Trzecie spotkanie z grudniową parą, z którą zamierzam spędzać ostatni miesiąc roku, dopóki mi się to porządnie nie znudzi.
Wesołych, spokojnych i rodzinnych świąt!
Miasto oddychające świętami. Przystrojone choinki w centrum miasta i na prywatnych posesjach. Kolędy i świąteczne piosenki wypływające z głośników w centrach handlowych i niektórych sklepach ulokowanych przy głównych ulicach. Nie można mieć wątpliwości, że do najbardziej magicznych świąt w ciągu roku pozostało już niewiele czasu.
Dwudziesty drugi grudnia. Dzień, kiedy mamy wracać do domu na święta. Dzień, kiedy od rana wszystkim się martwię, a przeczucie, że wydarzy się coś niedobrego, nie pozwala mi dostatecznie skupić się na wykonywaniu swoich obowiązków. Szkoła językowa jest już zamknięta dla słuchaczy i uczniów, ale jako jej pracownik wciąż muszę przygotować małe sprawozdanie.
Nie idzie mi z nim najgorzej, ale powinnam już go kończyć - po godzinie zazwyczaj miałam gotowe podobne rzeczy - ale moja głowa zaprzątnięta jest innymi rzeczami, dlatego idzie mi tak topornie. Wwiercające się we mnie spojrzenie właściciela szkoły nie ułatwia mi sprawy.
- Już kończę - uspokajam go. - Jeszcze tylko jedna kropka i będzie gotowe, proszę pana.
- Mam nadzieję - odpowiada odrobinę zmęczonym głosem. Chyba nie pił dzisiaj swojej popołudniowej kawy, nie widzę innego powodu, by wytłumaczyć jego stan. - W każdym razie gotowy druk zostaw mi na biurku i pozamykaj za sobą. Wesołych świąt, Marto.
- Panu również. Radosnych świąt i dobrego karpia. Feliz Navidad!
Unosi dłoń i macha mi krótko, po czym odwraca się na pięcie i wychodzi z pokoju, który robi za połączenie nauczycielskiego i socjalnego. Kiedy zamykają się za nim drzwi, kończę swoje zadanie i drukuję sprawozdanie w dwóch egzemplarzach. Podpisuję oba i przechodzę do gabinetu szefa, gdzie odkładam je na biurku w widocznym miejscu, by zobaczył je od razu po wejściu do środka. Wracam do siebie i opadam z głośnym westchnieniem na krzesło. Skoro uporałam się z jedną rzeczą, pora wziąć się za kolejną.
Z kieszeni torebki wygrzebuję telefon i uruchamiam go. Dwa esemesy z życzeniami mogą poczekać na moją odpowiedź. O wiele ważniejsze jest teraz zadzwonienie do siostry i przekonanie się, że jest już prawie gotowa na podróż do domu.
Od października w wynajmowanym przeze mnie mieszkaniu, w którym przez rok - po tym, jak Stefi wyprowadziła się do swojego chłopaka, obecnie narzeczonego - mieszkałam sama, żyje także Karolina, moja młodsza siostra, studentka pierwszego roku historii sztuki i malarstwa. Było to bardziej opłacalne od wysłania jej do akademika o podejrzanych standardach życia, poza tym zyskałam towarzystwo, którego często mi brakowało w czterech ścianach po powrocie z pracy. Rodzice zadowoleni, bo mam na nią oko, ja zadowolona, bo mam do kogo usta otworzyć, a Karolina ma łatwy dojazd na uczelnię i mieszka w dobrych warunkach, które jej odpowiadają. W miarę możliwości dzielimy się obowiązkami i koegzystujemy dokładnie tak, jak w domu. Brakowało mi tego, szczerze mówiąc.
Odbiera po trzecim sygnale, kiedy zaczynam szykować się do wyjścia.
- Cześć, siostra, co tam? - zapytuje swoim dźwięcznym głosem. Nie słychać w nim zaspania, czyli wstała z łóżka wcześniej, niż sądziłam. To chyba dobrze nam służy. - Czyżbyś czego zapomniała?
Wiedząc, że na pracowniczej wigilii i kończeniu ostatnich biurowych prac zejdzie mi dość czasu, swoją torbę z ubraniami i prezentami zabrałam rano ze sobą, coby Karolina nie musiała ich znosić z czwartego piętra. Przecież mogłam sama zadbać o swój podróżniczy bagaż.
- Cześć. Nie, niczego nie zapomniałam, mam wszystko. Dzwonię, by się upewnić, że zdołasz się na czas ze wszystkim uporać. Wiesz, że spóźnienie spowoduje możliwe utkwienie w korku na wyjeździe z miasta.
Słyszę, jak lekko wzdycha. Jestem niemal pewna, że towarzyszyło temu także przewrócenie oczami. Jej reakcje są mi za dobrze znane.
- Nie panikuj, przecież zdążę. Część rzeczy mam już spakowanych.
Pytanie, czy naprawdę są one niezbędne do życia podczas pobytu w rodzinnym domu. Jeśli weźmie ze sobą coś, co okaże się zupełnie zbędne, to chyba nią potrząsnę.
- Już kończę - uspokajam go. - Jeszcze tylko jedna kropka i będzie gotowe, proszę pana.
- Mam nadzieję - odpowiada odrobinę zmęczonym głosem. Chyba nie pił dzisiaj swojej popołudniowej kawy, nie widzę innego powodu, by wytłumaczyć jego stan. - W każdym razie gotowy druk zostaw mi na biurku i pozamykaj za sobą. Wesołych świąt, Marto.
- Panu również. Radosnych świąt i dobrego karpia. Feliz Navidad!
Unosi dłoń i macha mi krótko, po czym odwraca się na pięcie i wychodzi z pokoju, który robi za połączenie nauczycielskiego i socjalnego. Kiedy zamykają się za nim drzwi, kończę swoje zadanie i drukuję sprawozdanie w dwóch egzemplarzach. Podpisuję oba i przechodzę do gabinetu szefa, gdzie odkładam je na biurku w widocznym miejscu, by zobaczył je od razu po wejściu do środka. Wracam do siebie i opadam z głośnym westchnieniem na krzesło. Skoro uporałam się z jedną rzeczą, pora wziąć się za kolejną.
Z kieszeni torebki wygrzebuję telefon i uruchamiam go. Dwa esemesy z życzeniami mogą poczekać na moją odpowiedź. O wiele ważniejsze jest teraz zadzwonienie do siostry i przekonanie się, że jest już prawie gotowa na podróż do domu.
Od października w wynajmowanym przeze mnie mieszkaniu, w którym przez rok - po tym, jak Stefi wyprowadziła się do swojego chłopaka, obecnie narzeczonego - mieszkałam sama, żyje także Karolina, moja młodsza siostra, studentka pierwszego roku historii sztuki i malarstwa. Było to bardziej opłacalne od wysłania jej do akademika o podejrzanych standardach życia, poza tym zyskałam towarzystwo, którego często mi brakowało w czterech ścianach po powrocie z pracy. Rodzice zadowoleni, bo mam na nią oko, ja zadowolona, bo mam do kogo usta otworzyć, a Karolina ma łatwy dojazd na uczelnię i mieszka w dobrych warunkach, które jej odpowiadają. W miarę możliwości dzielimy się obowiązkami i koegzystujemy dokładnie tak, jak w domu. Brakowało mi tego, szczerze mówiąc.
Odbiera po trzecim sygnale, kiedy zaczynam szykować się do wyjścia.
- Cześć, siostra, co tam? - zapytuje swoim dźwięcznym głosem. Nie słychać w nim zaspania, czyli wstała z łóżka wcześniej, niż sądziłam. To chyba dobrze nam służy. - Czyżbyś czego zapomniała?
Wiedząc, że na pracowniczej wigilii i kończeniu ostatnich biurowych prac zejdzie mi dość czasu, swoją torbę z ubraniami i prezentami zabrałam rano ze sobą, coby Karolina nie musiała ich znosić z czwartego piętra. Przecież mogłam sama zadbać o swój podróżniczy bagaż.
- Cześć. Nie, niczego nie zapomniałam, mam wszystko. Dzwonię, by się upewnić, że zdołasz się na czas ze wszystkim uporać. Wiesz, że spóźnienie spowoduje możliwe utkwienie w korku na wyjeździe z miasta.
Słyszę, jak lekko wzdycha. Jestem niemal pewna, że towarzyszyło temu także przewrócenie oczami. Jej reakcje są mi za dobrze znane.
- Nie panikuj, przecież zdążę. Część rzeczy mam już spakowanych.
Pytanie, czy naprawdę są one niezbędne do życia podczas pobytu w rodzinnym domu. Jeśli weźmie ze sobą coś, co okaże się zupełnie zbędne, to chyba nią potrząsnę.
- Ok. Dobrze. Ale proszę cię, tylko nie zrób niczego głupiego. Nie zabieraj tej wielkiej poduszki, bo w drodze raczej nie będziesz spać. Twoja koleżanka zabiera się z nami?
Słyszę głośne i ciężkie westchnienie siostry po drugiej stronie telefonu. Moim planem nie jest irytować ją, ale sprawić, by dojechała do domu z tym wszystkim, co podczas świątecznej przerwy będzie jej niezbędne do minimalnej produktywności. Powinna mnie zrozumieć, w końcu mam w tym większe doświadczenie niż ona.
- Dobra, zrozumiałam, nie musisz wyrzucać z siebie tylu słów na raz. Nie zabieram tej poduszki, o to się nie martw. Rozmawiałam przed chwilą z Kamilą, powiedziała, że już jest gotowa i będzie u mnie jakieś dwadzieścia minut przed umówionym czasem, więc się już o nic nie martw.
- Dobra, zrozumiałam, nie musisz wyrzucać z siebie tylu słów na raz. Nie zabieram tej poduszki, o to się nie martw. Rozmawiałam przed chwilą z Kamilą, powiedziała, że już jest gotowa i będzie u mnie jakieś dwadzieścia minut przed umówionym czasem, więc się już o nic nie martw.
Wiem, że mogę brzmieć dla Karoliny jak matka, ale naprawdę się martwię. Jest moją młodszą siostrą, chcę, by odpowiedzialność była jej dobrą stroną, a jednocześnie trzymam ją odrobinę pod kloszem, by nic przykrego jej się nie przytrafiło. Taka już moja rola.
Biorę głęboki wdech, aby się w miarę uspokoić, kątem oka dostrzegam, że jestem obserwowana przez głównego lektora. Oho, chyba moja pogawędka trwa już za długo, pora kończyć.
- W takim razie dobrze, już się nie martwię. Nie zapomnij żadnej torby i zamknij porządnie mieszkanie. Mateusz będzie czekał na parkingu o wpół do czwartej, nie spóźnijcie się.
- Jasne. To na razie.
- Do zobaczenia.
Nie jestem pewna, czy usłyszała moje pożegnanie, po drugiej stronie jest tylko sygnał. Zrezygnowana kończę połączenie i odkładam telefon na blat biurka. Do spotkania z siostrą, Kamilą i partnerem mam godzinę, którą muszę wykorzystać na ułożenie segregatorów z najbliższymi lekcjami hiszpańskiego dla każdej z moich grup oraz na napisanie wstępnego planu na pierwsze zajęcia w nowym roku. Biorę się za to w zupełnej ciszy, którą po kilkunastu minutach przerywa dźwięk naciskanych klawiszy.
Każdą minutę wykorzystuję tak, by wycisnąć z niej jak najwięcej. Nie pozwalam sobie na zrobienie jeszcze jednej herbaty i wypicie jej, choć mam na to ochotę - o wiele ważniejsze jest uporanie się z całym planem, by z czystym sumieniem wyjść i zamknąć za sobą szkołę, nie martwiąc się pracą przez święta. Być może wzbudza to u mnie ból głowy, ale nie przejmuję się nim zbytnio - nie jest silny, nie dokucza mi aż tak, bym nagle nie mogła się skupić na planerze. Dopada mnie bardziej, kiedy wyłączam komputer i gaszę wszystkie światła. Nie sięgam po tabletkę przeciwbólową, wolę przeczekać ten stan.
Zamykam kolejne drzwi, kiwam głową pani Krysi, sprzątaczce, która jeszcze przeciera podłogi na parterze budynku, życzę jej wesołych świąt, po czym opuszczam miejsce pracy. Staję na chodniku i wzdycham głęboko. Uporałam się z pracą, teraz czeka mnie ta lepsza - wykonywana w towarzystwie członków rodziny przy akompaniamencie śpiewanych a capella kolęd.
Nie musiałam się zbytnio rozglądać, by szybko dojrzeć samochód Mateusza. Zaparkowany kilka metrów ode mnie, był już na tyle znany, że chyba wszędzie bym go już rozpoznała. Uśmiecham się - mój partner stoi oparty o drzwi ze strony kierowcy i świdruje mnie wzrokiem, jakby chciał się zabawić w rentgen. Kiedy stawiam pierwszy krok, rusza w moją stronę i po całusie w usta na powitanie przejmuje ode mnie torbę.
- Cześć. Ja to wezmę.
- Dzień dobry. Dziękuję. - Uśmiecham się do niego kiedy chwyta mnie za rękę. - Młoda i jej koleżanka nie sprawiły ci problemu? Były o czasie?
Mężczyzna ciągnie mnie do pojazdu.
- Nie, nie sprawiły, nawet na mnie czekały, nie musiałem dzwonić do Karoli. Poza tym ładnie się przywitały, zapakowały torby bez mojej pomocy i ulokowały z tyłu, oddając się konwersacji na temat jakiegoś nowego odcienia podkładu. Normalnie nie zauważyłem, że mam jakiś pasażerów, jadąc tutaj. To było trochę przerażające.
- Z pewnością - stwierdzam, patrząc, jak moja torba ląduje obok walizki siostry i torby Kamili. - Ale przynajmniej mogłeś sprawdzić w lusterku, czy na pewno jesteś sam w pojeździe, czy może wciąż jadą z tobą.
- To też było przerażające - zauważa Mateusz, otwierając przede mną drzwi od strony pasażera. - Bo co by było, gdyby okazały się mirażem lub duchami?
Unoszę dłoń i dotykam nią policzka mężczyzny.
- Wtedy to tylko zawał i krzyżyk na drogę - odpowiadam i wsiadam do środka.
Ledwie moje pośladki dotykają fotela, odwracam się do tyłu i uśmiecham do siostry oraz jej koleżanki.
- Cześć, mam nadzieję, że nie rozrabiałyście. - Wyciągam dłoń w stronę dziewczyny z warkoczem, której jeszcze nie znam. - Hej, jestem Marta, starsza siostra Karoliny.
- Cześć, jestem Kamila. Bardzo dziękuję, że mogę się z wami zabrać. - Jej szczery uśmiech bardzo przypada mi do gustu, a jej poukładanie przypomina to, które wpoili mi rodzice. - Gdyby nie wy, pewnie tłukłabym się właśnie pociągiem i przeklinała, na czym świat stoi.
- A inni pasażerowie patrzeliby na ciebie jak na wariatkę i próbowali oddalić się, upchani w wagonie niczym sardynki w puszcze - dodaję, na co obie dziewczyny parskają śmiechem. - Znam to, przechodziłam przez to dwa razy...
- Zanim dwa lata temu nie wpakowała mi się do samochodu i nie kazała zawieść się do domu - dochodzi nas głos Mateusza. Studentki śmieją się głośniej, a ja przewracam oczami.
- Nie wydaje mi się, by to się dla ciebie źle skończyło - zauważam złośliwie.
Mężczyzna chwyta za moją lewą dłoń, unosi ją i całuje, a moje serce unosi się do szaleńczego lotu.
- Coś mi mówi, że nie mogło się skończyć lepiej - odpowiada cicho, na co ja się rumienię, a Karolina i Kamila wzdychają z tyłu z zachwytu.
Ruszamy w drogę do naszych domów. Będąc prawie w połowie, zjeżdżamy na stację benzynową, która dla mnie i Mateusza jest znacząca, bo dwukrotnie piliśmy tu kawę podczas grudniowych powrotów, za każdym razem coś tu przeżywając. Stojąc w kolejce po ciepłe napoje, kiedy nasze towarzyszki ruszyły do toalety, wspominamy ubiegłoroczny powrót i Dianę, której inteligencja nadal wywołuje u mnie westchnienie, a u Mateusza śmiech. Nie mieliśmy więcej do czynienia z tą dziewczyną, ale to chyba lepiej - gdybym miała jeszcze raz spędzić z nią kilka godzin, zwariowałabym lub wybuchła i wygarnęła jej to, jaką jest idiotką. Niech nadal żyje w iluzji i robi za pośmiewisko, nam już nic do tego.
Przyjemnie jest rozmawiać o tym, co planuje się jeszcze zrobić, zanim na dobre rozpoczną się święta. Kamila opowiada o tym, jak wygląda to u niej w domu, kiedy zjeżdża się rodzeństwo jej mamy i stara pomieścić w trzypokojowym mieszkaniu w bloku na ósmym piętrze. Podziwiam ją i jej rodzicielkę za to, że we dwie potrafią stworzyć dania dla całej gromadki, która przyjeżdża. Karolina zauważa, że u nas jest przeciwnie - na wigilii nie miewamy gości, za to wszyscy - rodzice, ja, moje trzy siostry i dwaj bracia - gotujemy, pieczemy i smażymy, by każdy z nas mógł się poszczycić czymkolwiek, co znajdzie się na stole. Nawet jeśli jest to usmażona pieczarka w wykonaniu najmłodszego z nas.
Przy takich rozmówcach dialog toczy się właściwie z własną prędkością, przez nikogo nie spowalniany czy poganiany. Zanim się obejrzymy, Mateusz wypakowuje torbę Kamili, która żegna się z nami, składa nam życzenia i znika w swoim bloku. Do domu mojego i Karoliny jest niedaleko, siostra spędza ten czas, pisząc coś zawzięcie w swoim telefonie, a ja i partner milczymy, napawając się ciszą, której dawno tu nie było.
Wjazd przed budynkiem jest odśnieżony, Mateusz nie ma więc problemu z ładnym zaparkowaniem. Zanim się spostrzegę, młoda odpina pas i wyrywa się na zewnątrz bez żadnego słowa. Patrzę, jak Karolina wybiega z samochodu i nie dbając w ogóle o nasze torby, które wypadałoby wydostać z paszczy bagażnika, kieruje się do domu. Chcę zapytać: a to co?, ale kto by mi na to odpowiedział? Rozumiem, że bardzo stęskniła się za rodzicami, ale liczyłam na to, że nam pomoże.
Każdą minutę wykorzystuję tak, by wycisnąć z niej jak najwięcej. Nie pozwalam sobie na zrobienie jeszcze jednej herbaty i wypicie jej, choć mam na to ochotę - o wiele ważniejsze jest uporanie się z całym planem, by z czystym sumieniem wyjść i zamknąć za sobą szkołę, nie martwiąc się pracą przez święta. Być może wzbudza to u mnie ból głowy, ale nie przejmuję się nim zbytnio - nie jest silny, nie dokucza mi aż tak, bym nagle nie mogła się skupić na planerze. Dopada mnie bardziej, kiedy wyłączam komputer i gaszę wszystkie światła. Nie sięgam po tabletkę przeciwbólową, wolę przeczekać ten stan.
Zamykam kolejne drzwi, kiwam głową pani Krysi, sprzątaczce, która jeszcze przeciera podłogi na parterze budynku, życzę jej wesołych świąt, po czym opuszczam miejsce pracy. Staję na chodniku i wzdycham głęboko. Uporałam się z pracą, teraz czeka mnie ta lepsza - wykonywana w towarzystwie członków rodziny przy akompaniamencie śpiewanych a capella kolęd.
Nie musiałam się zbytnio rozglądać, by szybko dojrzeć samochód Mateusza. Zaparkowany kilka metrów ode mnie, był już na tyle znany, że chyba wszędzie bym go już rozpoznała. Uśmiecham się - mój partner stoi oparty o drzwi ze strony kierowcy i świdruje mnie wzrokiem, jakby chciał się zabawić w rentgen. Kiedy stawiam pierwszy krok, rusza w moją stronę i po całusie w usta na powitanie przejmuje ode mnie torbę.
- Cześć. Ja to wezmę.
- Dzień dobry. Dziękuję. - Uśmiecham się do niego kiedy chwyta mnie za rękę. - Młoda i jej koleżanka nie sprawiły ci problemu? Były o czasie?
Mężczyzna ciągnie mnie do pojazdu.
- Nie, nie sprawiły, nawet na mnie czekały, nie musiałem dzwonić do Karoli. Poza tym ładnie się przywitały, zapakowały torby bez mojej pomocy i ulokowały z tyłu, oddając się konwersacji na temat jakiegoś nowego odcienia podkładu. Normalnie nie zauważyłem, że mam jakiś pasażerów, jadąc tutaj. To było trochę przerażające.
- Z pewnością - stwierdzam, patrząc, jak moja torba ląduje obok walizki siostry i torby Kamili. - Ale przynajmniej mogłeś sprawdzić w lusterku, czy na pewno jesteś sam w pojeździe, czy może wciąż jadą z tobą.
- To też było przerażające - zauważa Mateusz, otwierając przede mną drzwi od strony pasażera. - Bo co by było, gdyby okazały się mirażem lub duchami?
Unoszę dłoń i dotykam nią policzka mężczyzny.
- Wtedy to tylko zawał i krzyżyk na drogę - odpowiadam i wsiadam do środka.
Ledwie moje pośladki dotykają fotela, odwracam się do tyłu i uśmiecham do siostry oraz jej koleżanki.
- Cześć, mam nadzieję, że nie rozrabiałyście. - Wyciągam dłoń w stronę dziewczyny z warkoczem, której jeszcze nie znam. - Hej, jestem Marta, starsza siostra Karoliny.
- Cześć, jestem Kamila. Bardzo dziękuję, że mogę się z wami zabrać. - Jej szczery uśmiech bardzo przypada mi do gustu, a jej poukładanie przypomina to, które wpoili mi rodzice. - Gdyby nie wy, pewnie tłukłabym się właśnie pociągiem i przeklinała, na czym świat stoi.
- A inni pasażerowie patrzeliby na ciebie jak na wariatkę i próbowali oddalić się, upchani w wagonie niczym sardynki w puszcze - dodaję, na co obie dziewczyny parskają śmiechem. - Znam to, przechodziłam przez to dwa razy...
- Zanim dwa lata temu nie wpakowała mi się do samochodu i nie kazała zawieść się do domu - dochodzi nas głos Mateusza. Studentki śmieją się głośniej, a ja przewracam oczami.
- Nie wydaje mi się, by to się dla ciebie źle skończyło - zauważam złośliwie.
Mężczyzna chwyta za moją lewą dłoń, unosi ją i całuje, a moje serce unosi się do szaleńczego lotu.
- Coś mi mówi, że nie mogło się skończyć lepiej - odpowiada cicho, na co ja się rumienię, a Karolina i Kamila wzdychają z tyłu z zachwytu.
Ruszamy w drogę do naszych domów. Będąc prawie w połowie, zjeżdżamy na stację benzynową, która dla mnie i Mateusza jest znacząca, bo dwukrotnie piliśmy tu kawę podczas grudniowych powrotów, za każdym razem coś tu przeżywając. Stojąc w kolejce po ciepłe napoje, kiedy nasze towarzyszki ruszyły do toalety, wspominamy ubiegłoroczny powrót i Dianę, której inteligencja nadal wywołuje u mnie westchnienie, a u Mateusza śmiech. Nie mieliśmy więcej do czynienia z tą dziewczyną, ale to chyba lepiej - gdybym miała jeszcze raz spędzić z nią kilka godzin, zwariowałabym lub wybuchła i wygarnęła jej to, jaką jest idiotką. Niech nadal żyje w iluzji i robi za pośmiewisko, nam już nic do tego.
Przyjemnie jest rozmawiać o tym, co planuje się jeszcze zrobić, zanim na dobre rozpoczną się święta. Kamila opowiada o tym, jak wygląda to u niej w domu, kiedy zjeżdża się rodzeństwo jej mamy i stara pomieścić w trzypokojowym mieszkaniu w bloku na ósmym piętrze. Podziwiam ją i jej rodzicielkę za to, że we dwie potrafią stworzyć dania dla całej gromadki, która przyjeżdża. Karolina zauważa, że u nas jest przeciwnie - na wigilii nie miewamy gości, za to wszyscy - rodzice, ja, moje trzy siostry i dwaj bracia - gotujemy, pieczemy i smażymy, by każdy z nas mógł się poszczycić czymkolwiek, co znajdzie się na stole. Nawet jeśli jest to usmażona pieczarka w wykonaniu najmłodszego z nas.
Przy takich rozmówcach dialog toczy się właściwie z własną prędkością, przez nikogo nie spowalniany czy poganiany. Zanim się obejrzymy, Mateusz wypakowuje torbę Kamili, która żegna się z nami, składa nam życzenia i znika w swoim bloku. Do domu mojego i Karoliny jest niedaleko, siostra spędza ten czas, pisząc coś zawzięcie w swoim telefonie, a ja i partner milczymy, napawając się ciszą, której dawno tu nie było.
Wjazd przed budynkiem jest odśnieżony, Mateusz nie ma więc problemu z ładnym zaparkowaniem. Zanim się spostrzegę, młoda odpina pas i wyrywa się na zewnątrz bez żadnego słowa. Patrzę, jak Karolina wybiega z samochodu i nie dbając w ogóle o nasze torby, które wypadałoby wydostać z paszczy bagażnika, kieruje się do domu. Chcę zapytać: a to co?, ale kto by mi na to odpowiedział? Rozumiem, że bardzo stęskniła się za rodzicami, ale liczyłam na to, że nam pomoże.
Wzdycham ciężko, co sprowadza na mnie wzrok mężczyzny. Odwracam głowę i napotykam spojrzenie Mateusza, który doskonale wie, o czym właśnie pomyślałam. Uśmiecha się i wyłącza silnik.
- Nie martw się - odzywa się, pewnie chcąc mnie uspokoić. - Damy sobie radę, w końcu nie ma tych toreb aż tak dużo.
- Tylko że najwięcej jest właśnie jej - zauważam, sięgając do klamki. - Chyba tym razem nie powinniśmy jej wyręczać, nie jest przecież kaleką.
- A może sam ją poprosiłem, by wysiadła przed nami? - mamrocze Mateusz pod nosem i otwiera drzwi, by wysiąść.
Patrzę za nim osłupiała, kiedy dochodzę do siebie, idę w jego ślady. Na zewnątrz prószy śnieg, który i tak zalega już na ulicach, dachach, drzewach i gdzie tylko może. Zbliżam się do partnera wyjmującego nasze torby z bagażnika, chwytam go za rękę, gdy odkłada właśnie walizkę Karoliny.
- Poczekaj chwilę - nakazuję mu. - Co to miało znaczyć, że poprosiłeś ją, by dała nam możliwości walczenia z bagażem sam na sam? Jaki miałeś w tym cel?
Jasne oczy Mateusza niczego w sobie nie kryją albo też kryją tak bardzo za ścianą obojętności, że nie jestem w stanie dostrzec przez nie, co takiego może się szykować. Niepokój chwyta mnie za gardło. Przełykam ślinę, nagle porządnie zdenerwowana.
- Czy coś się stało, że ją o to poprosiłeś? - pytam cicho, a głos prawie mi się łamie. Nie wiem, czego się spodziewać, to dlatego tak się zachowuję.
W bagażniku nie ma już nic, więc jego klapa opada a dół. Mateusz spogląda na mnie, wzdycha, uśmiecha się, po czym poważnieje. Te zmiany wywołują mały zamęt w mojej głowie. Dlaczego zachowuje się tak dziwnie? O co tu chodzi?
- Poprosiłem ją o to... - zaczyna tłumaczyć - bym nie zdołał stchórzyć...
- Stchórzyć? - Unoszę jedna brew. - Ale dlaczego i w jakich okolicznościach miałbyś niby...
Zanim zdążę dokończyć kolejne pytanie, Mateusz klęka przede mną między torbami, z kieszeni kurtki wyciąga małe pudełeczko, a ja stoję niczym żona Lota. Może moje ciało nie zamienia się w kryształki soli, ale jest bliskie zamienieniu się w słup. Do tego mój język drętwieje w ustach niczym długi język Jar Jar Binksa. Nie mam zielonego pojęcia, jak zareagować, nikt mnie tego nie nauczył.
Mateusz uśmiecha się lekko, a w jego oczach w końcu coś dostrzegam. Iskierki nadziei i płynność miłości. Wydaje się być pewien tego, co robi. Szkoda, że o sobie nie mogę na razie powiedzieć tego samego.
- Marta. Moja Marticzko. Znamy się dwa lata, to już chyba wystarczająco długo, bym mógł to zrobić. Kocham cię i chcę spędzić z tobą resztę swojego życia, nieważne gdzie zaprowadzi nas los. Kocham cię i byłbym najszczęśliwszy na świecie, gdybyś została moją żoną. Wyjdziesz za mnie?
Nigdy bym nie wpadła na to, że ktoś kiedykolwiek może oświadczyć się komuś w podobnych okolicznościach, które jak dla mnie są dość komicznie. A jednak to się dzieje.
Patrzę na partnera, serce bije mi jak oszalałe. Milczę przez najdłuższą minutę w moim życiu. W tym czasie do oczu zaczynają napływać mi łzy, a Mateusz marznie na tym mrozie.
Boże, przecież nie mogę go tak trzymać w nieskończoność.
Po twarzy płyną strumyki słonej wody, a ja kiwam głową, kiedy szczęście spada na mnie niczym grom z jasnego nieba.
- Tak - odpowiadam, szlochając. - Tak!
Mężczyzna uśmiecha się i podnosi z klęczek. Wsuwa pierścionek na serdeczny palec mojej prawej ręki - jest piękny, z małym oczkiem - po czym chwyta moją twarz w dłonie i całuje mnie z mocą, czule, długo. Tak, jak jeszcze nie całował. Jakby czekał z takim pocałunkiem na ten właśnie moment.
Za moimi plecami wybuchają brawa i okrzyki radości. Spoglądam za siebie, kiedy pocałunek dobiega końca - mam nadzieję powtórzyć go w bardzo niedalekiej przyszłości - i uśmiecham się na widok rodziców, rodzeństwa, przyszłych teściów i sióstr Mateusza z rodzinami. Cała ta gromadka cieszy się tym, czego była świadkiem, ruszają w naszą stronę, by nam pogratulować.
Wracam wzrokiem ku partnerowi - narzeczonemu! - i uśmiecham się całą sobą.
- Wesołych świąt, kochanie - szepczę, wspinając się na palce i muskając jego usta. - Będę o ciebie dbała - przyrzekam, na co mnie tuli.
- A ja będę dbał o ciebie. Najlepszych jak na razie w naszym życiu, wesołych świąt.
Gratulacjom prawie nie ma końca, kiedy jesteśmy prowadzeni do środka mojego rodzinnego domu, gdzie poza przygotowaniami do obchodzenia świąt Bożego Narodzenia właśnie zaczynają się jeszcze inne przygotowania - do mojego zamążpójścia.
Mateusz ma rację - to będzie najlepsza do tej pory Gwiazdka. A z każdym kolejnym rokiem może być jeszcze lepsza.
I na to właśnie liczę.
- Nie martw się - odzywa się, pewnie chcąc mnie uspokoić. - Damy sobie radę, w końcu nie ma tych toreb aż tak dużo.
- Tylko że najwięcej jest właśnie jej - zauważam, sięgając do klamki. - Chyba tym razem nie powinniśmy jej wyręczać, nie jest przecież kaleką.
- A może sam ją poprosiłem, by wysiadła przed nami? - mamrocze Mateusz pod nosem i otwiera drzwi, by wysiąść.
Patrzę za nim osłupiała, kiedy dochodzę do siebie, idę w jego ślady. Na zewnątrz prószy śnieg, który i tak zalega już na ulicach, dachach, drzewach i gdzie tylko może. Zbliżam się do partnera wyjmującego nasze torby z bagażnika, chwytam go za rękę, gdy odkłada właśnie walizkę Karoliny.
- Poczekaj chwilę - nakazuję mu. - Co to miało znaczyć, że poprosiłeś ją, by dała nam możliwości walczenia z bagażem sam na sam? Jaki miałeś w tym cel?
Jasne oczy Mateusza niczego w sobie nie kryją albo też kryją tak bardzo za ścianą obojętności, że nie jestem w stanie dostrzec przez nie, co takiego może się szykować. Niepokój chwyta mnie za gardło. Przełykam ślinę, nagle porządnie zdenerwowana.
- Czy coś się stało, że ją o to poprosiłeś? - pytam cicho, a głos prawie mi się łamie. Nie wiem, czego się spodziewać, to dlatego tak się zachowuję.
W bagażniku nie ma już nic, więc jego klapa opada a dół. Mateusz spogląda na mnie, wzdycha, uśmiecha się, po czym poważnieje. Te zmiany wywołują mały zamęt w mojej głowie. Dlaczego zachowuje się tak dziwnie? O co tu chodzi?
- Poprosiłem ją o to... - zaczyna tłumaczyć - bym nie zdołał stchórzyć...
- Stchórzyć? - Unoszę jedna brew. - Ale dlaczego i w jakich okolicznościach miałbyś niby...
Zanim zdążę dokończyć kolejne pytanie, Mateusz klęka przede mną między torbami, z kieszeni kurtki wyciąga małe pudełeczko, a ja stoję niczym żona Lota. Może moje ciało nie zamienia się w kryształki soli, ale jest bliskie zamienieniu się w słup. Do tego mój język drętwieje w ustach niczym długi język Jar Jar Binksa. Nie mam zielonego pojęcia, jak zareagować, nikt mnie tego nie nauczył.
Mateusz uśmiecha się lekko, a w jego oczach w końcu coś dostrzegam. Iskierki nadziei i płynność miłości. Wydaje się być pewien tego, co robi. Szkoda, że o sobie nie mogę na razie powiedzieć tego samego.
- Marta. Moja Marticzko. Znamy się dwa lata, to już chyba wystarczająco długo, bym mógł to zrobić. Kocham cię i chcę spędzić z tobą resztę swojego życia, nieważne gdzie zaprowadzi nas los. Kocham cię i byłbym najszczęśliwszy na świecie, gdybyś została moją żoną. Wyjdziesz za mnie?
Nigdy bym nie wpadła na to, że ktoś kiedykolwiek może oświadczyć się komuś w podobnych okolicznościach, które jak dla mnie są dość komicznie. A jednak to się dzieje.
Patrzę na partnera, serce bije mi jak oszalałe. Milczę przez najdłuższą minutę w moim życiu. W tym czasie do oczu zaczynają napływać mi łzy, a Mateusz marznie na tym mrozie.
Boże, przecież nie mogę go tak trzymać w nieskończoność.
Po twarzy płyną strumyki słonej wody, a ja kiwam głową, kiedy szczęście spada na mnie niczym grom z jasnego nieba.
- Tak - odpowiadam, szlochając. - Tak!
Mężczyzna uśmiecha się i podnosi z klęczek. Wsuwa pierścionek na serdeczny palec mojej prawej ręki - jest piękny, z małym oczkiem - po czym chwyta moją twarz w dłonie i całuje mnie z mocą, czule, długo. Tak, jak jeszcze nie całował. Jakby czekał z takim pocałunkiem na ten właśnie moment.
Za moimi plecami wybuchają brawa i okrzyki radości. Spoglądam za siebie, kiedy pocałunek dobiega końca - mam nadzieję powtórzyć go w bardzo niedalekiej przyszłości - i uśmiecham się na widok rodziców, rodzeństwa, przyszłych teściów i sióstr Mateusza z rodzinami. Cała ta gromadka cieszy się tym, czego była świadkiem, ruszają w naszą stronę, by nam pogratulować.
Wracam wzrokiem ku partnerowi - narzeczonemu! - i uśmiecham się całą sobą.
- Wesołych świąt, kochanie - szepczę, wspinając się na palce i muskając jego usta. - Będę o ciebie dbała - przyrzekam, na co mnie tuli.
- A ja będę dbał o ciebie. Najlepszych jak na razie w naszym życiu, wesołych świąt.
Gratulacjom prawie nie ma końca, kiedy jesteśmy prowadzeni do środka mojego rodzinnego domu, gdzie poza przygotowaniami do obchodzenia świąt Bożego Narodzenia właśnie zaczynają się jeszcze inne przygotowania - do mojego zamążpójścia.
Mateusz ma rację - to będzie najlepsza do tej pory Gwiazdka. A z każdym kolejnym rokiem może być jeszcze lepsza.
I na to właśnie liczę.
Oooo jak słodko. A sprawiła to jedna świąteczna pomyłka.
OdpowiedzUsuń