możliwe, że istnieje jakiś grafik dotyczący korzystania, o którym jeszcze nie wiem, bo Deien jeszcze mi o nim nie powiedział. Właściwie nic nie powiedział. Nie wiem, jak wygląda letnia szkoła, jaki panuje tu regulamin. Coś mi mówi, że bardziej pomocna w zdobyciu informacji będzie Cecelia. Porozmawiam z nią po balu, jeśli tylko będzie taka sposobność.
Wychylam głowę przez drzwi i lustruję wzrokiem korytarz, nie dostrzegam na nim nikogo. Czyli jest szansa, że uda mi się dobiec z moimi rzeczami i w ręczniku do pokoju. Biorę głęboki oddech i zaczynam biec ze wzrokiem utkwionym we własne drzwi. Jestem coraz bliżej, wyciągam dłoń i w ciągu kilku sekund jestem w środku, zatrzaskuję drzwi. Moje serce bije jak oszalałe, oddycham ciężko, jakbym przebiegła maraton. Udało się. A mimo to mam wrażenie, że ktoś mnie obserwował na schodach.
Obiecuję sobie już nigdy więcej nie podjąć podobnego ryzyka - następnym razem mogę się na kogoś natknąć, ręcznik może mi zahaczyć o jakiś wystający gwóźdź, a ja skończę nago, przed jakimś chłopakiem na przykład. O nie, mam swoją godność.
Szybko ubieram bieliznę i rozczesuję włosy, mokre końcówki powinny mi wyschnąć przed wyjściem w naturalny sposób. Nie lubię korzystać z suszarki, moje włosy po spotkaniu z ciepłym powietrzem zamieniają się w istne siano. Brakuje tylko konia, który się na nie skusił.
Zerkam na budzik ustawiony na nocnej szafce przy biurku. Zostało mi prawie pół godziny. Uśmiecham się do siebie. Nigdy nie musiałam się na nic śpieszyć, od najmłodszy lat przyjaźnię się z czasem. Rozpoczęcie edukacji w tej szkole może to zmienić, jednak dzisiaj pojawię się na imprezie o odpowiedniej porze.
Patrząc do lustra, robię makijaż - korektor pod oczy i tusz do rzęs. Jestem skromna we wszystkim, co śmieszy Anne. Inna być nie umiem. Przenoszę wzrok na krzesło, przez które przewieszona jest jedyną sukienka, jaką posiadam. Nie lubię ich nosić, wolę jeansy - powinnam urodzić się jako chłopiec, nie trzeba by mnie wtedy przekonywać do spódniczek - ale Anne uznała, że muszę jakąś mieć. Po długich poszukiwaniach, kiedy to zwiedziłam całe centrum handlowe w naszym mieście, zdecydowałam się na tę. Prosta do kolan, czarna. Jedyna ekstrawagancja to jej ramiączka, które krzyżują się na plecach. Są na tyle szerokie, że kryją stanik, jednak jego ramiączka także muszą skrzyżować się na plecach. Nawet tak lepiej mi się chodzi, choć muszę pilnować, by się nie przekrzywiły.
Czuję za sobą czyjąś obecność, słyszę ciche pojedyncze stuknięcie, otwieranie drzwi i dwa kroki postawione w moim kierunku. Jestem przyzwyczajona do tego, że Deien wchodzi do obcych jak do siebie, nie zważając na to, że są półnadzy. Tym razem może mi się do czegoś przydać. Mój widok go nie zaskoczy, dwukrotnie widział mnie już w samej bieliźnie.Zakręcam kurek i sięgam po ręcznik z nadzieją, że wciąż jestem jedyną osobą w łazience. Tak jak akademik, jest ona koedukacyjna (na każdym piętrze jedna), co chyba odrobinę stawia szkołę w niekorzystnym świetle. Czy dyrekcja naprawdę tak bardzo ufa swoim studentom, że nie obawia się dziwnych, dwuznacznych czy też traumatycznych sytuacji? Nie chciałabym kiedyś wyjść spod prysznica i natknąć się na jakiegoś nastolatka lustrującego moje nagie ciało. Ale z drugiej strony - jestem tu całkowicie sama, przedtem też nikogo tu nie było, a nie spędziłam pod wodą za wiele czasu. Możliwe, że istnieje jakiś grafik dotyczący korzystania, o którym jeszcze nie wiem, bo Deien jeszcze mi o nim nie powiedział. Właściwie nic nie powiedział. Nie wiem, jak wygląda letnia szkoła, jaki panuje tu regulamin. Coś mi mówi, że bardziej pomocna w zdobyciu informacji będzie Cecelia. Porozmawiam z nią po balu, jeśli tylko będzie taka sposobność.
Wychylam głowę przez drzwi i lustruję wzrokiem korytarz, nie dostrzegam na nim nikogo. Czyli jest szansa, że uda mi się dobiec z moimi rzeczami i w ręczniku do pokoju. Biorę głęboki oddech i zaczynam biec ze wzrokiem utkwionym we własne drzwi. Jestem coraz bliżej, wyciągam dłoń i w ciągu kilku sekund jestem w środku, zatrzaskuję drzwi. Moje serce bije jak oszalałe, oddycham ciężko, jakbym przebiegła maraton. Udało się. A mimo to mam wrażenie, że ktoś mnie obserwował na schodach.
Obiecuję sobie już nigdy więcej nie podjąć podobnego ryzyka - następnym razem mogę się na kogoś natknąć, ręcznik może mi zahaczyć o jakiś wystający gwóźdź, a ja skończę nago, przed jakimś chłopakiem na przykład. O nie, mam swoją godność.
Szybko ubieram bieliznę i rozczesuję włosy, mokre końcówki powinny mi wyschnąć przed wyjściem w naturalny sposób. Nie lubię korzystać z suszarki, moje włosy po spotkaniu z ciepłym powietrzem zamieniają się w istne siano. Brakuje tylko konia, który się na nie skusił.
Zerkam na budzik ustawiony na nocnej szafce przy biurku. Zostało mi prawie pół godziny. Uśmiecham się do siebie. Nigdy nie musiałam się na nic śpieszyć, od najmłodszy lat przyjaźnię się z czasem. Rozpoczęcie edukacji w tej szkole może to zmienić, jednak dzisiaj pojawię się na imprezie o odpowiedniej porze.
Patrząc do lustra, robię makijaż - korektor pod oczy i tusz do rzęs. Jestem skromna we wszystkim, co śmieszy Anne. Inna być nie umiem. Przenoszę wzrok na krzesło, przez które przewieszona jest jedyną sukienka, jaką posiadam. Nie lubię ich nosić, wolę jeansy - powinnam urodzić się jako chłopiec, nie trzeba by mnie wtedy przekonywać do spódniczek - ale Anne uznała, że muszę jakąś mieć. Po długich poszukiwaniach, kiedy to zwiedziłam całe centrum handlowe w naszym mieście, zdecydowałam się na tę. Prosta do kolan, czarna. Jedyna ekstrawagancja to jej ramiączka, które krzyżują się na plecach. Są na tyle szerokie, że kryją stanik, jednak jego ramiączka także muszą skrzyżować się na plecach. Nawet tak lepiej mi się chodzi, choć muszę pilnować, by się nie przekrzywiły.
- Hej, Deien - odzywam się, zbierając włosy na prawe ramię. - Mógłbyś sprawdzić, czy ramiączka się nie obróciły?
Zero odpowiedzi, dwa kolejne kroki i czuję na plecach dotyk zgrabnych palców. Sprawdzają dokładnie umiejscowienie materiału, muskają mój kark i znikają.
Krok w tył, oddech na karku pamiętającym dawny dotyk.
- Wszystko w porządku.
Odwracam się i napotykam roześmiane spojrzenie niebieskich oczu.
- Co ty tu robisz? - pytam, zakładając przed sobą ręce. Może widział już moje plecy, płaski tyłek i chude nogi, ale w mój biust wgapiać się nie musi.
Odwraca się z krzywym uśmiechem na ustach.
- Deien kazał mi cię zaprowadzić na bal. Nie chciałem ci przeszkadzać.
- Ale przeszkodziłeś - odparowuję, ubierając sukienkę.
- Pomogłem - oponuje.
Chwytam za leżącą na biurku czarną gumkę i związuję włosy w wysoki kucyk.
- Za co dziękuję. Ale już się tak więcej nie zakradaj. Nie wiadomo, co możesz ujrzeć następnym razem.
Prycha i zerka na mnie, sprawdza, czy wciąż zbytnio emanuję nagością.
- Nie zapomnij opaski - mówi, gdy zakładam czarne szpilki na niewielkim obcasie. Lustruje mnie wzrokiem, na jego twarzy pojawia się cień czegoś podobnego do zachwytu. Ale pan mroczny nie wydaje się fanem pyskatych dziewczynek.
Zakładam fioletową opaskę nowicjuszki na lewe ramię i wygładzam sukienkę. Ruiz krzywi się lekko i wskazuje na nadgarstek.
- Nie pasuje ci.
Pomarańczowy sznurek z zawieszką róży czuje się urażony.
- Nie spodziewałam się, że jesteś ekspertem do spraw mody i dobrego smaku.
Uśmiecha się złośliwie. Biała koszula, ciemne spodnie z garnituru i czarna kamizelka, na widok której moje serce wzdycha. Mały powód do lubienia mrocznego Ruiza Shoty.
- Sarkazm to ostatnia deska ratunku dla osób o upośledzonej wyobraźni** - mówi przesłodzony głosem.
- Cytowanie postaci z serii dla młodzieży nie polepszy twoich notowań w konkursie dla inteligentnych.
Przekrzywia głowę na lewo.
- Kto by pomyślał, że taka zadziorna z ciebie dziewczyna. Nie wyglądasz na taką.
Uśmiecham się do niego i podchodzę do okna.
- Nie wszystko jest takim, jakie je widzisz.
Posąg anioła wyróżnia się na tle nocy, w świetle latarni widzę postaci zmierzające do budynku skrytego za drzewami.
- Powinniśmy już iść - mówię, sięgając po szarą marynarkę. - Nie powinnam dać Deienowi powodu, by miał donosić na moje zachowanie mojej opiekunce.
- Aż tak lubi na ciebie skarżyć?
- Nie. Za to lubi Anne i wykorzysta każdą okazję, by ją zobaczyć. Zakochany frajer***.
- Miłość to słabość.
Patrzę na Ruiza, toczymy małą bitwę na spojrzenia.
- Prawdziwa miłość to największa siła.
Uśmiecha się pod nosem i uchyla drzwi, przepuszcza mnie. Chwilę przed minięciem patrzę mu w twarz i dostrzegam rumieniec, zachwyt i dziwne lśnienie w jego oczach. Jakby kogoś we mnie zobaczył. Opuszcza mój pokój, zamykam go na klucz, który chowam do kieszeni marynarki.
- Powinnam się czegoś bać? - pytam, czując nagłe poddenerwowanie.
Ruiz uśmiecha się w zadumie.
- To zależy.
- Od czego?
Patrzy na mnie, niebieskie oczy śmieją się, gdy aksamitnym głosem odpowiada:
- Od tego, co zdarzyło się wcześniej.
****
Powoli dochodzimy rozświetloną przez wbite w ziemię pochodnie ścieżką do hali sportowej. Latarnie skończyły się nagle tuż za linią drzew, to chyba nie jest przypadkowe. Poprawiam opaskę na marynarce, Ruiz ze złośliwym uśmiechem wyjaśnił mi, że musi być ona widoczna, bo jest czymś w rodzaju przepustki. Odrobinę nachmurzona zerkam na niego, jego lewe ramię zdobi czarno-fioletowa opaska.
- Dlaczego twoja jest inna? - pytam zainteresowana.
- Bo ja sam jestem inny. - Unoszę brew. - Nie do końca jestem nowicjuszem.
- No raczej - odpyskuję. - Jesteś tu już przecież rok, podstawy wiedzy masz opanowane.
- No nie do końca. - Uśmiecha się krzywo, a ja odnoszę wrażenie, że ten chłopak będzie dla mnie zagadką przez długi czas. - Przez ostatnie miesiące uczyłem tu matematyki najmłodsze roczniki z zakresu edukacji ogólnokształcącej.
Zatrzymuję się na chwilę, moje oczy spoczywają na czarnej kamizelce osiemnastolatka.
- Byłeś tu nauczycielem? - pytam zaskoczona.
Ruiz także przystaje, rzuca mi przez ramię spojrzenie wyższości.
- Czy nie to właśnie przed chwilą powiedziałem?
Nie daję się zbić z tropu.
- A to niby dlaczego?
- Bo trafiłem tu w ostatnie wakacje, gdy maturę już zdałem. Poza tym... Powiedzmy, że nie miałem pary. - Rusza dalej, a ja truchtam, by się z nim zrównać. Przeklinam się za założenie szpilek, w balerinach nogi nie zaczęłyby mnie tak szybko boleć.
- Jakiej pary?
- Za chwilę wszystkiego się dowiesz.
Wzdycham. Nadmiar tajemnic może obudzić we mnie frustrację, a bardzo nie lubię tego uczucia.
Ruiz przepuszcza mnie w drzwiach, w holu zostaję zatrzymana przez kogoś wyglądającego na ochroniarza. Nawet taka szkoła ich miewa, ciekawe. Pokazuję opaskę, postawny, barczysty mężczyzna taksuje mnie obojętnym wzrokiem i kiwa głową, przechodzę dalej, czując, jak mój żołądek zaciska się w supeł.
- Spokojnie. - Słyszę głos Ruiza tuż przy uchu, przechodzi mnie dreszcz. - Wszystko będzie w porządku.
Jego bliskość odrobinę mnie zaskakuje, ale słowa chłopaka przynoszą spodziewany efekt, jest mi trochę lepiej. Nie będę tu przecież sama. Cecelia, Deien i Ruiz także się tu dziś bawią.
Kiwam brunetowi głową, uśmiecham się do niego, na co jego policzki oblewają się rumieńcem. To dziwne. Za często czerwieni się w mojej obecności, a oficjalnie znamy się raptem niecałe cztery godziny. Wątpię, bym to ja tak na niego działała, nie jestem nikim szczególnym.
Wchodzimy do dużej, przestronnej hali. Pod przeciwległą ścianą ustawiono kilkanaście długich naw - ta nowicjuszy jako jedyna posiada obrus i dla pewności w kolorze fioletowym - najbardziej oddalony kąt to szwedzki stół, pozostała przestrzeń to parkiet. Rozglądam się po zgromadzonych. Starsi studenci rozmawiają w grupkach, śmieją się z żartów, robią zdjęcia. Dzisiejsza impreza jest inauguracyjna dla nowicjuszy i pożegnalną dla najstarszych Posłańców Życia. Teraz czeka ich dorosłość, muszą pokazać, że są gotowi bronić życia śmiertelników. Życzę im wszystkim powodzenia.
Shota chwyta mnie delikatnie za ramię i ciągnie do przodu.- Dlaczego twoja jest inna? - pytam zainteresowana.
- Bo ja sam jestem inny. - Unoszę brew. - Nie do końca jestem nowicjuszem.
- No raczej - odpyskuję. - Jesteś tu już przecież rok, podstawy wiedzy masz opanowane.
- No nie do końca. - Uśmiecha się krzywo, a ja odnoszę wrażenie, że ten chłopak będzie dla mnie zagadką przez długi czas. - Przez ostatnie miesiące uczyłem tu matematyki najmłodsze roczniki z zakresu edukacji ogólnokształcącej.
Zatrzymuję się na chwilę, moje oczy spoczywają na czarnej kamizelce osiemnastolatka.
- Byłeś tu nauczycielem? - pytam zaskoczona.
Ruiz także przystaje, rzuca mi przez ramię spojrzenie wyższości.
- Czy nie to właśnie przed chwilą powiedziałem?
Nie daję się zbić z tropu.
- A to niby dlaczego?
- Bo trafiłem tu w ostatnie wakacje, gdy maturę już zdałem. Poza tym... Powiedzmy, że nie miałem pary. - Rusza dalej, a ja truchtam, by się z nim zrównać. Przeklinam się za założenie szpilek, w balerinach nogi nie zaczęłyby mnie tak szybko boleć.
- Jakiej pary?
- Za chwilę wszystkiego się dowiesz.
Wzdycham. Nadmiar tajemnic może obudzić we mnie frustrację, a bardzo nie lubię tego uczucia.
Ruiz przepuszcza mnie w drzwiach, w holu zostaję zatrzymana przez kogoś wyglądającego na ochroniarza. Nawet taka szkoła ich miewa, ciekawe. Pokazuję opaskę, postawny, barczysty mężczyzna taksuje mnie obojętnym wzrokiem i kiwa głową, przechodzę dalej, czując, jak mój żołądek zaciska się w supeł.
- Spokojnie. - Słyszę głos Ruiza tuż przy uchu, przechodzi mnie dreszcz. - Wszystko będzie w porządku.
Jego bliskość odrobinę mnie zaskakuje, ale słowa chłopaka przynoszą spodziewany efekt, jest mi trochę lepiej. Nie będę tu przecież sama. Cecelia, Deien i Ruiz także się tu dziś bawią.
Kiwam brunetowi głową, uśmiecham się do niego, na co jego policzki oblewają się rumieńcem. To dziwne. Za często czerwieni się w mojej obecności, a oficjalnie znamy się raptem niecałe cztery godziny. Wątpię, bym to ja tak na niego działała, nie jestem nikim szczególnym.
Wchodzimy do dużej, przestronnej hali. Pod przeciwległą ścianą ustawiono kilkanaście długich naw - ta nowicjuszy jako jedyna posiada obrus i dla pewności w kolorze fioletowym - najbardziej oddalony kąt to szwedzki stół, pozostała przestrzeń to parkiet. Rozglądam się po zgromadzonych. Starsi studenci rozmawiają w grupkach, śmieją się z żartów, robią zdjęcia. Dzisiejsza impreza jest inauguracyjna dla nowicjuszy i pożegnalną dla najstarszych Posłańców Życia. Teraz czeka ich dorosłość, muszą pokazać, że są gotowi bronić życia śmiertelników. Życzę im wszystkim powodzenia.
- Tędy.
Idziemy w stronę fioletowej ławy, kilka nowicjuszek wstrzymuje oddech na widok towarzyszącego mi niebieskookiego nastolatka. Niektóre z nich miały z nim do czynienia na korytarzu, gdy rozpytywał o trupa. Wpatrują się w niego z widocznym zainteresowaniem. Mam ochotę przewrócić oczami i powiedzieć: "Dziewczyny, nie zaprzątajcie sobie nim głowy, to dziwak", ale gryzę się w język. Niech patrzą. Jeśli którąś skrzywdzi, to nie będzie mój problem.
- Siadaj - nakazuje mi Ruiz. - Później cię znajdę.
Nie wiem, czy mam to odbierać jako obietnicę, czy groźbę, ale wolę tego nie analizować, jeszcze wyciągnę wnioski, które przyprawią mnie o zawał. Zajmuję miejsce na końcu i w przeciągu sekundy zostaję zaatakowana przez siedzące obok i naprzeciw dziewczyny, które chcą wiedzieć, kim jest Ruiz. Odpowiadam na tyle pytań, na ile pozwala mi Deien, który pojawia się na środku hali z mikrofonem w ręce. Jestem mu wdzięczna, ratuje mnie od zachwalania Shoty.
- Dobry wieczór - odzywa się aksamitnym głosem, uśmiech gości na jego twarzy. - Witajcie, Posłańcy Życia! - Rozbrzmiewają oklaski ze strony stolików starszych uczniów. - Dwie generacje studentów razem. Część z was opuści mury naszej szkoły, by chronić ludzi i im pomagać. Część dopiero wstępuje na drogę nauki. Mam nadzieję, że wszyscy będziecie się dobrze bawić.
Szukam wzrokiem Ruiza, ale nie widzę go przy żadnej z naw. Napotykam spojrzenie Cecelii, która macha mi wesoło i kiwa głową w stronę szwedzkiego stołu. Odwzajemniam gest i podążam we wskazanym kierunku. Ruiz opiera się o stół z przekąskami i patrzy na mnie ze złośliwym uśmiechem, po czym puszcza mi oczko. Dziwny typ.
Wracam do słuchania Deiena, który stwierdził, że absolwenci będą go zajmować później, nie może się tak szybko rozpłakać, teraz musi się zająć nowicjuszami.
- Czy ostatniej nocy mieliście dziwne sny?
Patrzymy po sobie, ale zgodnie kiwamy głowami na tak.
- W tych snach towarzyszyła wam jedna osoba i działo się zło?
Powszechne nachmurzenie i kolejne tak. Nie rozumiem, dlaczego Deien wciąż się uśmiecha.
- Tradycją jest, że dzień przed przybyciem nowicjuszy rada pedagogiczna tworzy kilkadziesiąt snów, które trafiają do waszych umysłów sennych. Jeden sen dzielony jest przez dwie osoby. Łączy je w parę na czas trwania nauki w tym miejscu.
Przez ławę przebiega szmer, każdy próbuje przetrawić słowa Misjonarza. Mnie zajmuje coś innego. Łączy w pary. Szybko liczę ławkowych towarzyszy. Trzydzieści dziewięć osób. Dwudziestu chłopaków, dziewiętnaście dziewcząt.
Powiedzmy, że nie miałem pary.
Czuję narastający niepokój. Ruiz nie został poddany tradycji w ubiegłym roku, bo trafił do szkoły po imprezie inauguracyjnej.
Czyli w tym roku mogło go to spotkać.
Trup na schodach. Druga w nocy.
Mam przeczucie, że wiem, jak to się skończy, jednocześnie noszę w sobie nadzieję.
- Powiem teraz o dwóch rzeczach pojawiających się we śnie. Osoby, których dotyczy, niech wyjdą tu na środek.
Ponownie patrzymy po sobie. No tak, kto pierwszego wieczoru chce się pokazywać całej szkole? Ale mus to mus.
- Ciemny zaułek. Napaść z bronią.
Dwie dziewczyny z różnych końców stołu wychodzą na środek, Deien się z nimi wita i każe podejść do pustego do tej pory stołu, mają usiąść naprzeciw siebie, teraz są partnerkami.
I tak po kolei. Kolejne dwie cechy snu, następna para przy stole. Wciąż się łudzę, ale im mniej osób pozostaje przy fioletowej ławie, tym częściej mój wzrok biegnie ku Ruizowi. A on za każdym razem uśmiecha się złośliwie.
W końcu pozostaję sama na miejscu nowicjuszy. Nie cierpię swojej intuicji.
- Trup na schodach. Druga w nocy.
Wstaję i nie spuszczając wzroku z Ruiza, idę na środek. Spotykamy się tak we trójkę: Misjonarz, pan mroczny i ja. Mam ochotę zrobić im krzywdę.
- Niespodzianka - odzywa się ze śmiechem Deien, a ja piorunuję go wzrokiem. - Mam nadzieję, że się dogadacie.
No ba, może nawet zostaniemy najlepszymi przyjaciółmi, w końcu widział mnie już półnagą****.
- Idźcie na swoje miejsca.
Odchodzimy w stronę pozostałych nowicjuszy, czuję się dziwnie podłamana.
- Hej - odzywa się Shota cicho, gdy zasiadam na ławce. - Dobrze się czujesz, Amelien?
Podnoszę na niego wzrok. Po raz pierwszy wymówił moje imię i w dodatku z dziwną miękkością.
- Wszystko w porządku. Wiedziałeś, że tak się to skończy?
Uśmiecha się lekko.
- Wiedziałem, że kogoś mi przydzielą, ale nie wiedziałem, kogo dokładnie. Ale cieszę się, że to ty.
Unoszę pytająco brew.
- Niby dlaczego?
Takich wyznań nie słyszy się od dopiero co poznanych osób.
- Bo jesteś jedyną osobą z nowicjuszy, która nie patrzy na mnie dziwnie.
- Naprawdę? - odzywam się z sarkazmem.
Śmieje się cicho i pochyla do przodu.
- Powiedziałem dziwnie, sarkazm i ironia są jak najbardziej dopuszczalne.
Odwzajemniam uśmiech. Może Deien ma rację? Chyba się dogadamy.
Reszta imprezy upływa na zapoznaniu z innymi studentami, tańcach, jedzeniu i piciu, żegnaniu absolwentów, robieniu zdjęć.
Zmęczenie daje o sobie znać serią ziewnięć. Ruiz, który przez większość czasu miał mnie na oku, a nawet raz zaprosił mnie do tańca (świetnie wywija na parkiecie), proponuje, że mnie odprowadzi. Zgadzam się.
Opatulona żakietem idę obok niego w stronę akademika, inni studenci także postanowili udać się już na spoczynek. Idziemy w milczeniu, cisza towarzyszy nam także, gdy kroczymy na jedenaste piętro.
Zatrzymuję się przed drzwiami, wyciągam klucz z kieszeni marynarki i wkładam do zamka.
- Dziękuję za odprowadzenie i dość znośny wieczór.
- Do usług.
Podejrzewałam, że będzie stał blisko mnie, jak to robią nastoletni chłopcy na komediach romantycznych. Pomyliłam się. Shota stoi pod czterysta dwudziestką trójką i obserwuje mnie.
- Co robisz? - pytam.
- Wchodzę do siebie. - Przekręca klucz i otwiera drzwi. - Pierwsze spotkanie partnerów jest wtedy, gdy się wprowadzają. - Patrzy na mnie uważnie. - Ich pokoje są obok lub naprzeciw siebie. Zawsze blisko.
Czyli rozumiem, dlaczego kilka godzin przeklnął, gdy dowiedział się, jaki pokój dostałam. Poznał swojego partnera.
Wzdycham cicho.
- Czyli jesteśmy na siebie skazani?
- Na to wygląda. Ej, Amelien?
- Tak?
- Damy radę. Jeszcze się nie pozabijaliśmy, uda się. - Puszcza mi oczko. - Najwyżej przekibluję jeszcze jeden rok. - Śmieję się, a on lekko uśmiecha. - Dobranoc.
Odwzajemniam uśmiech.
- Dobranoc.
Znika w swoim pokoju, a ja wchodzę do swojego.
Na razie przyszłość nie rysuje się tak źle. Jestem w szkole, która pozwoli mi moje powołanie zamienić w zawód. Mam partnera, który choć dziwny, jest znośny i rozumie moje poczucie humoru. Jeśli coś pójdzie nie tak, mam tu ludzi, którzy mi pomogą.
Pozbawiona lęku zasypiam. Po raz pierwszy od dawna śnię bez snów.
____________________________________________________
* nawiązanie do najbardziej znanych słów Gandalfa (Hobbit, czyli tam i z powrotem, J.R.R. Tolkien)
** cytat Clary Fray z Dary Anioła. Miasto Kości, C. Clare
*** nawiązanie do 51 rozdziału W cieniu nocy autorstwa kochanej Naff <3
**** nawiązanie do Pitch Perfect <3
O fuck! Wybacz to przekleństwo, ale jestem pod tak dużym wrażeniem, że nie potrafię się wysłowić. To jest genialne.
OdpowiedzUsuńOd początku. Dzięki za dedykację. Wzruszyłam się. Cieszę się, że Amelien dostała kolejne życie, a Ty nie zapomniałaś o tej historii i wykorzystujesz jej potencjał i to jeszcze w tak fantastyczny sposób. Ruiz podbił moje serce i stanął właśnie na szczycie mojego rankingu Twoich bohaterów. Logan i Meyves muszą się z tym pogodzić albo zrobić coś, żeby go zdeklasować :)
Jestem zachwycona tą historią. Naprawdę. Dawno nie bawiłam się aż tak dobrze przy czytaniu, a te 31 stron poszło mi bardzo szybko. Nawet nie wiem kiedy.
Pozdrawiam serdecznie
Laurie